wtorek, 21 czerwca 2016

Przeprowadzka :)

W moim poznańskim mieszkaniu tkwię już od 3,5 roku. Na razie nie planuję zmiany lokum. Zmieniam natomiast adres bloga - myślę, że ta formuła wyczerpała się i potrzebuję czegoś nowego.

Zapraszam na stronę: 
https://niemamczasu.wordpress.com/

I dziękuję, że tu byliście. :-) 

sobota, 20 lutego 2016

Kto umarł?

Moja babcia Felicja w ostatnich latach życia miała - między innymi - problemy ze słuchem. Kiedy więc toczyła się przy niej jakaś ożywiona rodzinna dyskusja, czy to twarzą w twarz, czy to przez telefon, zwykle w którymś jej momencie padało sakramentalne pytanie staruszki, przyzwyczajonej już do tego, że w jej wieku to najważniejszy i najbliższy temat:

- Kto umarł?

Kto umarł? Babciu, nawet sobie nie wyobrażasz, jak długą wyliczankę musiałabym Ci zaprezentować w odpowiedzi, biorąc pod uwagę tylko rok 2016. W stronę czarnej gwiazdy - a może pełnego pająków Marsa? - odszedł David Bowie. Umarł Glenn Frey, który, odkąd pamiętam, przekonywał mnie: "You belong to the city". Gdzieś zniknęli Xymena Zaniewska i Andrzej Żuławski. A zaledwie wczoraj gruchnęła wieść o śmierci Harper Lee, dzięki której już jako dziecko nauczyłam się, że lepiej jest czytać książki niż oglądać ekranizacje, oraz Umberta Eco, który każdą kolejną książką leczył mnie skutecznie z samozachwytu nad moim tzw. intelektem. A to tylko początek - ten najosobistszy - mojej listy...

Jest jednak coś, co smuci mnie znacznie bardziej niż wiadomości o kolejnych "drogich zmarłych". Im już się przecież nie da pomóc. A tymczasem tu, wśród żywych, krok po kroku, metodycznie i bez wstydu dokonuje się właśnie próba mordu na żywej legendzie.

Staram się nie pisać o polityce, bo wychodzę z założenia, że od wiadra pełnego pomyj trzeba się trzymać w bezpiecznej odległości. Ale czasem nawet ja nie wytrzymuję. Obiecuję jednak, będzie krótko.

Nie jestem fanką Lecha Wałęsy. Nie przepadam za jego stylem bycia ani za stylem blogowania, drażnią mnie jego wypowiedzi o żonie i bezrefleksyjna niekiedy skłonność do naruszania dóbr osobistych innych osób... No, nazbierałoby się trochę tych moich "ale", być może częściowo odziedziczonych po rodzicach, którzy - a jest to jedno z najstarszych wspomnień z dzieciństwa - nie głosowali na niego w pierwszej turze pamiętnych wyborów prezydenckich w 1990 roku. Woleli Mazowieckiego.

Osobiste uprzedzenia nie powinny jednak przesłaniać faktów. A fakty są takie, że Lech Wałęsa jest legendą. Nie ideałem, bo te przecież nie istnieją, ale człowiekiem, który - mimo swoich wad, chwil słabości etc. - dla Polski zrobił naprawdę wiele. I tego żadne teczki nie zmienią.

Ohydna nagonka, którą partia tymczasowo rządząca rozpętała tuż po wielkim występie "szafiarki roku" (prawa autorskie: Szymon Majewski), zanim jeszcze eksperci zabrali się na dobre za analizę wydobytych z willi Kiszczaków dokumentów, objawiane w "Wiadomościach" (cudzysłów nigdy jeszcze nie był tak adekwatny...) rewelacje o wnioskach grafologów, którzy nawet nie zdążyli się wziąć do roboty, bezrefleksyjne wypowiedzi obecnych politycznych "tuzów", z których każdy chce na aferze ugrać jak najwięcej dla siebie - cóż, jestem przekonana, że Wałęsie to nie zaszkodzi, może najwyżej - jeśli dokumenty okażą się prawdziwe - dodać do jego wizerunku typowo ludzki rys: słabość, której kiedyś tam - być może - uległ. 

Ale może zaszkodzić Polsce. I Polakom.

Bo kto będzie szanować ludzi, którzy z taką zajadłością, publicznie i bezwstydnie, srają we własne gniazdo?


wtorek, 29 grudnia 2015

Efekt gołębia!

