wtorek, 28 maja 2013

Prawo kumulacji i opary (niekoniecznie) absurdu

Powolne, stopniowe popadanie w stany depresyjne zupełnie nie jest w moim stylu. Zdarzają mi się natomiast nagłe ataki zniechęcenia, wywołane zazwyczaj "zmęczeniem materiału" i kumulacją rozmaitych stresogennych czynników. Wiadomo, na pochyłe drzewo wszystkie kozy (a nieraz i osły) skaczą, nieszczęścia chodzą parami tudzież w większych grupach, a biednemu zawsze wiatr w oczy. I piasek. I kłody pod nogi. Ot, prawo kumulacji. Tak jak dziś.

Początek dnia zapowiadał się nawet nieźle i - dopóki byłam w pracy - nie miałam powodów do narzekań, mimo kilku niemiłych niespodzianek i zaskakującego ataku z najmniej spodziewanej strony... Tak to już bywa, gdy się pracuje z ludźmi - a i tak bilans emocjonalny wychodzi mi zawsze na plus. 

Niestety, z pracy, z tego ciepłego, przytulnego biura, trzeba czasami wyjść. Prosto w rzeczywistość, która potrafi dobić.

poniedziałek, 27 maja 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Leśna przygoda, czyli ciasto ze szpinakiem

Miałam sporą przerwę w publikowaniu tutaj - nie tylko kulinarnych - opowieści, ale dziś nadrabiam w dwójnasób (edit: napisałam kilka zdań i cofnęłam się do tego słowa - czy ktokolwiek jeszcze używa "w dwójnasób"? A "w czwórnasób"??? Takie piękne słówka...). W dodatku dość niesztampowo. Bo chociaż - jak każda szanująca się wielkopolska gospodyni - mam w herbie ciasto drożdżowe, najlepiej z rabarbarem, że o kruszonce nie wspomnę, to jednak od czasu do czasu sięgam też po mniej tradycyjne przepisy. W ten sposób wzbogacam swoje kuchenne dossier o nowe doświadczenia, niekiedy mające dość, hmm, skrajny charakter. 

Tak będzie i dzisiaj. Na stronie pisma "Przyślij przepis" natknęłam się bowiem na ciasto, które mnie zachwyciło i przeraziło jednocześnie. Zachwyciło - bo ma piękny, soczyście wiosenny odcień zieleni (i ani grama sztucznych barwników w środku). A przeraziło, bo zawiera... szpinak. Na słodko. Zgroza! ;-)

Przez jakiś kwadrans biłam się z myślami. Upiec? Nie upiec? Upiec? Nie upiec?... Jako że byłam wtedy w rodzinnym mieście, skonsultowałam się z moją nieocenioną rodzicielką i już po chwili ruszałam do sklepu po szpinakowy brykiet (świeżego w Grodzisku człek chyba nie uświadczy, choćby stawał na rzęsach...). Ciasto popełniłyśmy więc wspólnie, bo wyrozumowałyśmy sobie, że jeśli nie wyjdzie, to na każdą z nas przypadnie zaledwie połowa kulinarnej porażki, a to zawsze lżej na duszy i wstyd jakby ciut mniejszy. ;-) Na szczęście obyło się bez wstydu, bo zielone ciasto okazało się nie tylko zjadliwe... było po prostu pyszne! Delikatne, nie za słodkie, nieco chrzęszczące w zębach (konsystencją przypomina piegusa - z tego przepisu), no i przede wszystkim - barrrdzo wiosenne! Polecam wszystkim ten eksperyment. :-) A przepis - ciut niżej.



KLIPS. Reaktywacja syndromu Jasia Wędrowniczka

W sztuce Federica Garcii Lorki "Dom Bernardy Alba", którą dla Teatru Nowego wyreżyserowała Magdalena Miklasz (wiem, że nie wypada mi polecać, bo mogę się wydać niewiarygodna ze względu na moje związki z tymże teatrem, ale... co mi tam! Polecam i tak, bo to świetna sztuka), pojawia się motyw ośmioletniej żałoby po śmierci głowy rodziny. Muszę przyznać, że przez jakiś czas bałam się, iż moja żałoba po Białej Strzale potrwa co najmniej tyle, bo - choć w lipcu zeszłego roku miałam solenne postanowienie znalezienia szybciutko następcy Cinquecento - moje motoryzacyjne nadzieje na nowy wehikuł spełzły na niczym... Na szczęście czekałam nieco krócej, bo nową miłość na czterech kółkach udało mi się znaleźć już (sic!) po roku od obwieszczenia światu zgonu tej poprzedniej...

Źle się zresztą wyraziłam. To nie ja znalazłam miłość, to ona znalazła mnie za pośrednictwem pewnej życzliwej cioci i nie mniej życzliwego wujaszka, którzy - wiedząc, że usycham już z tęsknoty za kierownicą, pomrukiem silnika oraz zostawianiem majątku na stacjach benzynowych - dali mi znać, że zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Poznania stoi sobie na pewnym podwórku pojazd w sam raz dla mnie.