czwartek, 28 listopada 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Bananowa pochwała oszczędności

To ciasto, które przypadnie do gustu każdej szanującej się wielkopolskiej gospodyni - wszak nie bez kozery uchodzimy za liderki oszczędności i gospodarności. ;-) Jeśli więc, drogie kury domowe z Wielkopolski i nie tylko, w Waszych kuchniach dogorywają jakieś nieszczęsne banany, to - zamiast pozbywać się ich w niecny sposób, dajcie im drugie życie i przeróbcie je na pyszny chlebek bananowy. 

Niestety, oszczędności kończą się w tym wypadku na zużyciu przejrzałych bananów... Ciasto jest bowiem tak pyszne, że mało kto poprzestanie na jednym kawałku. :-D

wtorek, 26 listopada 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Miodzio!

W swoim zamiłowaniu do miodu nie mogłabym wprawdzie konkurować z Kubusiem Puchatkiem (choć w kategorii "mały rozumek" pewnie udałoby mi się uzyskać zbliżony wynik), jednak przyznaję: lubię od czasu do czasu poczuć tę lepką słodycz na języku... ;) Zwłaszcza, gdy przyjmuje ona postać wyjątkowo miodowego ciasta.
Po prostu: miodzio! I basta!

Jeśli więc - tak jak ja ostatnio - macie ochotę na małe miodowe co nieco, a pierniki są jeszcze zbyt twarde, by je ruszyć bez ryzyka ukruszenia uzębienia, polecam Wam wyjątkowe miodowe ciasto z charakterem.



środa, 20 listopada 2013

Zachcianki panny Anki

Przez niemal trzy dekady życia nauczyłam się przede wszystkim jednego: ostrożności w realizowaniu zachcianek i poprzestawaniu na tym, na co mnie stać. Tej reguły trzymam się i dzisiaj. Owszem, miewam zachcianki, ale maleńkie i najczęściej niezbyt kosztowne. Oszczędnie gospodaruję środkami, nie wydaję majątku na ciuchy, jedzenie, książki (choć może w tym ostatnim wypadku zdarza mi się od czasu do czasu zaszaleć), unikam, jak tylko mogę, pożyczek i kredytów... 

Może to dlatego, że bądź co bądź jestem ekonomistką. A i różne rodzinne historie sprawiły, że wystrzegam się wszelkich długów jak ognia i wolę nie mieć czegoś, niż zapożyczać się tylko po to, by tę rzecz zdobyć. Obywam się. I ta świadomość bynajmniej mi nie ciąży...

Ale nie oszukujmy się, przychodzi taki moment, że nawet ja zaczynam mieć ochotę na szaleństwo. Jakiekolwiek. Niewielkie. Malutkie. I tylko dla mnie. Dla odmiany.

Co to będzie? Nie powiem, żeby nie zapeszyć.
Ale mam 2-3 pomysły do zrealizowania i być może któryś z nich uda mi się wprowadzić w życie skutecznie. 

Chcę zrobić coś, czego do tej pory nie robiłam.
Chcę sprawdzić, jak to jest.
Przestać się martwić byle czym i rozjaśnić sobie nieco tę szaro zapowiadającą się zimę...

Kiedy, jeśli nie teraz?
Kto, jeśli nie ja sama mam zmienić coś w tym powszedniejącym mi powoli trójkącie bermudzkim wyznaczonym przez dom, pracę i Grodzisk?

Trzymajcie kciuki, proszę.



sobota, 16 listopada 2013

Nie

Od jakiegoś czasu chodzę na zajęcia z angielskiego. Jakiś czas temu rozmawialiśmy o kłamstwach i o sytuacjach, w których zdarza nam się mijać z prawdą. Bo się zdarza. Każdemu. 

Przeważnie kłamię, kiedy nie chcę kogoś ranić. Może to patologia wyniesiona z domu rodzinnego, w którym nieprzyjemnych prawd unikało się od zawsze? A może po prostu wygodny sposób na unikanie sytuacji, w których niezbędna jest asertywność? Bo, żeby mówić prawdę, trzeba być cholernie asertywnym.

Dzisiejsze ćwiczenie z asertywności i zdrowego egoizmu, będące niejako reminiscencją poprzedniego wpisu, zaliczyłam, chociaż bolało.

Bo kiedy już powiem głośno i zdecydowanie "Nie", to jest to dokładnie to, co mam na myśli. "Nie". NIE. Nie!

I nie wmawiaj mi, że jest inaczej.
I nie mów mi, że wiesz lepiej.
I nie szukaj innych przyczyn niż te, które podałam.

Nie pisz. Nie dzwoń. Nie.
Bo to nic nie zmieni.



sobota, 9 listopada 2013

Zła kobieta

- Dlaczego odeszła?
- Normalnie, bo to zła kobieta była.

W "Psach" znalazłoby się sporo ciekawszych cytatów, mnie jednak utkwił w pamięci szczególnie ten urywek rozmowy Angeli i Franza. Może dlatego, że nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się postąpić tak, jak eks-żona głównego bohatera tego kultowego filmu. Aż do teraz. Bo teraz i ja jestem złą kobietą.

Jestem zła, bo nie chciałam ciągnąć dłużej relacji z nieuzgodnionym (wybaczcie mi tę ekonomiczną nomenklaturę, najwyraźniej wykształcenie daje o sobie znać nawet w takich "sercowych" sytuacjach) bilansem: bo nie potrafiłam dać komuś tego, czego ode mnie oczekiwał i co sam gotów był mi ofiarować. To nie było sprawiedliwe.

niedziela, 3 listopada 2013

Usprawiedliwienie bezmyślności, czyli kilka słów kierowcy o pewnej reklamie społecznej

Pobyt w domu, w dodatku o 1 dzień dłuższy niż zwykła weekendowa wizyta, to dla mnie doskonała okazja do nadrobienia wielu zaległości. Nie ukrywam, że z zaciekawieniem włączam przy takich okazjach odbiornik telewizyjny - luksus, z którego świadomie zrezygnowałam w moim poznańskim mieszkaniu. W Grodzisku uzupełniam swoją wiedzę o współczesnych mediach, oglądając na wyrywki programy informacyjne, rozrywkowe oraz bloki reklamowe. Zdarza się, że okazują się one ciekawsze niż filmy, które są nimi jakże często przerywane. 

Oczywiście określenie "ciekawy" niekoniecznie musi odnosić się do frapującej treści reklamowych spotów... Większość z nich tchnie siermiężnym banałem, ocieka seksizmem, dobija stereotypami. Intryguje mnie jednak nieodmiennie mnogość kuriozalnych sformułowań, kuszą (i wkurzają zarazem) błędy językowe, rozbraja naiwność i zero-jedynkowość promowanych w nich idei... Słowem: jest czemu się przyglądać i przysłuchiwać, choć trzeba mieć w sobie coś z masochisty, by móc się temu oddawać.

I choć urzekła mnie ostatnio reklama jednego z maseł, chwalonego za "smarowność", którą ja, głupia kura domowa, zwykłam kojarzyć raczej jako cechę rozmaitych mazi rodem z warsztatu, a nie z kuchni, to w tym wpisie chciałabym się odnieść do innej kampanii. Społecznej, jak się okazuje.

Chodzi o sławną już w Polsce kampanię "10 mniej ratuje życie. Zwolnij!".

Biorąc pod uwagę fakt, że w okresie listopadowych świąt wiele osób siada za kółkiem i przemierza kraj od cmentarza do cmentarza, moment wprowadzenia kampanii wydaje się idealny. Mowa w niej bowiem o kierowcach przekraczających prędkość i o ich ofiarach. Nader licznych, oczywiście.

Zresztą, zobaczcie sami (link znajdziecie tutaj).

Tak, wróciłam

Wczoraj przerwałam blogowe milczenie po 44 dniach niepisania i czuję się, jakbym wróciła z zaświatów. Takie porównanie nie jest zresztą bezpodstawne i nie wynika wyłącznie z listopadowo-cmentarnych okoliczności, w których wszyscy tkwimy w ten długi weekend. Przecież świat realny w stosunku do tzw. wirtuala, w którym funkcjonuję jako blogerka, to właśnie zaświaty, rzeczywistość... równoległa? Zbliżona? Inny wymiar?

Mniejsza o określenia. Liczy się fakt, iż przez ostatnie tygodnie skupiałam swoją uwagę na tym, co dzieje się w świecie namacalnym, w moim najbliższym otoczeniu, mierząc się ze śmiercią babci, nową sytuacją rodzinną i osobistą, nowym sezonem w teatrze... Wszystko to blokowało moje palce na tyle skutecznie, że nie miałam siły na naginanie ich do komputerowej klawiatury. Zresztą, nie tylko do niej - przestało mnie cieszyć robienie zdjęć, malowanie, nawet - o zgrozo! - porządki w mieszkaniu. Nie, to nie była depresja, nie wydaje mi się. Raczej odruch obronny, zamknięcie się w sobie - bo twórczość (a przecież fotografia, nawet ta amatorska, czy też malowanie, to rodzaj twórczości właśnie) wymaga pewnej otwartości, na którą po smutnych wydarzeniach sierpniowych nie było mnie stać. 

Rzuciłam się w wir pracy, zabrałam za porządkowanie rzeczy babci i jej papierów, znalazłam dodatkowe zajęcia związane z październikowymi wydarzeniami w teatrze, spotykałam się też z kimś, kto pojawił się latem w moim życiu. Na więcej nie miałam siły - nawet Aksa wylądowała w Grodzisku, przy osamotnionej teraz na amen mamie (ze względu na pracę tata bywa w domu w weekendy). I spałam. Spałam, ile tylko mogłam, licząc, że sen objawi swoje lecznicze właściwości...

Wciąż nie wiem, czy to się udało. Ale nie mam już ochoty milczeć, moje dłonie przestały wreszcie sztywnieć w momencie, gdy unoszę je nad klawiszami, a na monitorze widnieje puste pole czekające na nowy wpis. Już chyba czas...

Zbyt długo próbowałam uciekać.
Pozwoliłam, by omotało mnie poczucie bezsilności, ba, usiłowałam oszukać samą siebie, że wcale nie potrzebuję tych swoich chwil samotności spędzanych przy komputerze, z głową w chmurach, z ciszą dzwoniącą w uszach i z myślami kłębiącymi się w głowie jak ptaki szukające wyjścia ze zbyt ciasnej klatki. Zapomniałam o tym, czego potrzebuję JA - nie moi bliscy, nie facet, nie znajomi, nie rodzina, nie szef i współpracownicy. JA.

A jedną z tych niezbędnych mi do życia rzeczy stało się już dawno pisanie.
Wracam więc. Nie wiem, co z tego wyniknie, ale - cokolwiek się stanie - nie pozwolę sobie zabrać głosu, nie dam się zagłaskać na śmierć ani odciągnąć od tego, co lubię. 

Tak, wróciłam. 
Czy przyjmiecie mnie z powrotem?


Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Śniadanie z piekarnika

Poza weekendami nieczęsto zdarza mi się zjadanie śniadań w domowym zaciszu. Zwykle pochłaniam je już w pracy, przy kawie z ekspresu i włączonym komputerze. Ot, życie... Jeśli jednak mam czas i okazję, przyrządzam sobie o poranku coś dobrego. I nie mam na myśli tradycyjnej kanapki...

Ostatnio zachciało mi się omletu. Nie, żebym była ekspertką w przyrządzaniu tego dania - wręcz przeciwnie, w moim domu rodzinnym nieczęsto jadało się podobne specyjały. Nieczęsto - albo i wcale... Omlet należał więc zawsze do grupy potraw opatrzonych w mojej wyobraźni znakiem zapytania. Spróbowałabym, ale... czy mi zasmakuje? Tak, tak, mam w głowie taką listę dań. Nie jest to lista ustalona raz na zawsze, bo od czasu do czasu udaje mi się upichcić którąś z tych kulinarnych zagadek, rozwiewając przy tym wątpliwości. Wypadła z niej więc wątróbka (nie lubię, niestety...), wyfrunęły flaczki (fuj...), no i omlet, choć w tym wypadku, dla odmiany, okazało się, że jestem omletożerczynią, jak się patrzy...

Ale omlet omletowi nierówny. Próbowałam kilkunastu wersji - na słodko, na słono, z rozmaitymi dodatkami i z różnym stopniem wysmażenia. Aż wreszcie odkryłam przepis na omlet z piekarnika. No i okazało się, że ta wersja pośrednia między tradycyjnym omletem a ciastem odpowiada mi zdecydowanie najbardziej. Może zasmakuje i Wam? :-)


sobota, 2 listopada 2013

Krepina

Co roku na początku listopada polskie media stają się przewidywalne niczym menu szkolnej stołówki na początku lat 90. XX stulecia. Wiadomo, że większość serwisów zafunduje nam w dzień Wszystkich Świętych (Dlaczego wtedy, a nie w Zaduszki? Przebóg, nie zgłębiłam jeszcze tej tajemnicy...) przegląd co ważniejszych nekrologów z ostatnich 12 miesięcy. Zmarli artyści, politycy, sportowcy, celebryci - ich czarno-białe fotosy przewijają się na ekranach telewizorów, laptopów i tabletów, w tle zaś - obowiązkowo rozbrzmiewa jakaś smętna melodyjka. 

Swoistego wyłomu udało się w tym roku dokonać Kindze Rusin, która zaapelowała do rodaków, by nie kładli na grobach swych bliskich - uwaga! - wiązanek i wieńców ze sztucznych kwiatów, bo to nieekologiczne... Serio, serio! Takie bowiem kwiatki rozkładają się później na wysypiskach przez stulecia, a to wszak bardzo niedobrze.