Anegdotę o trzepocie skrzydeł motyla w Massachusetts, który wywołać może burzę w Szczebrzeszynie, zna chyba każdy - jeśli nie z opracowań dotyczących teorii chaosu, to z głośnego filmu z Ashtonem Kutcherem. No, ewentualnie z "Motyliady" Grzegorza Turnaua i Basi Gąsienicy-Giewont - całkiem przyjemnej piosneczki poświęconej innemu badaczowi chaosu - prof. Marianowi Mrozkowi.

Motyl - stworzonko piękne i pełne gracji - idealnie wpasował się w historyjkę, łącząc naukę z poezją. 


No, ale... nie każdy zasłużył sobie na motyla.

Są bowiem na tym świecie jednostki tak ponure, tak przyziemne, tak pozbawione poezji i - nomen omen - polotu, że los (a może - chaos?) nie chce na nie marnować subtelnych symboli. Pewnie dlatego zamiast efektu motyla doznałam dziś... efektu gołębia.

wtorek, 27 października 2015

Fasada

Jest takie jedno zdjęcie, którego nie zdążyłam - i już nie zdążę - zrobić. Niewywołany obraz tkwi w mojej głowie, drażni pamięć jak maleńka, niedająca się usunąć drzazga. To migawka z pierwszych lat mojego pobytu w Krakowie. 

Mieszkałam wtedy na Bydgoskiej, w najstarszym i najbrzydszym akademiku w mieście, a studiowałam - na Gołębiej. Stałą trasę moich przejażdżek tramwajowych i spacerów stanowiła wtedy ulica Karmelicka - również ze względu na mieszczącą się nieopodal i obficie wyposażoną bibliotekę przy Rajskiej. 

Pod numerem 66 (a może to był nr 66A?) przy Karmelickiej odkryłam kiedyś ów nieutrwalony obrazek, który tak mocno zapadł mi w pamięć. Z niewielkiej kamienicy, wtulonej między dwie okazalsze budowle, został tylko pozbawiony dachu szkielet, w tym lekko podniszczona fasada, niemal w całości zajęta przez wielkie, zakończone półokrągłymi łukami okna wystawowe. Zza tych okien popołudniami prześwitywało późnojesienne słońce.

Fasada. Piękna, a przynajmniej: reprezentacyjna. 
W środku jednak - pusta, ożywająca jedynie na chwilę złudną grą świateł tego hochsztaplera, października.

Później okna, w których igrało sobie słońce, zaczęły stopniowo znikać poliszajem wielkomiejskiej zarazy reklam. Światła zgasły. A ja rozpoczęłam swoją odyseję po akademikach i mieszkaniach, oddalając się coraz bardziej od Karmelickiej 66(A?). Został mi tylko obraz, wypalony pod powiekami. I leciutki skurcz serca, który czułam zawsze, mijając to miejsce. Czy był to tylko żal, wywołany widokiem niszczejącego powoli, a dawniej tak świetnego świata? A może błysk rozpoznania, ledwie wyczuwalne ukąszenie strachu, że to, co widzę, jest w gruncie rzeczy wróżbą? Intuicja?

Bo dziś sama czuję się jak ta kamienica. Fasada trzyma się jeszcze. Musi. Tego mnie przecież nauczono: trwać, bezwzględnie i uparcie. Trzymać formę: pracować i kochać swoją pracę; cieszyć się tym, co mam, co mogę robić. Uśmiechać się; pomagać innym; oddychać. Słuchać. Mówić. Od czasu do czasu zażartować. 

Ale w środku jestem pusta.

Wychodzę z pracy - bo kiedyś z niej trzeba wyjść.
Kończę kolejny remont, książkę, obraz. I robi mi się strasznie samotnie.

A paź
dziernikowe słońce nie potrafi mnie już chyba ogrzać.





środa, 14 października 2015

31, czyli Nulek wraca do krainy liczb pierwszych

Nie będę zaprzeczać. Znowu to zrobiłam. Kilkanaście dni temu bezczelnie, z premedytacją i pewnym krokiem, choć bez zbędnych fanfar i tortów (bo co to za frajda, gdy się samej sobie piecze tort?), wkroczyłam w kolejny rok życia, kończąc straszliwe 31 lat. 

Niby nic. Przecież na ogół to 30. urodziny uznawane są za te wyjątkowe i znaczące - bo zmienia się cyferka na początku, bo człowiek wkracza w nowy etap dorosłości, bo dla kobiety to taka trauma... 31. rocznica przyjścia na świat wygląda przy tym niepozornie. Ani to okrągłe, ani efektowne, ani się nie dzieli na jakieś rozsądne etapy. W sumie - bardzo niewygodna sprawa. 

dla mnie 31 jest ważną liczbą. Bo przez ostatni rok, dzielący ją od tej krąglutkiej, słynnej 30-stki, dokonałam co najmniej 31 odkryć w różnych kategoriach. O sobie. O ludziach. I o świecie - no, może nie o całym, ale o moim z pewnością. Wypisałam je sobie, żeby, kiedy mi już przejdzie zamiłowanie do liczb pierwszych, nie zapomnieć o żadnym. 

