niedziela, 7 lipca 2013

Bez zobowiązań

Najczęściej i najpromienniej uśmiecham się, kiedy jest mi smutno. Zupełnie jakbym tym prostym sposobem - rozciągając usta w mniej lub bardziej sympatyczny grymas - próbowała oszukać świat i samą siebie przy okazji. Wszystko w porządku. Nic się nie dzieje, naprawdę. Czuję się doskonale, dziękuję. A co u Ciebie?

Może to dziedzictwo po mojej mamie - najbardziej skrytej osobie, jaką znam? Ona też po mistrzowsku udaje, że wszystko gra, nawet w chwilach największej desperacji i rozpaczy. Albo po prostu milczy - ale tego zwyczaju akurat po niej nie przejęłam. Ja zagaduję zmartwienia, odwracam od nich uwagę, gram w teatrze jednej (marnej) aktorki sztukę z wymuszonym happy endem. 

Najłatwiej jest ten zabieg przeprowadzić w pracy. Nawał zajęć, aktywność umysłowa, telefony, maile, komunikaty, sprawy do załatwienia - wszystko to pozwala uniknąć myślenia o własnej żałosnej egzystencji, odwraca uwagę, tłumi złe emocje - i pozwala też uniknąć niewygodnych pytań. Podobnie na spotkaniach ze znajomymi - siedzę, słucham opowieści, ploteczek, wynurzeń - i uśmiecham się, i gadam o głupotach, i na moment lub kilka chwil znów wszystko jest ok. Naprawdę.



Nie ma w moim zachowaniu ani jednej fałszywej nuty.
W niepojęty nawet dla mnie samej sposób mieszczą się we mnie wszystkie możliwe emocje - jednocześnie. Mogę być załamana - i zarazem pogodnie gwarzę sobie ze znajomym o pogodzie albo ciekawej książce. Mogę wewnętrznie drżeć ze strachu o przyszłość - a przy tym spokojnie omawiać etapy przygotowywania babki drożdżowej z czterema rodzajami nadzienia, żartując przy tym i śmiejąc się. 

Oczywiście, ta sztuka nie udaje mi się za każdym razem. Zwykle jednak mimowolnie wytwarzam niewidzialną barierę między tym, co mnie boli, a całą resztą buzujących we mnie uczuć. Mimowolnie - bo czasami chciałabym chyba móc po prostu wyrzucić z siebie to, co mnie gnębi, nie bacząc na poprawność, dobre wychowanie, skrupuły i wyniesione z domu (dzięki, mamo) nawyki. Może byłoby mi lżej - bez tych barier i zahamowań. Niestety, nie potrafię.

Ten blog stał się dla mnie jednym z niewielu miejsc, w których nie muszę się uśmiechać, w których mogę sobie pozwolić na zeskoczenie z liny, na której balansuję każdego dnia - zawieszona między skrajnie różnymi emocjami i stanami ducha. Tutaj jestem jednolita - na tyle, na ile umiem. 

Ale proszę Was, czytających te słowa, o jedno - nie wywlekajmy tych wynurzeń na światło dzienne. Na to prawdziwe, naturalne światło - a nie to bijące z monitorów Waszych komputerów. Bo o tym, co tutaj piszę, nie umiałabym pewnie mówić, stojąc z kimś twarzą w twarz. I pewnie nawet nie chciałabym.

Nie pytajcie mnie więc o to, co tutaj piszę. Odwrócę się i odejdę, nie odpowiedziawszy.
Nie wywlekajcie moich wynurzeń. Zaprzeczę wszystkiemu, co zacytujecie.
Nie przypominajcie mi o tym, jak się teraz czuję. Wzruszę ramionami i zmienię temat. 

Nie potrzebuję poklepywania po plecach i współczujących spojrzeń.
Piszmy i czytajmy bez zobowiązań. Proszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz