środa, 29 sierpnia 2012

Wody!

Moje rodzinne miasteczko - Grodzisk Wielkopolski - teoretycznie położone jest na Pojezierzu Poznańskim tudzież Wielkopolskim. Tak informuje większość opracowań dotyczących tego regionu. Niestety, te same informatory odzierają ze złudzeń każdego, kto liczyłby na ochłodę w jakimś urokliwym jeziorku czy też strumyku. Jedyny ciek wodny w okolicy - Letnica zwana też Rowem Grodziskim - absolutnie nie nadaje się do celów turystyczno-rekreacyjnych, a najbliższe jezioro oddalone jest o kilkanaście kilometrów. Na szczęście jest tam basen, który ratuje wszystkich lubiących wodne igraszki przed totalną posuchą podczas kanikuły...

A ja tak kocham wodę! Kocham ją od dziecka, odkąd pamiętam swoje pierwsze chwile na grodziskim basenie - w brodziku, gdzie woda miała może 20 centymetrów głębokości... A te letnie wyprawy do babci, mieszkającej w Dębienku, nieopodal 3 jezior stęszewskich? Nie byłam tam od kilku lat, pewnie nie poznałabym już dawnych plaż i pomostu nad Lipnem - a przecież całe moje dzieciństwo wyznaczały jak kamienie milowe - kolejne weekendy spędzane nad wodą, w pogodę i niepogodę. W sumie to nic dziwnego, że pływać umiem lepiej niż chodzić - w wodzie nie potykam się o własne nogi, nie obijam o nic, nie wywracam... W wodzie odzyskuję spokój i równowagę, na własnej skórze odczuwając, co tak naprawdę kryje się w słowie "płynność"...

wtorek, 28 sierpnia 2012

Przyjaźń damsko-męska i inne baśnie...

W grodziskiej bibliotece, do której zapisałam się na początku podstawówki - a właściwie zapisała mnie mama, chcąc sobie zapewnić odrobinę świętego spokoju - w oddziale dziecięcym była taka specjalna półka z baśniami i mitami różnych narodów. Ach, jak ja kochałam te książeczki, Pani Ola, bibliotekarka, nie mogła się nadziwić mojemu zapałowi czytelniczemu, a ja? Ja odkrywałam na nowo Andersena, przerażałam się wizjami braci Grimm, poznawałam baśnie czeskie, niemieckie, rosyjskie i ukraińskie, porównywałam mity greckie w ujęciu Markowskiej i Parandowskiego... Nieważne, że nie wszystko rozumiałam (zwłaszcza w mitach) - to była fascynująca podróż przez krainę pełną literackich czarów, w które wierzyłam święcie.

Ta wiara w baśnie i sentyment do mitów pozostały we mnie do dziś. Trzytomowy komplet Andersena pyszni się dumnie na półkach - jeden w Grodzisku, jeden w Krakowie (Jones, wiem, że masz mój pierwszy tom, zołzo!). Parandowski na półce przytula się do Markowskiej i Kubiaka, podpartych z drugiej strony Stabryłą. I tylko w jedną bajkę uwierzyć jakoś nie potrafię. To znana na wszystkich kontynentach baśń o przyjaźni męsko-damskiej tudzież damsko-męskiej.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Trudna sztuka powagi

Co jakiś czas możemy usłyszeć w mediach, że Polacy to naród uwielbiający narzekać. Czy rzeczywiście jesteśmy takimi marudami? Czy faktycznie na niewinne pytanie "Co słychać?" odpowiadamy zazwyczaj litanią pretensji, wyrzucając z siebie niczym gejzer kolejne fale rozgoryczenia, smutku i złości? A może ten stereotyp dotyczy wyłącznie starszych pokoleń - tych, które równie stereotypowo gloryfikują teraz czasy komunizmu, twierdząc, że dawniej żyło się lepiej (jakby psychologowie już dawno temu nie udowodnili, że to po prostu nasz mózg woli zapamiętywać z przeszłości dobre rzeczy, a kasować te złe)?

Moje pokolenie, atakowane zewsząd propagandą sukcesu i amerykańskimi filmami familijnymi ("Hi, how are you?", "Thanks, I'm fine! And you?" "Fine, great, wonderful! Thanks!"), chyba już tak otwarcie narzekać nie potrafi. A może tylko tak mi się wydaje, bo opieram się na własnych wrażeniach i przeżyciach? Może to kwestia wychowania?