* * * 

Kategoria nr 1: samookaleczenia. Potrafię sama obciąć sobie grzywkę. A jak się uprę, to i wycieniować włosy. Niby nic, ale jednak zakup nożyczek fryzjerskich i prostej maszynki z trymerem okazał się kamieniem milowym w dziejach mojej - coraz krótszej - fryzury. Nie muszę już przeżywać katuszy, czekając, aż moja ulubiona i oblegana grodziska fryzjerka będzie mieć dla mnie czas i miejsce. Tnę się. Sama. I - zgodnie z zasadą "ładnemu we wszystkim ładnie, a brzydkiemu - wszystko jedno" - nie dopuszczam do tego, by efekt, jaki by nie był, spędzał mi sen z powiek. ;-) 

sobota, 10 października 2015

Klaksony

Kiedy wczoraj wieczorem po dyżurze w kabinie na moich ulubionych "Dziadach" wskoczyłam do auta, by pomknąć nim przez noc prosto do rodzinnego domu, nie przypuszczałam, że Mysza, ta poczciwa staruszka płynąca miękko po pustej szosie przy łagodnych dźwiękach "Poduszkowca" w Radio Merkury, w ciągu zaledwie dwunastu godzin zmieni się w prawdziwego demona... A jednak. Wracając dziś z ostatnich w tym roku ogrodniczych zakupów z moją szanowną rodzicielką, miałam okazję przekonać się, że - nawet w tak dobrodusznym stworzeniu jak mój wysłużony wehikuł - czaić się mogą niezgłębione pokłady czystego zła.

Po szybkim shoppingu i nieudanej próbie znalezienia w Grodzisku krzewów czarnej porzeczki (nie drzewek ani innych ogrodowych figli-migli, tylko klasycznych krzaczków... mission impossible, są ponoć niemodne), skoczyłyśmy jeszcze na cmentarz i uporządkować nieco grób dziadków. Nie, żeby był zaniedbany - mama na cmentarzu bywa zwykle co drugi dzień. Po prostu dziś mogłyśmy zajrzeć tam obie.

Lodowaty wiatr dość szybko przegnał nas z cmentarza do samochodu. Zapięłyśmy pasy, odpaliłam silnik, włączyłam światła, radio, myślenie i... nagle usłyszałam klakson. Ale nie jakieś tam trąbnięcie, tylko ciągły sygnał klaksonu, głośny jak syrena alarmowa... 


wtorek, 6 października 2015

MUZEUM MATERIALIZMU SENTYMENTALNEGO: PPP - pod patronatem prababci

Nie dorobiłam się w mojej poznańskiej dziupli zbyt wielu zbytków. Na nieco ponad 30 metrach kwadratowych wynajętej prywatności nie mam ani zaawansowanego technologicznie sprzętu RTV, ani kuchennych cudów techniki (prócz solidnego blendera, miksera, który zniesie każdą moją kulinarną fanaberię i ekspresu do kawy - prezentu od znającej mnie i moje uzależnienia na wylot młodszej siostry), ani designerskich mebli godnych przeciętnej bohaterki typowego serialu o nowoczesnej samotnej kobiecie.

No, jakoś mi to nie wyszło. Mam za to regał pełen książek (tych ważnych dla mnie - i tych, które po prostu już nie zmieściły się w bazie w domu rodziców). Mam kolekcję kapeluszy. I mam prawdziwego ducha!

Zjawa poczyna sobie na razie nader nieśmiało, ale nie oszukujmy się, kto by się chciał wychylać zanadto, gdy dopiero kończy mu się umowa na okres próbny? ;-) Nie pobrzękuje łańcuchami, nie łaskocze mnie w wystające spod kołdry stopy, nie zawodzi po kątach (nie może - w bloku obowiązuje wszak cisza nocna!)... Ale jest. I patrzy na mnie wprost ze ściany.


Poznajcie się - to mój rodzinny duch. Prababcia. 


środa, 30 września 2015

Potwór spod łóżka

Skrzynia na pościel pachnie kurzem, który gromadzi się nocą na snach, a później, zmieciony z nich pierwszą falą poranka, opada właśnie tutaj, pod tapczan, osiadając na uwięzionych w ciepłej i poskrzypującej miarowo ciemności prześcieradłach, poszewkach, kocach... Nie ma tu światła ani świata. Nawet czas boi się zaglądać do środka, żeby nie przepaść na zawsze wśród smutnych resztek nocnych rojeń. 

A może to mnie się obawia?

Jestem przecież potworem spod łóżka.

Niewiele mam wspólnego z osławionymi i nieuchwytnymi cieniami rodem dziecięcej wyobraźni. Nie błąkam się na granicy jawy i snu, nie przegoni mnie blask nocnej lampki ani uspokajające głosy rodziców. Ja istnieję. Namacalnie. Tu i teraz. A moja miękkość i delikatność to tylko pozory. Pod nimi kryje się prawda - twarda, gładka, bezlitosna. To właśnie za nią skazano mnie na banicję. 

Początek mojej historii przypomina piękną baśń: opowieść o dwóch siostrach, bliźniaczkach, które wiodły szczęśliwe życie w miękkim królestwie nocy. Naszym przeznaczeniem było służyć wiernie i dobrze ludzkim snom. Ale tylko jedna z nas wypełniła swoją misję. Nie ja. Moich usług nikt nie potrzebował. Nie na długo. Nie na stałe.

Pustka, która mnie otaczała, początkowo wydawała się błahostką. Ot, stan przejściowy. Chwila spokoju. Nie wiem, kiedy zmieniła się w oskarżenie. W końcu stała się wyrokiem. 

Przestałam być potrzebna w tej samej chwili, w której swój termin przydatności do przeżycia przekroczyło kilka powierzonych mojej opiece marzeń: o domu, o rodzinie, o standardowej egzystencji zgodnej z wytycznymi ekspertów. Razem z nimi upadłam w mrok. I czaję się tutaj, naga jak prawda, jak wypełniony pierzem wyrzut sumienia.

Jestem przecież potworem, wiem.
Jestem tą drugą, zbędną poduszką.

sobota, 27 czerwca 2015

Wakacyjny niezbędnik 2015

I znów - zamiast pisać - przez ostatnie miesiące zajmowałam się zupełnie innymi sprawami. Już nawet nie chcę się tu usprawiedliwiać. Po co? Stało się. Cisza wybrzmiała. Czas wrócić do świata żywych... a raczej piszących. Niezależnie od tego, czy ktokolwiek na mnie czekał. O! ;-) 

Wracam w wakacyjnym nastroju. Kończy się czerwiec, teatr już we wtorek zamknie sezon genialnym gościnnym koncertem "Wielkie przemówienia", a mnie jeszcze tylko dziś i jutro czeka rozkoszny dyżur w kabinie podczas Rychcikowych "Dziadów". Później - 2 miesiące bez przedstawień, choć nie oznacza to bynajmniej braku zajęć w świecie teatralnej administracji. Będzie jednak spokojniej, a to oznacza solidną porcję relaksu, nadrabiania zaległości (remontowych, książkowych i... ruchowych) oraz cieszenia się. Takiego zwykłego, ludzkiego cieszenia się drobiazgami. :-) 

To właśnie mój plan na wakacje. Zresztą - nie tylko na nie. Przypomnieć sobie, jak to jest, gdy odczuwa się te najprostsze radości - z obserwacji przyrody, z dyndania na hamaku z książką w łapach, z zabawy z psem, z równo pomalowanego kawałka ściany czy udanego wypieku. Bardzo, bardzo już tego potrzebuję - po trudnym, pełnym wyzwań sezonie, po nieciekawych przeżyciach osobistych, po miesiącach z trudem maskowanej apatii.

Do stworzenia tego niezbędnika zainspirował mnie wpis na blogu Nie-Matki Polki. Proste wyzwanie - 7 rzeczy, które mają mi umilić wakacyjne życie. :-) Żadnego pisania o ideach, wielkich marzeniach, żadnego rozdzierania szat...

Myślałam o tym cały wieczór, kilka propozycji - wyśniłam. I dziś mogę już przedstawić swoją listę małych marzeń na lato 2015. Może przy okazji zainspiruję Was do spisania własnych SZCZĘŚLIWYCH SIÓDEMEK? :-)

WAKACYJNY NIEZBĘDNIK NULKA - EDYCJA 2015

1. WIADRO FARBY. Miejsce pierwsze zdecydowanie należy się mojemu niezrealizowanemu marzeniu o... wiaderku farby. Wystarczyłoby pięć litrów cieczy, najlepiej w odcieniu delikatnej, jasnej szarości. Nie, nie zamierzam nikogo nią oblewać, takie happeningi są już zdecydowanie niemodne. Ale chyba już najwyższy czas zrealizować plan odświeżenia mieszkania, które wynajmuję w Poznaniu. Walka z remontem u rodziców pochłonęła większość moich środków finansowych, ale do licha - chyba ja też zasługuję na odrobinę luksusu? Blady, żółty kolorek, tak typowy dla mieszkań z lat 90. XX stulecia i dla klas szkolnych (bo to po taniości...) musi wreszcie zniknąć z mojego życia, a chłodna szarość na pewno pięknie podkreśli ciepły kolor bukowych i wiklinowych mebli. 

