piątek, 28 grudnia 2012

Klamki

Jak wiele może się zmienić w ciągu niespełna 2 tygodni. Kiedy 16 grudnia pisałam o moim przedłużającym się pobycie w Krainie Pomiędzy, nie miałam pojęcia, że moja sytuacja zmieni się niemal błyskawicznie... W piątek, 21 grudnia, pół godziny po spodziewanym przez wszystkich końcu świata, dowiedziałam się - ot tak, po prostu - że dostałam pracę. W Poznaniu. I że najwyższy czas poszukać jakiegoś lokum. 

Półroczne dylematy, cackanie się z własnymi lękami, stan zawieszenia między Grodziskiem a Krakowem - wszystko to zniknęło w jednej chwili. Ktoś zadecydował za mnie, uznając, że - mimo wytkniętego mi na samym początku braku orientacji w dziedzinie, w której podejmuję pracę - byłam najlepszą kandydatką. I nagle moje wątpliwości przestały mieć znaczenie.

Mam pracę - i niejasne, ale coraz silniejsze przeczucie, że ją polubię.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Mało świąteczny wpis

To była koszmarna Wigilia.
Nerwy, nerwy szargane od samego rana...

:(

Miałam napisać o dobrych rzeczach, które mi się zdarzyły pod koniec tego roku.
Miałam posłać w świat życzenia.
Nie mogę. Nie dziś.

Nigdy więcej takich Świąt.

środa, 19 grudnia 2012

2 wiersze. W oczekiwaniu na koniec świata


O końcu świata, który ma nastąpić dokładnie za 2 dni, bo tak przepowiedzieli wszechwiedzący Majowie i kilku współczesnych, równie wszechwiedzących, jasnowidzów, trąbią już od dawna wszystkie media. W sklepach ruch - nie wiadomo, czy ludzie robią zwykłe zapasy przed Świętami, czy też przygotowują się raczej do nadejścia katastrofy, licząc, że uda im się przetrwać w piwnicy wypchanej śledzikami w zalewie, konserwami tyrolskimi oraz butelkowaną wodą... Nie ma rozmowy, nie ma spotkania, by nie pojawiło się nawiązanie do owej nadchodzącej wielkimi krokami apokalipsy. A ja? A ja siedzę i przypominam sobie ulubione wiersze...

Oczywiście, mam na myśli poezję, w której słowo "koniec" odgrywa niebagatelną rolę. Pierwszy z wierszy pamiętam z lekcji polskiego w liceum (wtedy też nauczyłam się go recytować), drugi - chyba jeszcze z czasów szkoły podstawowej.

wtorek, 18 grudnia 2012

Cygańska krew

Dawno już nie spotkałam w Krakowie cygańskiej wróżki. Nachalne kobiety, okutane w wielowarstwowe spódnice, dopadające podróżnych przy przejściu podziemnym nieopodal dworca - to, podobnie jak grajkowie-żebracy wędrujący po tramwajach - obrazek z pierwszych lat mojego pobytu w tym grodzie. Obrazek, który zdążył już nieco rozmyć się w moich wspomnieniach...

Dziś odżył.

Razem z moją ulubioną mieszkanką Londynu wybrałyśmy się do kawiarni, by w całym tym przedświątecznym zamieszaniu odsapnąć sobie i nadrobić towarzyskie zaległości. Było wczesne popołudnie, K. zniknęła na moment, a ja wykorzystałam tę okazję do sprawdzenia wiadomości w telefonie. Gdy podniosłam wzrok znad ekranu, przede mną stała maleńka staruszeczka o typowo cygańskiej urodzie, owinięta w nieco zbyt obszerną kurtkę. Uśmiechała się zachęcająco - wyraźny znak, że czegoś będzie ode mnie chcieć. No tak... Już po chwili rozległo się śpiewne pytanie:

- Powróżyć?

