poniedziałek, 26 stycznia 2015

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: słodkie lekarstwo ;-)

Już kiedyś pisałam o tym (tutaj), że nie rozumiem fenomenu poniedziałku jako dnia, na który obowiązkowo trzeba sobie ponarzekać. Przecież ludzie zazwyczaj lubią początki - w przeciwnym razie skąd wziąłby się pomysł hucznego świętowania Nowego Roku? A mimo to na nieszczęsnych poniedziałkach ciąży fatalne odium, psując im opinię na całym świecie. U jednych wywołują bóle głowy, u innych - ataki chandry lub wybuchy złości... Za co? No, za co im się tak obrywa?

A przecież na poniedziałkowy ból głowy wystarczy zażyć aspirynę. :-) Na szczęście jakiś czas temu znalazłam przepis na domową wersję tego genialnego i wszechstronnego specyfiku, który skutecznie uleczy najgorsze poniedziałkowe (i nie tylko) przypadłości. Chcecie? No to przeczytajcie, jak przygotować aspirynki we własnej kuchni...



sobota, 24 stycznia 2015

Tajemnicza zaraza, czyli jak to się Nulek w końcu doigrał...

Przyznaję, wiedziałam, że jest ryzyko - wyższe, niż w wypadku osławionego kredytu we frankach. Zdawałam sobie sprawę, że od lat igram z ogniem i że moja brawura w końcu się zemści. Tak to już jest - człowiek szaleje, licząc, iż konsekwencje go nie dosięgną albo jakimś cudem spadną na kogoś innego, a złośliwy los znajdzie sobie kozła ofiarnego w zupełnie innej okolicy.

A figę!

No i mam za swoje... Doigrałam się.


Sami zobaczcie...


niedziela, 18 stycznia 2015

"...czasem list, lecz bez krzyku »Pomocy!«"

Był ze mną, kiedy z zapałem literackiej neofitki poznawałam kolejne tomy Jeżycjady, zagłębiając się też w szczegóły losów rodzinnych autorki tego cyklu. Był, kiedy w Konstancinie decydowały się losy moich studiów i mojej (było wszak takie ryzyko) kariery ekonomistki - w finałowym etapie olimpiady interpretowałam jeden z jego tekstów. Był w mojej głowie, gdy wyruszałam do Krakowa, w stronę wielkiej niewiadomej. I kiedy wróciłam do Poznania, do teatru, w którym przygotowywano właśnie przedstawienie na podstawie jego tekstów.

Jest nadal - bo los związał mnie z owym spektaklem na stałe (o ile w świecie teatru może istnieć coś stałego...).

Stanisław Barańczak. Od grudnia wielki (nie)obecny.  

Niech więc i w ten mglisty wieczór zjawi się z pomocnymi słowami. 
Nic więcej dodawać nie chcę. Nie dzisiaj.

* * * 

Stanisław Barańczak

Drobnomieszczańskie cnoty


Ta bezbrzeżna, zalana, lirycznie-bokserska 
pogarda w oczach artysty J., gdy się przysiadał w "Smakoszu", 
zionąc nieogolonym, trzydniowym podmuchem: 
jak to, ja pod krawatem, kiedy on pod muchą, 
ja skrępowany, zapięty, gdy on ostatnią z koszul 
rozrywa jak krwawiącą pierś! Filisterski brak serca, 
drobnomieszczańskie cnoty. Ja wiem, ja się ich wstydzę, 
od lat poniżej poziomu: co za blamaż, nie mieć w biografii 
ani jednego rozwodu, dewiacji, większego nałogu, 
kuracji psychiatrycznej, burzliwego romansu na boku, 
pełnokrwistego podcięcia żył; jakieś szare gafy 
zamiast tęczowych skandali; chandry trwające z tydzień, 
zamiast żeby z szacunkiem szeptano: "B. ma potworne 
wielomiesięczne kryzysy"; żadnego dzwonienia po nocy 
do przyjaciół z żądaniem wysłuchania nowego wiersza, 
pożyczki na heroinę czy kaucję, znalezienia w ich życiu miejsca 
na mnie, całego; nic - czasem list, lecz bez krzyku "Pomocy!", 
najwyżej z aluzją typu: "Ostatnio jestem w złej formie". 
Ja wiem, to nie materiał na mit, kult, legendę, 
film z Robertem De Niro, tłuczeniem szkła i scenami. 
W którym momencie zszedłem, nieuleczalny prymus, 
na tę złą drogę? Skąd ten chorobliwy przymus, 
aby udawać zdrowie, ustawiać przed zniszczeniami 
barierki i makiety? Z pewności, że nie będę 
i tak słyszany ze swoją zdławioną supliką donikąd 
w chórze profesjonalnie dźwięcznych koloratur 
skowytu? Z nieśmiałości? Z nie do zniesienia jaskrawej 
świadomości, że trzeba by, na dobrą sprawę, 
w każdej sekundzie życia powtarzać to samo "ratuj"? 
Z niechęci do zakłócania spokoju ratownikom 
czy z krańcowej niewiary w ich ratownicze talenty? 
Z pychy: że dam sobie radę z upchniętym do wnętrza złem? 
Czy z innej pychy: kogoś, kto jest tak niedościgłym mistrzem 
własnych braków i mroków, że nie wciąga w ich system zamknięty 
nikogo, igrając z myślą: och, gdybym tak zdradził, co wiem; 