2. WNUCZKA DO ORZECHÓW. Nie, to nie nowoczesny sprzęt kuchenny, mający zastąpić poczciwego dziadka. ;-) Odd pamiętam, w wakacje zawsze wracam do lektur z młodości. Czasem z sentymentem, czasem - z lękiem, że w lekturze nie odnajdę już dawnych powodów do zachwytów... Jedną z takich budzących lęk lektur jest dla mnie Jeżycjada Małgorzaty Musierowicz. Kiedyś każde lato spędzałam z Borejkami. Teraz - no cóż, pracuję na Jeżycach i codzienne spacery po tej dzielnicy zmieniły nieco mój sposób postrzegania świata wykreowanego w najsłynniejszej poznańskiej sadze rodowej. Może to zresztą tylko... starość? ;-) Mimo wszystko chciałabym podjąć wyzwanie i - wrócić. Sprawdzić, co u Borejków, jak ma się najmłodsze pokolenie i czy seniorzy rodu wciąż odznaczają się niespotykaną żywotnością?

3. WAŁEK DO CIASTA. Opornie mi ostatnimi czasy szło pieczenie - nie było weny, chęci, radości, czasu... Jak przywrócić sobie zdolność wytwarzania kuchennej magii? Myślę, że taki wałek mógłby pomóc. Ma w sobie czar niezbędny przy wszelkich kuchennych zaklęciach! No i jest bezpieczny dla otoczenia - żal nim spuszczać łomot komukolwiek, nawet najbardziej na to zasługującemu łobuzowi. Jeszcze się (wałek, nie łobuz) połamie... ;-) Czuję, że z takim wałkiem mój słodki powrót do kuchennej rzeczywistości zyskałby odpowiednią oprawę!

4. PROSTOKĄTNA TORTOWNICA, czyli po prostu forma do ciasta z odpinanymi bokami, też by pomogła, na bank. I nie dziwcie się, że w wakacje marzy mi się siedzenie w kuchni. Po pierwsze - pogoda na razie skłania raczej do przebywania w ciepłych, przytulnych miejscach. Po drugie - jako rasowa kura domowa po godzinach lubię sobie postać przy garach, czy to latem, czy to zimą... I tworzyć, tworzyć, tworzyć! :-) 

5. NOWY KAPELUSZ. Kto mnie zna, ten wie, że jestem szaloną kapeluszniczką. Kapelusze mają duszę, jeśli tylko dobrze się je traktuje i poświęca się im odpowiednio dużo uwagi. Moja ukochana kolekcja jakoś jednak ostatnio przestała się rozrastać. Może stałam się wybredna? Tak czy siak, muszę poszukać cylindra lub melonika - bo takich okazów brakuje wśród moich toczków, myśliwskich kapelutków i rozmaitych fedor. 

6. KOLCZYKI Z NIETOPERZEM. No ile można się bez nich obywać? Czas najwyższy obwieścić całemu światu moją miłość do Batmana, choć marna ze mnie bat-woman. Prędzej wom-bat. Wombat. Tia... ;-) Ale przynajmniej będzie wombat obkolczykowany! O ile znajdę odpowiedni wzór.

7. DUŻA PIŁKA GIMNASTYCZNA. Bo grubas Nulek musi zacżąć się w końcu ruszać. W domu. I poza domem. Czas zmierzyć się ze światem. Bo ile można się kryć za tą ochronną warstwą tłuszczu, no ile? ;-) 

To właśnie moja szczęśliwa siódemka na wakacje 2015. Żadnych wielkich idei, tylko proste, materialne przyjemności i ułatwiacze życia, które powinny mi przypomnieć, jak to, do kroćset, jest - cieszyć się drobiazgami.

A jako punkt nr 8 dorzucam tu PI-SA-NIE.
Regularne. Lub nie. Koniec z ciszą! :-) 

czwartek, 12 marca 2015

Korepetycje pilnie potrzebne!