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Alpy w kuchni - pierniczki alpejskie


Nie macie jeszcze dość pierników? Ja - nie! :-) Dlatego wpisuję tutaj następny wypróbowany przeze mnie przepis, tym razem na delikatne i puchate pierniczki alpejskie. Rozpływają się w ustach!


niedziela, 16 grudnia 2012

Nulek w Krainie Pomiędzy

Witaj w Krainie Pomiędzy.

Tu nic nie jest na stałe, na zawsze i na pewno.
Tu ciągle znajdujesz się w połowie drogi, dokądkolwiek by ona nie prowadziła. Jak u Dantego - "w życia wędrówce, na połowie czasu"...
Tu jeszcze wszystko może się zdarzyć - choć przecież wcale nie musi... 




Istnienie Krainy Pomiędzy odkryłam dziś popołudniu w Muzeum Sztuki Współczesnej, do którego zawędrowałyśmy z Wiedźmą Joasią, by nadrobić nieco kulturalne zaległości. Muszę przyznać w tym miejscu, że do sztuki współczesnej - czyli do wszystkiego, co powstało po 1939 roku - podchodzę z założenia niczym pies do jeża. Powolutku. Nieufnie. I w pełnej gotowości do odwrotu - gdy tylko zajdzie taka potrzeba... 

Nie rozumiem tych nowoczesnych happeningów, nie znam się na post-teoriach i post-nurtach. Czarny kwadrat na białym tle to dla mnie dowcip, nie zaś dzieło warte miliony... Mimo to zdarza mi się odwiedzać świątynie nowoczesnej sztuki - choćby po to, by utwierdzać się w przekonaniu, że to zupełnie nie moja bajka...

A jednak - znalazłam w MoCAKu miejsce dla siebie i swojej nieufności. 
Maleńką salkę wydzieloną z wystawy czasowej, pełną światła i liter układających się w to jedno słowo: "między". 



piątek, 14 grudnia 2012

ANULOWYM OKIEM: Bruno, nareszcie!

Czas na ciąg dalszy relacji z mojego kulturalnego czwartku w Krakowie. :-) Zostawiłam Was wczoraj z Franzem Kafką nie bez kozery - bo postać ta stanowi łącznik między Warholem a artystą, którego prace obejrzałam później w Gmachu Głównym Muzeum Narodowego. Artystą, którego Kafka fascynował i którego nazwisko znalazło się nawet na stronie tytułowej polskiego wydania Procesu, choć z wydaniem tejże książki nie miał w gruncie rzeczy nic wspólnego, użyczając jedynie swego nazwiska narzeczonej, która przetłumaczyła powieść.



czwartek, 13 grudnia 2012

ANULOWYM OKIEM: Srebrny Andy i jego cień

Jak dobrze znów być - choć na tydzień - w Krakowie! Nawet za tym nieszczęsnym smogiem stęskniłam się już nieco, przebywając na moich rodzimych nizinach. Jak dobrze ujrzeć znów anioły na rondach w centrum, choinkę na Rynku, komin Bonarki rozjaśniający tę ciemną (podobno jedną z najciemniejszych w tym roku) noc... I jak dobrze móc się znów cieszyć bliskością rozmaitych wydarzeń kulturalnych, bez konieczności odbywania kilkudziesięciokilometrowych pielgrzymek.

Muszę dobrze wykorzystać ten czas. Zaczęłam już dziś, mocnym wstępem w postaci dwóch wystaw odbywających się właśnie w naszym zacnym grodzie. Na jedną z nich czekałam już od dawna. O drugiej dowiedziałam się przypadkiem. Wiem, trochę wstyd, że tak słabo orientuję się w kalendarzu krakowskich imprez i wydarzeń, ale odległość 500 km i mój grodziski, pustelniczy tryb życia robią swoje... Zresztą, nieważne. Grunt, że mogłam się dziś nurzać w kulturze!



Mick Jagger widziany oczyma... no właśnie - kogo? ;-)


Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Chrupiąca sałatka, czyli przedświąteczny przerywnik

Pierniczki, pierniczki, pierniczki... Już nawet śnię o wykrawaniu ich i przyozdabianiu lukrem. Dlatego postanowiłam zrobić sobie małą przerwę - w końcu nie samymi Świętami człowiek żyje! Pogrzebałam w lodówce, zrobiłam rekonesans w domowych zapasach i uznałam, że czas nauczyć się robić sałatki. Przyznaję, to moja pięta achillesowa: nigdy nie przepadałam za serwowanymi w mojej rodzinie wielowarzywnymi kompozycjami ociekającymi majonezem, więc też nigdy nie nauczyłam się przygotowywania tego typu potraw. No, ale ileż można być takim sałatkowym ignorantem? ;-)



wtorek, 11 grudnia 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Wesołe pierniczki, czyli jeden z moich najstarszych przepisów


Wesołe pierniczki - bo tak je w domu nazywamy - są z nami w rodzinie od lat, w każde kolejne Święta. :) Leciutkie, mocno korzenne, kruche i od razu gotowe do spożycia - polecam wszystkim smakoszom! W zasadzie to coś pośredniego między piernikami a ciastkami korzennymi - i coś mi się zdaje, że przed nadejściem Świąt sprawdzę jeszcze, jak nadają się na elementy konstrukcyjne domku z piernika. W końcu każda Wiedźma takowy powinna posiadać...


środa, 5 grudnia 2012

List do świętego Mikołaja

Drogi święty Mikołaju
dla tych mniej grzecznych i zbłąkanych,
dla niewiedzących, co ze sobą zrobić,
dla tych, co tylko połowicznie wierzą, że istniejesz,
ale wciąż mają nadzieję cichutką jak noc grudniowa...

Wiem, że jak zwykle odzywam się do Ciebie w ostatniej chwili, półprzytomna, w krótkiej przerwie między zdobieniem kolejnej porcji pierników (w tym roku robimy je z mamą w ilościach iście hurtowych - przyjdź, może się załapiesz... i nie, nie jest to próba wręczenia korzyści majątkowej, nie wzywaj CBA) a próbą przespania choć kilku godzin przed jutrzejszą rozmową kwalifikacyjną w sprawie pracy.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Piernikowe muffiny z niespodzianką

Po szalonym tygodniu krakowsko-wrocławskim, laniu wosku (wyszedł mi ślimak tudzież kaczka - ktoś wie, co to może oznaczać?) pora na powrót do rzeczywistości  i do gromadzenia świątecznych przepisów oraz pomysłów wszelakich. Dziś receptura, którą miałam okazję przetestować już na kilku ofiarach... yyyy, osobach. ;-) Piernikowe muffiny - lekkie, bez cukru, za to z miodem i niespodzianką w środku - niezła alternatywa dla pierników, zwłaszcza, gdy do Świąt zostaje już niewiele czasu, a roboty huk! :-)



poniedziałek, 26 listopada 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Miękkie pierniki - ciąg dalszy przedświątecznych testów

Zanim ucieknę na kilka dni do Krakowa, by tam kontynuować poszukiwania idealnych przepisów na Święta, dorzucę do puli jeszcze jedną - ostatnią jak na razie - przetestowaną recepturę piernikową, tym razem wykopaną ze stosu makulatury z przepisami, przechowywanego u mnie w domu, bo może się kiedyś przydać. ;-) Źródło to - uwaga, uwaga - "Tygodnik Rolniczy", nie mam pojęcia, z którego roku. A piszę te słowa, pogryzając właśnie jednego "piernika rolnika". Polecam - smakują wybornie!


Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Lebkuchen, czyli w szponach niemieckich stereotypów

Znacie te wszystkie niemieckie dowcipy o Polakach-złodziejach? Cóż, tym razem i ja wpisałam się w ten paskudny stereotyp panujący za naszą zachodnią granicą... A wszystko dlatego, że spodobał mi się szalenie przepis na Lebkuchen, czyli niemieckie pierniczki. No i podkradłam go bezczelnie! :-D Dowody mojego występku znajdziecie niżej...

I choć powinnam się tu kajać i tarzać w prochu i pyle za popełnioną zbrodnię, wolę - przegryzając mięciutkie i mocno pachnące pomarańczami ciasteczko - polecić Wam gorąco ten pomysł na pierniki. Ciastka są bardzo aromatyczne, można przy nich zaszaleć z przyprawami korzennymi, a w dodatku zawierają duuużo kandyzowanej skórki pomarańczowej i cytrynowej, którą uwielbiam. :-) No i nie trzeba na nie czekać aż do Świąt - są miękkie i delikatne zaraz po upieczeniu.

Aha, nie wiem, czy da się je wycinać foremkami - w moim przepisie zalecono, by po prostu formować z ciasta (jest dość lepkie, ostrzegam!) kulki i lekko je spłaszczać (do tego użyłam widelca - wychodzi wtedy taki delikatny wzorek). No, ale dość już tych porad - czas na przepis!



niedziela, 25 listopada 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Katarzynki, czyli pierniczki dla cierpliwych

Początkowo wydają się prawdziwymi twardzielkami i dopiero z czasem ujawniają swoje miękkie, wspaniałe wnętrze - swoją prawdziwą naturę... Kto to taki? Katarzynki! Czyli ciąg dalszy mojego spierniczonego weekendu.

To pierniczki dla wytrwałych - bo zanim uda się je rozgryźć, musi minąć kilka tygodni leżakowania. Podobno do pojemnika, w którym przechowujemy katarzynki, należy włożyć kilka kawałków jabłka - wtedy miękną znacznie szybciej. Najlepiej jednak upiec je odpowiednio wcześniej - i problem z głowy... ;-) Niestety, z braku odpowiedniej foremki (rozpadła się, łajza, tuż przed pieczeniem) - wycinałam, co popadnie, więc proszę się nie oburzać niekanonicznym kształtem pierniczków. 



Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Pierniczki dla niecierpliwych (choć nie do końca...)


Dawno mnie tu nie było, ale cóż - miałam powody - sporo się działo ostatnimi czasy i nie potrafiłam wydobyć z siebie siły na pisanie. Pewnie nadrobię to niebawem. Póki co jednak przyznam się Wam, co zaprzątało moją uwagę przez cały weekend. Oto powód: PIERNICZKI! W końcu - jak to wczoraj skonstatowałam z niemałym zdumieniem - już za miesiąc Święta. :-)

To olśnienie zaowocowało prawdziwym piernikowym szaleństwem w moim domu. Zasiadłyśmy z mamą nad stosem przepisów, głowiąc się, który wybrać w tym roku. Alpejskie czy katarzynki? Twarde, długo dojrzewające ciasteczka czy te w wersji dla leniwych - od razu gotowe do spożycia (co niesie ze sobą ryzyko, iż najzwyczajniej w świecie nie dotrwają do Świąt)? A przepisów było ze 30...



W końcu udało nam się przeprowadzić wstępną selekcję na poziomie teoretycznym i ograniczyć zbiór receptur do 7 czy 8... No i mogłyśmy wreszcie przejść do testów. Na pierwszy ogień poszły 4 rodzaje ciasta - będę Wam je prezentować w kolejnych wpisach - a nuż ktoś się zainspiruje? Zaczniemy od czegoś "na szybko".


środa, 7 listopada 2012

Stracona szansa?

Miałam dziś okazję zadać pytanie, które rozwiązałoby jedną z najistotniejszych dla mnie zagadek ostatnich tygodni. Wystarczyło się odezwać. Wystarczyło...