Moi rodzice nauczyli mnie jednego: że muszę sobie w każdej sytuacji radzić sama. Pisałam już kiedyś o moim "zosiosamosizmie". Coraz częściej łapię się jednak na tym, że owa samodzielność i ambicja, by z każdym problemem radzić sobie samodzielnie, to nie wszystkie objawy mojego "skrzywienia". Problem pojawia się nawet wtedy, kiedy trzeba pogadać o... problemach właśnie.

niedziela, 26 sierpnia 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Cukinia na słodko czyli dżem!


Kilka dni temu, przerażona domowymi plonami cukinii, zaczęłam szperać w sieci w poszukiwaniu kolejnych pomysłów na to, jak by tu te zielone ogóry-giganty przerobić. Znalazłam w sieci kilka wzmianek o... dżemie. Z cukinii. I mnie zatkało. Okazało się jednak, że są na świecie - a przynajmniej: na Facebooku - ludzie, którzy jedli to dziwo i bardzo je sobie chwalą. Po uzyskaniu kilku przepisów i porównaniu ich z tymi, które funkcjonują w tzw. blogosferze kulinarnej, postanowiłam sprawdzić tę intrygującą recepturę...

Efekty okazały się nad podziw zadowalające - dżem jest delikatny, smaczny i znakomicie komponuje się z chlebem czy naleśnikami (a i jako dodatek do ciasta na pewno by się sprawdził...). Niżej znajdziecie przepis, a ja chciałabym w tym miejscu podziękować wszystkim osobom, które mnie zainspirowały i zapewniły, że warto przerobić cukinię nie tylko na tartę czy marynatę. :-)



czwartek, 23 sierpnia 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Makaron "Zielone Oczko"

No dobra, przyznaję się: cukiniowe plony w ogrodzie rodziców przerastają już moje możliwości przerobowe. Dobrze, że zdobyłam przepisy na dżem z cukinii (pierwsze słoiczki powstały, w następnym wpisie wrzucę co nieco na ten temat), ale i tak na grządce wciąż pojawiają się nowe okazy i rosną, rosną... Cóż robić? Trzeba jeść! ;-) 

Na szczęście jest pewien szczegół, który ułatwia mi walkę z zielonym najeźdźcą ogródkowym. Ja po prostu... lubię cukinię. Na szczęście. :-D Dlatego dziś z radością przerobiłam jedną z nich na główny składnik dania obiadowego, które zaskoczyło mnie pozytywnym smakiem. Proszę państwa, oto moje najnowsze odkrycie kuchenne...



środa, 22 sierpnia 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Mamowe powidła z piekarnika

Polak, Węgier - dwa bratanki... A Polka i węgierka? Z tego połączenia mogą wyjść tylko pyszne powidła! ;-) Zwłaszcza w wykonaniu mojej mamy, która ma na nie dość ciekawy patent. Zamiast stać kilka godzin przy garach, mieszając intensywnie śliwkową pulpę, żeby się - broń Boże! - nie przypaliła, umieszcza garnek lub gęsiarkę (zwaną u mnie w domu brytfanną) w piekarniku i tylko od czasu do czasu zagląda do niego, żeby skontrolować stan śliwek i odrobinę je "rozruszać" za pomocą wielkiej drewnianej chochli (przywiozłam ją kiedyś ze... Lwowa. Ot, taki praktyczny prezent, który - ku mojemu zdziwieniu - przydaje się do dziś).

Jeśli więc macie przypadkiem zapas śliwek węgierek i nie macie pojęcia, co z nimi zrobić - polecam przepis mojej mamy na powidła z piekarnika - idealne, niezbyt słodkie, pachnące późnym latem i leniwymi sierpniowymi porankami...



poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Obrońca banana

Przeglądając swoje archiwum fotograficzne, odkryłam, że mam jeszcze sporo zdjęć z kategorii "Kulinaria", które do tej pory nie znalazły się ani w galerii Facebookowej, ani na blogu. Wśród nich - także dokumentacja fotograficzna tego, co zaserwowałam sobie w dniu, w którym dokonało się moje rozstanie z wydawcą-pracodawcą. Tym razem to nie tarta ani ciasteczka, tylko - uwaga, drogie dziatki, zamknijcie teraz oczka - alkohol. A raczej coś na bazie alkoholu. :-D

W ostatni czerwcowy piątek wróciłam do domu ze świadomością, że to mój ostatni powrót z Klinów. Ostatni rajd autobusem linii 116. I ostatni dzień, w którym powinnam się przejmować całym tym pompatyczno-religijnym gadaniem, które przez ostatni rok non stop atakowało moje biedne, libertyńskie uszy... ;-) 

Dlaczego na weselach nie wypada czytać książek?