Ironia losu. Dawno, dawno temu byłam święcie przekonana, że - prędzej czy później - wyląduję w szkole jako belfer. Nie przerażała mnie ta wizja, choć też nie sprawiała jakiejś szczególnej przyjemności. Ot, jakaś wersja planu na życie - przyzwoitego, solidnego, z odpowiednią dawką papierkowej roboty i kontaktu z ludźmi, który - mimo towarzyszącej mu wciąż nieśmiałości - lubię.

Plan nie wypalił. Pożyłam trochę. Dorobiłam się innej, ciekawszej, choć i trudniejszej wersji. I jakoś leci. Jakoś. 

Ale w przyrodzie nic nie ginie. O nie... Moja niedoszła belferska przeszło-przyszłość postanowiła upomnieć się o swoje prawa, fundując mi porządnego prztyczka w nos. Za karę. Z czystej złośliwości. Z perfidią godną uwiecznienia.

W efekcie dziś to mnie przydałby się nauczyciel. 
Mam już serdecznie dość swojego niedoedukowania w pewnych kwestiach.
A że człowiek uczy się ponoć całe życie...

Niniejszym ogłaszam POSZUKIWANIA KOREPETYTORA!
Najlepiej o
d zaraz. Pilne!

Zakres obowiązków nie jest zbyt skomplikowany.

piątek, 6 marca 2015

Życie "bez"...

Uwaga, początek będzie nieco... onomastyczny. 
A cała reszta - raczej smętna.

Dawno, dawno temu, kiedy na ziemiach polskich nowo narodzonym obywatelom nadawano jeszcze imiona nieinspirowane zachodnimi serialami, programami typu reality show tudzież innymi wykwitami show-business'u, na liście popularnych imion funkcjonowały m.in. takie twory jak Biezuj, Biezdziad i Biezstryj (czasem zmieniany na Biestryja, Biezstryka lub Brzestryka). Pierwszy człon - "biez" lub "bez" - oznaczał, że dziecko narodziło się w rodzinie niepełnej, pozbawionej odpowiednio - wujów, dziadków, stryjów albo w ogóle - męskich przodków, którym wymarło się na wojnie lub wskutek zarazy... Oczywiście, istniały też Biezdziadki i cała chmara pań obdarzana opisowymi imionami tworzonymi w podobny sposób. Że o Biezrządach, Biezdarach i Bezprymach nie wspomnę.

Zawsze, kiedy natykam się na tak skonstruowane imiona (a natknąć się na nie łatwo, choćby podczas pobieżnej lektury książek historycznych), nachodzi mnie myśl, jak żyło się ludziom obarczonym już na samym wstępie egzystencji takim "prezentem"? Czy ów brak wpisany w imię determinował jakoś ich przyszłość, czy wpływał na świadomość? Jaki cel przyświecał ich rodzicom lub opiekunom? Chodziło tylko o opis, o potwierdzenie okoliczności narodzin? No i jak dziś czułby się Biezuj, otoczony zewsząd Dennisami, Jessicami, Brajankami i Nikolami?

* * * 

Życie BEZ... [uzupełnić].
A gdybym ja miała w ten sposób określić swoją sytuację? 
Co wpisałabym w puste pole po tym bardzo ważnym przyimku?

poniedziałek, 16 lutego 2015

Jak Nula została królową ciemności

Choć z natury jestem ciemną blondynką - a przynajmniej taki kolor wmawiają mi zazwyczaj fryzjerzy - i wiedźmą, czyli przedstawicielką sfery zła, mroku i ciemnych mocy, nigdy jakoś nie przepadałam za absolutną ciemnością. Lubię świece, ogniska, lampy stołowe, łagodnym kręgiem blasku wyznaczające granicę między tym, co widome, a tym, co pozostaje ukryte w miękkim, bezdźwięcznym cieniu. Lubię widzieć. Zwłaszcza gdy pracuję. 

Każda wiedźma jest też zazwyczaj czyjąś córką (i nie mam tu na myśli bycia metaforycznym pomiotem szatana etc.). Tak się składa, że ja jestem dziecięciem elektryka (jak to było w przysłowiu - pod latarnią najciemniej?). Niepraktykującego na co dzień, gwoli ścisłości, ale jednak elektryka pełną gębą. A co za tym idzie, wszelkie kryzysy związane z prądem do tej pory rozwiązywałam zaocznie - wzywając na pomoc staruszka albo choć konsultując z nim większość działań. Inna rzecz, że zwykle problemów tego typu nie miewałam - omijały mnie? - toteż umiem zabezpieczyć ścianę przed kopaniem przy malowaniu, radzę sobie z wymianą żarówek i... już. Nie musiałam jakoś nigdy stawać wobec konieczności większych ingerencji. A w Grodzisku - czyli w domu, w którym ewentualnie co jakiś czas zdarzały się elektro-awarie - jest od tego ojciec. To się wie.

