wtorek, 30 października 2012

La donna è mobile... czyli Nulek zmienił wystrój

Podobno na różne smutki i smuteczki najlepsza jest zmiana fryzury. Jednak - ponieważ ostatnio zafundowałam już sobie mocniejsze cięcie - uznałam, że zamiast wizyty w stosownym zakładzie, zabiorę się za drobne, kosmetyczne zmiany na blogu. Ot tak, żeby był bardziej mój.

Jeśli więc razi Was nowy "wystrój wnętrza", wybaczcie. Musiałam. Dość już miałam tej nieszczęsnej pseudo-szwabachy w tle... Zamiast niej dostaniecie zatem: porcję nowohuckiej trawy, kilka drzew, sporo nieba i jednego zapatrzonego w świetlaną (oby...) przyszłość Nulka. Mam nadzieję, że... przywykniecie? ;-)

Dobrego wieczoru. 

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Rogate Łosie, czyli rogaliki z łososiem

Dom, który pamiętam z dzieciństwa, zawsze w soboty i niedziele pachniał drożdżowym ciastem - najprostszym i najlepszym pod słońcem. Placki z kruszonką i owocami, rogaliki, drożdżowe bułeczki mleczne - nic dziwnego, że i ja wyrosłam jak na drożdżach. ;-) Mam więc ogromny sentyment do tego rodzaju wypieków, choć - przyznaję się tu bez wstydu - zdarza mi się eksperymentować z tradycyjnymi pomysłami mojej mamy i babci...

Niekiedy owe eksperymenty wynikają po prostu z potrzeby chwili - nachodzi mnie apetyt na jakiś konkretny smaczek i zaczynam kombinować z tym, co akurat mam pod ręką, przypominając sobie też przy okazji rozmaite dobre rzeczy, jakie zdarzało mi się jeść "na mieście". Przepis, który przedstawiam niżej, to skutek takich właśnie kombinacji.



niedziela, 28 października 2012

"Jak marzną mi paluszki..."

Jest taka piosneczka Grzegorza Turnaua o śniegu i marznących paluszkach. Wracałam dziś do domu taksówką, nucąc ją sobie pod nosem i z zachwytem przyglądając się prószącym z nieba coraz mocniej płatkom bieli. Tak, to już. Pierwszy śnieg. I pierwszy mróz.

Zawsze, gdy przychodzi ta chwila, przypominam sobie radość, jaką odczuwałam jako dziecko na widok pierwszych płatków. Nie zdawałam sobie wówczas sprawy z tego, że śnieg oznacza też konieczność:
- zmiany opon na zimowe,
- odśnieżania chodnika i auta,
- uważania na to, gdzie się idzie, bo tak łatwo przecież się poślizgnąć,
- cieplejszego opatulania się,
- włączania ogrzewania i... płacenia za nie,
- wystawiania nosa, a czasami także i palców na niezbyt sprzyjające zmarzluchom warunki atmosferyczne.

Nie, jako dziecię ledwo co odrosłe od ziemi po prostu cieszyłam się tą chwilą, marząc o sankach, bałwanach i nieskalanej bieli litościwie pokrywającej brzydotę świata. I wiecie co? Ta radość gdzieś tam we mnie tkwi do dziś. :-) Nie zniknęła, nie poszła sobie, tak jak wiele innych dziecinnych pomysłów i przeżyć. Wystarczy złapać na język pierwszy zauważony w powietrzu okruszek bieli - i wszystko wraca. :-)

Wróciło i dziś, kiedy - spacerując po Kazimierzu z przyjaciółmi - zima przypuściła na Kraków swój pierwszy, jakże jeszcze nieśmiały szturm. Miałam szczęście - mogliśmy się tym śniegiem uradować wspólnie...

I tylko taksówkarz śmiał się ze mnie, mówiąc: "Pani to chyba zakochana, że tak śpiewa...".
A przecież to tylko śnieg... :-)

sobota, 27 października 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Przycięte paluchy, czyli makabryczne kruche ciasteczka

Te ciastka mogłabym nazwać "Wspomnieniem Świętej Inkwizycji" - ich wygląd przypomina bowiem o czasach, kiedy kobiety podejrzane o uprawianie czarów poddawano rozmaitym "pieszczotom" polegającym na obcinaniu tego i owego, torturowaniu, nakładaniu hiszpańskich bucików i łamaniu kołem... Ech, cóż to były za czasy!

Dziś na szczęście każda szanująca się Wiedźma wie, że może o tych sprawach rozmawiać z należytym dystansem i bez obaw. Niech "Wiedźmowe paluchy", na które przepis znajdziecie poniżej, staną się symbolem tegoż dystansu. ;-) Ciasteczka są makabrycznie smakowite i idealnie nadają się na czas wiedźmowych imprez - takich jak choćby przyjmujące się w naszym kraju nieszczęsne Halloween...