Tytuł największego koszmaru roku 2012 - o ile między wrześniem a grudniem nie wydarzy się coś naprawdę spektakularnego - mogę przyznać awansem wydarzeniu, które odbyło się w minioną (na szczęście) sobotę... Nie zrozumcie mnie źle: ślub mojego kuzyna, bo o tym właśnie koszmarze piszę, był naprawdę piękny (choć końcówkę mszy w kościele zakłóciły nieco orkiestry dęte maszerujące na rynek tuż przy klasztorze - jak na złość w sobotę odbywały się tzw. Gronalia), wesele zorganizowane profesjonalnie, para młoda urocza... a ja naprawdę poszłam tam z nastawieniem, że przecież nie może być aż tak źle. Mimo początkowego załamania, o którym pisałam tutaj.

No i mam za swoje...

Tu już nawet nie chodzi o to, że na imprezie były SAME pary. I że tańce - nawet do najnowszych hitów - odbywały się WYŁĄCZNIE w parach. I że siedziałam przy krańcu stołu, tuż przy parkiecie, żeby dobrze to widzieć. Nie chodzi o to, że jak już wszyscy lądowali na parkiecie - czyli co jakieś 15 minut - to siedziałam przy tym stole sama jak palec. Czarę goryczy przelał fakt, że co kilka minut jedna z cioć przychodziła współczująco poklepać mnie po plecach. Rozumiecie?! Ona już nawet nie zadawała niewygodnych pytań... ona po prostu uznała mój życiowy upadek w staropanieństwo za totalny i ostateczny!

piątek, 17 sierpnia 2012

Gra walizkowa

Podobno praktyka czyni mistrzem... Poddaję to twierdzenie w wątpliwość za każdym razem, gdy przychodzi mi zmierzyć się z wyzwaniem pakowania walizki czy plecaka. Zdarza się to dość często - a to wypad z Krakowa do Grodziska, a to z Grodziska do Poznania czy Lublina, a to nad Jezioro Rożnowskie albo do Wrocławia... Uwielbiam takie podróże, w końcu to ja, Jaś Wędrowniczek! Jednak pakowanie chętnie bym scedowała na kogoś innego - niech mnie ten ktoś wyręczy, ja nie lubię! Nie lubię i już!

Dawniej, w czasach szkolnych wycieczek, była to dla mnie prawdziwa przyjemność i rytuał, do którego przygotowywałam się co najmniej na tydzień przed wyjazdem do Karpacza czy Kłodzka, gromadząc potrzebne rzeczy, segregując je i selekcjonując... Bo pakowanie oznaczało zbliżającą się wspaniałą podróż i przygodę - choćby pod okiem wychowawcy. ;-) Gdy w moi pokoju pojawiał się wysłużony plecak pożyczany na takie okazje od kuzynów, wiedziałam już, że mogę zacząć finalne odliczanie do wycieczki. A że w tamtych zamierzchłych czasach podróże były to dla mnie jedyne wyprawy - na wakacje rodzinne nad morze czy zagranicę nie jeździliśmy, nigdy nie było na to kasy ani czasu - celebrowałam każdy moment przygotowań.

czwartek, 16 sierpnia 2012

Wiedźma w sukience. Wyznanie eks-chłopczycy

To urocze, jak wymyślnymi niekiedy nazwami rodzice potrafią się zwracać do swoich pociech. Te wszystkie Myszki, Pączusie, Robaczki, Niunie... Do mnie mama, tata i babcia mówili najczęściej: "Ty łobuzie nicpoty!",albo "Ty mały rojbrze!". I - co tu kryć - mieli rację, chociaż oceniając mnie wyłącznie po zachowanych zdjęciach z wczesnej młodości, nikt nie wpadłby na to, że w tym pucołowatym i uśmiechniętym szeroko stworzonku drzemią takie pokłady energii do łobuzowania...


Stylówka a la Czerwony Kapturek ;-)
Tylko koszyczka brak...

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Cuknięta tarta, czyli co zrobić z przerośniętym ogórkiem

Moja mama uparcie twierdzi, że to, co wyrosło w naszym ogródku, to zmutowane ogórki, a nie żadne cukinie. ;-) W tym roku mamy tych mutantów zdecydowanie za dużo - to już niemal atak cukiniowych potworów rozrastających się do fantastycznych rozmiarów i zielonych niczym kosmici z wyobrażeń przeciętnego pięciolatka... Trzeba z nimi walczyć, a jedyną znaną mi formą walki jest ich zjadanie i przerabianie na rozmaite przetwory. :-D Dziś, z pewnym opóźnieniem, bo foty pochodzą sprzed tygodnia, prezentuję pierwszy sposób pokonania przeciwnika: na krucho. :-)



poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Intuicja - czyli o tym, jak się kiedyś pomyliłam w szkolnym wypracowaniu...