I to się mści.
A przynajmniej... zemściło się dzisiaj. ;-) 

sobota, 14 lutego 2015

Goń się, Walenty!

Wydawało mi się, że do tegorocznych walentynek przygotowałam się wyjątkowo starannie. Przećwiczyłam rzetelnie ignorowanie wszechobecnych serduszek, amorków oraz gołąbków. Nauczyłam się całkiem sprawnie i bez śladu przepuszczać przez świadomość wszelkie odniesienia do tego "święta" (wiem, wiem, jak się jest starą panną, to wcale nie jest takie wymagające zadanie...) pojawiające się w mediach i wśród co bardziej zamerykanizowanych znajomych. Udało mi się nawet nie zwracać zanadto uwagi na wszechobecne reklamy osławionych "Pięćdziesięciu twarzy...", choć przyznaję - przeczytałam mniej więcej książkę E.L. James; mniej więcej - bo po kilku pierwszych opisach scen seksu zorientowałam się, że wszystkie są pisane na jedno kopyto i brnięcie przez nie to czytelnicza strata czasu...

Miałam więc wszelkie podstawy do tego, by twierdzić, że szanowny patron epileptyków nie wlezie mi dziś w paradę. I że jakoś przetrwam ten dołujący w gruncie rzeczy dzień, bawiąc się z psem, robiąc zakupy, przygotowując się do urodzin mamy, a wieczór spędzając na oglądaniu starych filmów. Mogło być miło. Po prostu. 

Naiwniaczka ze mnie.

Wszystko szło dobrze do momentu, w którym uświadomiłam sobie, że... mam zbyt długie włosy. I przydałoby się - korzystając z okazji, że jestem w pobliżu mojego ulubionego saloniku fryzjerskiego - coś z nimi zrobić, bo następna okazja najwcześniej za miesiąc, a poznańskim fryzjerom nie ufam tak, jak mojej sprawdzonej mistrzyni nożyczek

No i czar prysł. Ani w piątek (trzynastego!), ani dziś nie udało mi się wcisnąć na tych kilka minut na fotel fryzjerski. Tłumy pań przygotowujących się na randki, bale (w końcu to ostatni weekend karnawału, w dodatku - taki miłosny!), zabawy i wielkie wyjścia zapchały kalendarz w salonie dokumentnie. I nawet mój wrodzony urok osobisty (sic!) nie przydał się tu na nic. 



Cóż było robić? Na szczęście jako dziecię wychowane w zakładzie kuśnierskim dość sprawnie posługuję się sprzętami tnącymi. Wygrzebałam więc z szuflady stare, ale wciąż niebiańsko ostre nożyce krawieckie mojej mamy i sama dokonałam dzieła zniszczenia, tzn. przycięcia strategicznych fragmentów mojej szanownej fryzury. 

Zerkam w lustro, kontrolnie, i wydaje się, że jest w porządku: na tyle, na ile może być w porządku, kiedy poniżej grzywki widnieje twarz taka jak moja. Ale grunt, że grzywka, ta ukochana, budząca u większości stylistów fryzur zimne dreszcze grzywka, wyszła (na swój sposób) równo. Będę mieć z nią przynajmniej spokój na jakiś czas.

A później zerkam raz jeszcze, tym razem bardziej bojowo. I myślę: goń się, Walenty! Mogłabym wybaczyć ci jeszcze fakt, że co roku przypominasz mi, że nikt mnie nie kocha. Że nie dla wszystkich na tym pochrzanionym świecie starcza serc. Że coraz mniej wierzę w słowa, które kiedyś napisał Mickiewicz:

Twórca mi dał to serce, choć w codziennym tłumie
Nikt poznać go nie może, bo nikt nie rozumie,
Jest i musi być kędyś, choć na krańcach świata,

Ktoś, co do mnie myślami wzajemnymi lata!

Ale tego, że w ten ponury dzień odebrałeś mi rzadką przyjemność spędzenia kilku chwil w wygodnym fotelu, z miłym wrażeniem, że oto wreszcie to wokół mnie ktoś skacze, to mną ktoś się zajmuje... Oj, tego to ja ci, draniu, długo nie wybaczę! 