Pokusa była silna.
Okazja sama mi się nadarzyła.
A ja zmilczałam. 
Ze strachu. Chyba.

Jeśli piekło jest wybrukowane dobrymi chęciami, to gdzie trafiają zmarnowane świadomie szanse?

wtorek, 6 listopada 2012

Fundacja Benefac - nowa strona, starzy oszuści...

Gdy jakiś czas temu zainteresowałam się podejrzaną proweniencją przylepionej do naszego grodziskiego płotu ulotki, nie myślałam, że sprawa oszustw przeprowadzanych pod płaszczykiem dobroczynności aż tak mnie wciągnie... Ale cóż, rozpętałam małą burzę w mediach, uświadomiłam kilkoro znajomych, co można zrobić z takimi, pożal się Boże, ulotkami i teraz już po prostu z przyzwyczajenia sprawdzam co jakiś czas, co nowego objawiło się w temacie. 

A objawień było kilka...

Jak Nulek wiersza na Fejsbuku szukał, czyli krótka przypowieść o potędze social mediów

Lubię swój głos. Uważam, że to jedna z tych nielicznych (inny przykład: wzrost) spraw, których w moim wypadku Matka Natura nie spartoliła, że się tak kolokwialnie wyrażę. ;-) Lubię mówić, dobierając odpowiednio słowa i tony. Lubię czytać na głos i interpretować to, co napisali inni. Dlatego - odkąd pamiętam - chętnie brałam udział we wszelkiego rodzaju konkursach recytatorskich. Nie zawsze z pozytywnym skutkiem - ale zawsze z ogromną radością i ciekawością... Podczas przygotowań do jednego z takich konkursów (to musiało być na początku liceum, bo należałam wtedy jeszcze do koła teatralnego prowadzonego przez panią Hanię Mańkowską) trafiłam jednak na wiersz, który w późniejszych latach przysporzył mi wielu zgryzot...

A wszystko przez to, że o nim zapomniałam.

Nie wiem, jak to się stało. Zwykle całkiem dobrze zapamiętuję dłuższe partie tekstów, które mi się podobają - a ten wiersz spodobał mi się bardzo. Musiało zadziałać jakieś fatum, które w tajemniczy sposób wymazało z mojej pamięci wszystko - wszystko! - prócz ostatnich dwóch wersów...

Więc dziękuję ci miły za pamięć
Właśnie ciebie zapominam na śmierć

poniedziałek, 5 listopada 2012

Zombie, limeryk i ogólnofilozoficzna konkluzja

Można nie lubić Halloween, ale nie da się czasami uciec od tego tematu. ;-) Dynie, duchy, przebieranki, cukierki (o, nie, Nulek, żadnych cukierków, przecież od ponad miesiąca nie jesz już słodyczy...), psikusy... Ma to swój urok. No i można poćwiczyć kreatywność.

Na przykład - popełniając limeryk przy okazji jakiegoś konkursu. Zdarzyło mi się to właśnie dziś. A przytaczam tekst ze względu na konkluzję, do jakiej doszła po lekturze tej miniaturki pewna zaprzyjaźniona filozofka.

Oto limeryk (marny, bo marny, ale mój ci on!):


Pewien zombie, co żył w Dobrym Mieście,
skonsumować chciał związek nareszcie.
Lecz gdy chwila nastała,
odpadła mu... część ciała
strategiczna. Gdy znajdziecie, wskrzeście. ;)

No i - najcenniejszy - komentarz filozoficzny pierwszej czytelniczki:

to mogłaby być prolegomena do artykułu o kondycji współczesnych mężczyzn.