gdybym chciał wam powiedzieć to wszystko, o czym milczę? 

sobota, 17 stycznia 2015

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: pomarańczowe pieguski

Siała baba mak... Mak ma boski smak! ;-) Tak mogłaby się moim zdaniem kończyć popularna rymowanka. I choć nie każde ciasto z makiem wielbię równie mocno (np. klasyczne makowce wydają mi się zbyt ciężkie...), to jednak przyznaję, że nie wyobrażam sobie pieczenia bez tych drobniutkich grafitowo-błękitnawych ziarenek.

Ponad rok temu raczyłam się wspaniałym i leciutkim cytrymakiem, tym razem na karnawałowe szaleństwa proponuję makowe babeczki z dodatkiem pomarańczy - leciutkie i delikatne jak tegoroczna zima (oby tak dalej...). A przepis pochodzi z jednego z moich ukochanych blogów - polecam MojeWypieki.com wszystkim - i kulinarnym mistrzom, i totalnym kuchennym dyletantom. :-)



piątek, 16 stycznia 2015

Kolejowa trauma

Ten wpis nie powstałby, gdybym - lekko już przerażona stanem układu wspomagania - nie oddała Myszy w czułe (za odpowiednią opłatą, oczywiście) ręce mechanika. Nie powstałby, bo mając pod ręką samochód, nie skorzystałabym z usług Kolei Wielkopolskich, by dostać się na skrócony weekend (w niedzielę wieczorem będę już w pracy) do Grodziska. Nie powstałby też, gdybym wyszła z pracy 10 minut wcześniej, bo wtedy zdążyłabym na autobus o 17.30, a nie na pociąg o 17.51. 

No, ok, pewnie ma tu też pewien wpływ moje lenistwo - pociąg z Poznania do Grąblewa (to pachnąca jeszcze nowością stacja na trasie do Grodziska, z której mam ciut bliżej do domu niż z dworca, he, he, głównego) jedzie wg planu 48 minut, autobus - jakieś 80 minut. 

Stało się. Wsiadłam do pociągu, znalazłam - o dziwo! - miejsce siedzące, ulokowałam bagaż na półce, a wzrok - w moim ukochanym czytniku e-booków i przygotowałam się na kilkudziesięciominutowy stan bezczynności, skupiając się na wydarzeniach w świecie wykreowanym przez Pratcheta...

Bez większych przeszkód, nie licząc około 2-minutowego opóźnienia na starcie, udało się dojechać do Strykowa. Sukces. Ale później...


poniedziałek, 5 stycznia 2015

MUZEUM MATERIALIZMU SENTYMENTALNEGO: rok z Myszą

Nie należę do grona fanatyków motoryzacji, którzy godzinami potrafią dyskutować na temat brzmienia silnika, nowego modelu ulubionej marki czy też wyższości diesla nad benzyną. ;-) Nie patrzę z pogardą na znajomych, którzy nie posiadają ani auta, ani dokumentów uprawniających do prowadzenia go. Ale przyznaję - odkąd kilkanaście lat temu udało mi się zdać egzamin na prawo jazdy (tak, tak, za czwartym razem, wciąż mi wstyd z tego powodu...), nie wyobrażam sobie życia bez własnych czterech kółek. Właśnie dlatego - po artystycznym wręcz skasowaniu Klipsa tuż przed Świętami 2013 - w moim życiu rok temu pojawiła się najcudniejsza, niezastąpiona i bardzo przyzwoicie prowadząca się (co nie zawsze da się powiedzieć... o mnie) Mysza. O niej mogę faktycznie gadać godzinami... ;-)

Skąd tak silne uczucie w stosunku do - bądźmy szczerzy - zwykłej kupy żelastwa? Nie, nie tylko ze względu na wrodzone lenistwo, z którym wciąż nie udaje mi się wygrać. 