Goń się, Walenty!

niedziela, 8 lutego 2015

Ciarki. List do przedstawicieli cywilizacji pozaziemskich

Szanowni Kosmici*,

jeśli krążycie właśnie nad pogrążonym w mroku Grunwaldem, planując inwazję albo chociaż małe polowanko na typowe ziemskie okazy fauny do Waszego laboratorium lub zoo, proszę niniejszym: odpuśćcie sobie moją skromną osobę. Ja... Ja się raczej nie nadaję do reprezentowania gatunku zwanego szumnie ludzkością. 
Słabo przystaję do obowiązujących aktualnie na Ziemi standardów. 
Nie będzie ze mnie pożytku. 

Nie robię kariery, nie pomstuję na kredyt we frankach, bo nikt mi nigdy nie dał kredytu, nie jestem ani sexy-mamą, ani korpo-wampirzycą, ani nawet singielką, bo wolę określenie "stara panna" i się przy tym językowym niuansie wciąż głupio upieram.
Nie uległam jakoś modzie na bieganie, marnie mi idzie igranie z ogniem, łamanie zasad i podążanie za modami, zdecydowanie zbyt wyraźnie - jak na wymogi współczesności - widzę różnicę między dobrem a złem, między rozsądkiem a brawurą. Nie zainstalowano mi w głowie przeświadczenia o tym, że koniecznie muszę podbić ten świat. Wystarcza, że się nim zachwycam.

Toteż - zamiast skakać na bungee albo ekscytować kolejnymi edycjami nowoczesnych gadżetów w iście kosmicznym stylu - wolę szukać emocji w słowach, obrazach i dźwiękach. To one dostarczają mi wrażeń, to w nich znajduję siłę do życia, kiedy wszystko inne zawodzi.

To one wywołują we mnie ciarki.

czwartek, 5 lutego 2015

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: słodkie wyznanie. Ciasto podwójnie czekoladowe

Nie, nie, nie, ja wcale nie przeszłam na dietę! Mowy nie ma! ;-) Ja tylko zmieniam dyskretnie nawyki żywieniowe na nieco mądrzejsze niż te, którym hołdowałam do tej pory bez zastrzeżeń. Ale dieta?! A fe! To by oznaczało konieczność katowania się jakimiś koszmarnymi podróbkami smacznego jedzenia i ciągłego pilnowania się - a ja przecież pilnowana być nie znoszę, o czym już niejeden stróż miał okazję się przekonać...

Toteż stanowczo zaprzeczam wszelkim pogłoskom o Nulkowej diecie. To, że zaprzyjaźniam się właśnie intensywniej z soczewicą, kaszą, ciemnym pieczywem i warzywami, nie znaczy przecież, że definitywnie pożegnałam się z cukrem i spółką. Ja tylko... staram się trzymać od nich nieco dalej.

No, nie oszukujmy się - jeśli ktoś tak jak wspomniana tu osobniczka kocha piec i pichcić, to nie będzie mu łatwo zwiać przed pokusami. W końcu na świecie czeka jeszcze tyle przepisów do wypróbowania w wiedźmowej kuchni...

Przyznaję: nie umiałabym żyć bez pieczenia słodkości. Zbyt lubię te godziny spędzane w kuchni na odmierzaniu, mieszaniu, podgrzewaniu, miksowaniu, pieczeniu, studzeniu i zdobieniu. Zbyt cenię uprawianie kuchennej magii. I żadna siła nie zdoła mnie przed tym powstrzymać.

Co mogę zrobić w tej sytuacji? 
Wyjście - na razie dość skuteczne - znalazłam jedno: piekę, szaleję w kuchni, a później... dokarmiam innych. Rodzinę. Znajomych. Każdego, kto się nawinie i nie protestuje zbyt usilnie. ;-)

Musialam to napisać, zanim wrzucę tutaj przepis na najskuteczniejszego mordercę wszelkich diet, czyli genialne ciasto czekoladowe z kremem czekoladowym i - w tym konkretnym wypadku - cukrowymi ozdobami w klimacie nadciągającego właśnie miłosnego święta. 

Nie tknęłam go. Na szczęście. Ale po testach na ludziach (chętnych uprasza się o składanie CV i listów motywacyjnych :-P) wiem już, że warto polecić ten torcik każdemu łasuchowi. :-) Już samo ciasto - wilgotne, sprężyste, mocno czekoladowe - godne jest uwagi jako samodzielny wypiek, a w połączeniu z delikatnym śmietankowo-czekoladowym kremem okazuje się wybitnie smaczne. 

Sprawdźcie zresztą sami. Oto, znalezione na mojej ulubionej słodkiej stronie MojeWypieki.com...

CIASTO PODWÓJNIE CZEKOLADOWE
nie tylko na walentynki