Dla takich chwil i takich rozmów warto czasem coś skrobnąć do rymu. ;-)

sobota, 3 listopada 2012

Świece w oknie

Jak na patentowaną wiedźmę za bardzo chyba lubię ogień, zupełnie zapominając o jego przykrych związkach z czasami Inkwizycji i polowań na czarownice... Niepomna na smutne losy moich poprzedniczek z upodobaniem wpatruję się w płomyki tańczące na parapecie. Mam tam całą kolekcję świec i kadzidełek. Kolorowe, pachnące, zawsze gotowe, by uprzyjemnić mi samotny wieczór. A zwłaszcza ostatni wieczór w Krakowie przed moją kolejną (krótką, mam nadzieję) wizytą w Wielkopolsce.

Jest coś podwójnie pocieszającego w świecy stojącej tuż przy szybie. Płomień przypomina radosne i żwawe zwierzątko. Jest jak żywa istota, której towarzystwo - choćby i milczące - pozwala znosić najczarniejsze godziny i rozjaśnia duszę. Ale jest też - i to właśnie owo drugie oblicze pocieszenia - sygnałem dla świata. Tu jestem! - woła. Znajdź mnie i osobę, która mnie rozpaliła. Czekamy!

Ileż to razy w rozmaitych powieścidłach pojawiał się ten motyw: ogarniającego świat mroku i okna z wystawioną w nim świecą widocznego w morzu ciemności z oddali. Życia, które opiera się wszelkim zakusom. Ratunku dla zbłąkanego wędrowca. I nadziei.

No dobrze, wiem, że zbłąkanym wędrowcom rzadko zdarza się bywać w Łagiewnikach o tak nietypowej porze, nie wspominając o zerkaniu w okna mieszkań na poziomie III piętra. Czasy się nieco zmieniły, przyznaję. Ale co z tego, skoro w świecie moich wyobrażeń królują wciąż pojęcia sprzed stulecia i wcale mi to nie przeszkadza? :-)

Siedzę więc i wpatruję się w płomienie na parapecie. Na zapas - bo w Grodzisku nie mam świec. W powietrzu unosi się ledwo wyczuwalny aromat pomarańczy i wanilii. Oswojone cienie urządzają sobie na ścianach dzikie harce. A w świat płynie staromodny sygnał: tu jestem. I czekam.

Tylko czy w świetle wszechobecnych lamp ktokolwiek dostrzeże słaby płomyk?

piątek, 2 listopada 2012

Nulek podsłuchuje w kinie

Wiem, że podsłuchiwać nie wypada. Ale czasami słyszy się pewne słowa mimo woli i uderzają one tak mocno, że nie sposób się od nich oderwać. Niekiedy dlatego, że dotyczą kogoś znajomego lub zgoła - nas, niekiedy zaś dlatego, że po prostu są piękne...

Wybrałam się dziś z Kordelkiem do kina na Miłość Hanekego. O filmie napiszę pewnie parę słów później, bo muszę sobie to wszystko poukładać w mojej kudłatej łepetynie. Dziś będzie więc o tym, co zdarzyło mi się przed seansem. A mianowicie - o Nulku podsłuchiwaczu.

Przyszłam do kina wcześniej, żeby w spokoju odebrać bilety i poczytać sobie to i owo przed seansem. Pod Baranami przy Sali Niebieskiej urządzono coś w rodzaju kawiarenki - jest tam kilka stolików, stylowych lamp, krzeseł i mięciutkich kanap z wysokimi oparciami. Przyćmione, nastrojowe światło, terkot maszynerii kinowej gdzieś w tle, przytłumione rozmowy i atmosfera oczekiwania na coś wyjątkowego - oto, co decyduje o magii tego miejsca i co mnie przyciąga. Dobrze się tam czyta i dobrze się tam rozmyśla, o ile oczywiście po okolicy nie grasują dzikie tłumy kinomaniaków...

Dziś jednak nie udało mi się przeczytać zbyt wiele. Rozsiadłam się wygodnie na kanapie w pobliżu dającej cudne, złote światło lampki, z biletami na seans bezpiecznie spoczywającymi w portfelu, wyjęłam e-czytajkę i już miałam zatopić się w lekturze, gdy usłyszałam dobiegającą z drugiego końca korytarza rozmowę. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że przemawiający osobnik bynajmniej nie starał się wyciszyć głosu...