Mój polonista w liceum ekonomicznym - niezapomniany pan Jarek Cz. (nigdy za mną nie przepadał, ale mimo to wspominam go z umiarkowanym sentymentem) - słynął z niekonwencjonalnego stylu prowadzenia lekcji i z nietypowych tematów wypracowań. Do dziś mam w swoim tajnym archiwum grubą tekę pełną zapisanego drobnym, regularnym pismem (kiedyś MIAŁAM ładne pismo, teraz to najwyżej mogę sobie dobrać ładną czcionkę...) papieru kancelaryjnego. I czasem zaglądam sobie do niej, żeby przekonać się, o czym myślałam i jakie nachodziły mnie pomysły w tych szalonych, nastoletnich czasach...

Ostatnio rzucił mi się w oczy arkusz z tematem, który sprawił mi ogromny kłopot - pamiętam to doskonale nawet teraz, choć minęła już ponad dekada od chwili, w której obgryzałam skuwkę długopisu nad czystą kartką papieru, męcząc się straszliwie. 

Myślę, więc jestem.
Czuję, więc jestem.
Działam, więc jestem.

Wskaż, które z twierdzeń najlepiej charakteryzuje Twoją postawę i uzasadnij swój wybór, przywołując również stosowne teksty kultury.

Tak mniej więcej (odtwarzam tytuł z pamięci, bo tu - w Krakowie - nie mam mojej tajnej  teczki pod ręką) brzmiało polecenie pana Jarka. A co wybrałam?

piątek, 10 sierpnia 2012

Nigdy więcej wesel

Chyba czas na nowe postanowienie śródroczne: nigdy więcej wesel. Nigdy. 
W sierpniu szykują mi się dwa i póki co mam z tego powodu więcej przykrości niż przyjemności. Chociaż... może niedokładnie się wyraziłam. Nie przez wesela. Przez akcję pod hasłem "Szukamy partnerów na wesela". To jest prawdziwa makabra...

Już prawie mi się udało. Imprezy są 18 i 25 sierpnia i umówiłam się na nie z kolegą, którego znam od kilku ładnych lat. Ot, przysługa z jego strony - żebym nie musiała tkwić na imprezach sama jak ten kołek, rozpaczliwie odpierając pytania życzliwych o to, kiedy to ja zechcę się ustabilizować. Jakby to była tylko kwestia moich chęci...

No tak, ciut za wcześnie się ucieszyłam, że mam problem z głowy. I klops. Przedwczoraj dostałam od tegoż kumpla (historia litościwie przemilczy jego imię...), że jednak się ze mną nie wybierze - bo wyjeżdża. Tyle w temacie. 

Zapytawszy jeszcze kilku znajomych o możliwość wyświadczenia mi tej drobnej przyjemności i otrzymawszy rozmaicie umotywowane odmowy, dałam nawet ogłoszenie w tejże sprawie na forum Klubu Wysokich. Na próżno. Kpiny - owszem, tego się w sumie spodziewałam. Ale nie myślałam, że będzie aż tak źle, jeśli chodzi o towarzystwo kogoś w moim wieku i kogo bym się nie bała (a są faceci, których się boję, to fakt)... 

Nie wiem, jak to właściwie jest. Ale jest mi cholernie przykro.
I poważnie zastanawiam się, czy ja jestem aż tak paskudna, że nikt nie chce się ze mną bawić? Czy moje towarzystwo to aż taki kłopot?

Jest mi smutno. Tak zwyczajnie po babsku smutno. I czuję się żałośnie. Do niczego.
Nie chodzi o żadną konkretną osobę, tylko o to, że ludzie, na których pomoc koleżeńską liczyłam, tak mnie po prostu olali. Równiutko. I celnie.

Boli.

I choć przyzwyczaiłam się już do tego, że mało kto się przejmuje moimi uczuciami w takich sprawach, to jednak jakoś mi tak nieswojo. Kolejne złudzenie mniej w mojej kolekcji.

Nie wiem jeszcze, jak to rozwiążę. 
Ale pewne jest to, że nigdy więcej nie zdecyduję się na taką imprezę. Pójdę do mojej przyjaciółki sama, bo jest cholernie bliską mi osobą i zniosę dla niej nawet to upokorzenie. Z kuzynem pogadam jeszcze, bo to żadna atrakcja, iść na wesele rodzinne i znosić pytania, pytania, pytania... 

Przykro mi. 
Dobrze, że za 20 minut autobus wywiezie mnie daleko od tych przykrości, nad spokojne, wielkie jezioro i w towarzystwie, które mnie akceptuje taką, jaką jestem. I które mnie nie zawiodło.