Przeciwnie - do pracy dojeżdżam zwykle komunikacją miejską (parkowanie na Jeżycach jest kosztowną przyjemnością - chyba, że idę na spektakl i wiem, że będę wracać późno), jeśli mogę, wybieram też transport publiczny przy okazji zakupów (poza meblowymi i remontowymi oczywiście). Nie potrzebuję samochodu, by dostać się nim pod market znajdujący się po drugiej stronie ulicy, choć po namyśle stwierdzam, że czasami łatwiej jest przejechać przez skrzyżowanie Marcelińskiej i Przybyszewskiego, niż przejść przez skomplikowany system zeberek dla pieszych. ;-) 

To nie tak...

niedziela, 4 stycznia 2015

Najłatwiejsze postanowienie pod słońcem ;-)

Od kilku dni Internet wręcz huczy od noworocznych postanowień i drwin z postanawiaczy. ;-) Jedni deklarują, inni wyśmiewają, jeszcze inni - już kombinują, jak tu cichcem obejść własne, w dodatku publicznie złożone obietnice. Samo życie. 

Nie przepadam za tłumami, więc staram się unikać takich noworocznych obwieszczeń, czynionych tylko po to, by włączyć się w modny nurt chudnięcia, biegania, uczenia się języków etc. Ale w tym roku robię wyjątek. A nawet - kilka, z tym że nie wszystkie zamierzam tutaj zdradzać. Niech część z nich pozostanie na razie moją tajemnicą. :-)

Jednym podzielę się z Wami na pewno, bo szalenie mi się spodobało. To POSTANOWIENIE KSIĄŻKOWE, które krąży w sieci w tej oto formie:


Skąd taki pomysł u zaprzysiężonego mola książkowego? :-)

piątek, 2 stycznia 2015

"Ważne są tylko te dni..."

Skłamałabym - a przecież nie godzi się kalać pierwszych, niezapisanych jeszcze kart stycznia ordynarnym kłamstwem - gdybym napisała, że rok 2014 będę wspominać z rozrzewnieniem. Przeciwnie: usiłując wczoraj wznieść toast, jednocześnie nie pozwalając się staranować przerażonej Aksie, która schronienia przed północnym hałasem szukała w nogawce mojej pidżamy (co dla dwudziestokilogramowego psa może stanowić drobny kłopot logistyczny), odczułam rodzaj ulgi, że ta parszywa czternastka wreszcie znika z kalendarzy, dokumentów i wszelkich czasomierzy. 

Niech mija! 
Niech przepada!

Nie bę
dę za nią tęsknić.

* * *

Szampan poszumiał w głowie i zniknął, pies powoli dochodzi do siebie (w tym roku nie pomogły nawet środki uspokajające - po tym, jak 27 grudnia hotel Groklin-Rodan zafundował nam noc hałasu, Aksa była coraz bardziej nerwowa, a wczoraj i przedwczoraj przeżywała swoje małe, prywatne piekło...). 

A ja? 

Ja w duchu podliczam bilans rocznych zysków i strat, głupot, które popełniłam, i wiedzy nabytej czasami sporym kosztem. Nie ma co ukrywać, dostałam w tym roku po dupie i to nieźle. Zniszczyłam to i owo, pozbyłam się kilku złudzeń, kilka postaci spadło z piedestałów, które im przeznaczyłam. Bywa.

Ale też trochę wygrałam. Rozruszałam moją rodzinę, wprowadziłam w życie plan porządków i remontów w domu w Grodzisku. Zyskałam (kosztowną, ale i przydatną) wiedzę. O sobie. O ludziach. O świecie.

I choć wciąż wychodzi z tego wartość ujemna, to jednak potraktuję to jako punkt odbicia. Na przyszłość. 

W końcu "ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy". 
Oby Grechuta się nie mylił.

Udanego nowego roku, Czytacze! :-)