Anulowym okiem: nie ucieka się z "Obławy"

Doznałam ostatnio intrygującego dysonansu: w ciągu zaledwie 24 godzin dane mi było zobaczyć jednego aktora w najlepszej i najgorszej chyba życiowej roli. Mam na myśli Marcina Dorocińskiego, którego w środowy wieczór obejrzałam, przymuszona niemal przez rodzicielkę, w tzw. polskiej komedii romantycznej (jest to dość specyficzny gatunek filmowy, który niewiele ma wspólnego z romantyzmem, a jeszcze mniej - z komediami...) zatytułowanej "Miłość na wybiegu", by następnego dnia leczyć tę traumę seansem kinowym "Obławy". Terapia zakończyła się sukcesem, choć pewien niesmak po filmie, w którym Dorociński jako zblazowany fotograf uwodził drewnianą aż do bólu Karolinę Gorczycę, pozostanie we mnie jeszcze przez jakiś czas.

Na szczęście film Marcina Krzyształowicza okazał się lekarstwem skutecznym, choć gorzkim w smaku. 



piątek, 26 października 2012

Koniec ciszy

Ponad 3 tygodnie milczenia - za trudny okazał się dla mnie początek tej jesieni... A kiedy robi się trudno, milknę, żeby w ciszy poukładać sobie swoje sprawy.

Dziś chcę tylko oznajmić, że wracam do wirtualnego świata.
Dość ciszy. Dość dołków. Trzeba sobie przypomnieć, gdzie są skrzydła. :-)



Do przeczytania już niebawem! :-)

środa, 3 października 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Pierożki z piosenką i piekarnikiem w tle

Są piosenki, które poprawiają humor, a przy okazji - pobudzają nieco apetyt. I nie mówię tylko o apetycie na życie. ;-) Jak na przykład kawałek śpiewany przez Artura Gotza (a w innej wersji - równie uroczej, choć mniej przeze mnie oswojonej - przez Jana Peszka i jego oryginalną córkę). "Kobiety są jak kwiat paproci, są jak pierogi u Melchiory, mojej cioci..." - i jak tu się nie uśmiechnąć, gdy ktoś serwuje tak oryginalne i smaczne życiowe mądrości? 

Zgadzam się więc. Kobiety SĄ jak pierogi. A czasami także te pierogi lepią. Zwłaszcza, gdy mają ochotę na wersję nieco inną od tradycyjnej... 

W moim domu pierogi zawsze się gotowało. Najczęściej - z serem, na słodko, albo z kapustą i grzybkami (o ile pieczarki można obdarzyć tym szlachetnym mianem). Kiedyś - usiłując wyłamać się z tej domowej tradycji (wiadomo, młodość = bunt!) - próbowałam wprawdzie przygotować wersję z piekarnika, ale okazała się gliniasta i, no cóż, niezjadliwa...

W wakacje miałam jednak okazję przypomnieć sobie o moich kuchennych niepowodzeniach. Przyczynkiem do tego stała się moja wizyta w Poznaniu i pyszny obiad zjedzony w doborowym towarzystwie w pierogarni zwanej "Chatką Babuni". Oj, tamtejsze pierogi z pieca odświeżyły mi pamięć i połechtały ambicję! A na dodatek, podczas weekendu spędzonego w polonistycznym towarzystwie nad Jeziorem Rożnowskim, dowiedziałam się, że jedna z moich koleżanek, Kasia P. (a właściwie teraz już P.-H.) posiada w swoich tajnych zapiskach wyborny i sprawdzony przepis na ciasto do takich zapiekanych pierożków... Musiałam to sprawdzić i raz jeszcze podjąć ryzyko!


Plagiat czy moje przewrażliwienie?

Nie jestem geniuszem grafiki, ale lubię od czasu do czasu zaprojektować to i owo. Kilka miesięcy temu - o ile pamiętam, na początku 2012 roku, poproszona przez znajomego bardzo zaangażowanego w akcje krwiodawcze, pozwoliłam sobie jednak stworzyć plakat promujący bardzo fajną ideę związaną z honorowym oddawaniem krwi - akcję DAWCOM W DARZE.




Plakat został zaakceptowany, dopracowany i wydrukowany. Zawisł - na stronach www i w rozmaitych punktach powiązanych z akcją DwD. Osobiście miałam okazję zobaczyć go na szybie pewnej pizzerii - i nie powiem, było to nawet miłe uczucie.