Anulowym okiem: "Mommy was very bad..."

Hold your breath and count to ten... - śpiewa Adele w piosence napisanej specjalnie do najnowszego filmu o przygodach Jamesa Bonda, arystokratycznie przeciągając w nieskończoność nosowe spółgłoski. Myślę, że przed premierą tej produkcji, zgodnie z zaleceniami piosenkarki, oddech wstrzymało wielu fanów serii - w końcu minęło sporo czasu od ukazania się w kinach poprzedniego odcinka, a w dodatku - jak od co najmniej miesiąca przypominają nam wszelakie media - w tym roku przypadała 50. rocznica premiery pierwszego filmu, z niezapomnianym Seanem Connery'm w roli głównej. Oczekiwania były zatem ogromne...

...i jak to z oczekiwaniami bywa - nie wszystkie znalazły odzwierciedlenie w kinowej rzeczywistości. Ale do rzeczy.

Nie jestem szczególnie wielką fanką Jamesa Bonda, nie śni mi się po nocach ani Sean Connery (choć uważam go za najlepszego Bonda w historii wszechświata), ani Pierce Brosnan, nie podniecam się kolejnymi gadżetami 007, nie spędza mi też snu z powiek kwestia tego, która ze światowych gwiazd zostanie nową dziewczyną kochliwego szpiega. Przyznaję jednak - lubię oglądać filmy o słynnym agencie i widziałam wszystkie, choć nie wszystkie pamiętam równie dobrze i wspominam równie miło. Na pierwszym miejscu jest u mnie, oczywiście, Sean Connery, mam sporo współczucia dla nieszczęsnego jednoodcinkowego Lazenby'ego, prawie nie pamiętam Daltona, nawet lubię Moora, a Brosnan budził we mnie zawsze lekkie rozbawienie, bo zupełnie nie pasował mi do roli. Craiga uważam za całkiem niezłego odtwórcę roli 007, choć dojrzewałam do tego wniosku dość długo. Czy jednak Skyfall z jego udziałem zasłuży sobie na moją pamięć?


czwartek, 1 listopada 2012

Dwa rodzaje samotności i szczypta egoizmu

Jest pierwszy listopadowy wieczór. Sama jak palec, otulona szalem i z kubkiem gorącej herbaty w dłoni. siedzę w ulubionym kącie i trochę czytam, trochę marzę, od czasu do czasu zerkając na nocne niebo nad Krakowem... W tle sączą się cichutko kolejne piosenki Turnaua, a to Cichosza, a to Dotąd doszliśmy. Nie poszłam na żaden cmentarz - nie moi zmarli spoczywają pod tutejszą ziemią. Moim duchom zapaliłam jedynie świecę na parapecie - może zajrzą na herbatę? Mam w końcu spory zapas...

wtorek, 30 października 2012

La donna è mobile... czyli Nulek zmienił wystrój

Podobno na różne smutki i smuteczki najlepsza jest zmiana fryzury. Jednak - ponieważ ostatnio zafundowałam już sobie mocniejsze cięcie - uznałam, że zamiast wizyty w stosownym zakładzie, zabiorę się za drobne, kosmetyczne zmiany na blogu. Ot tak, żeby był bardziej mój.

Jeśli więc razi Was nowy "wystrój wnętrza", wybaczcie. Musiałam. Dość już miałam tej nieszczęsnej pseudo-szwabachy w tle... Zamiast niej dostaniecie zatem: porcję nowohuckiej trawy, kilka drzew, sporo nieba i jednego zapatrzonego w świetlaną (oby...) przyszłość Nulka. Mam nadzieję, że... przywykniecie? ;-)

Dobrego wieczoru. 

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Rogate Łosie, czyli rogaliki z łososiem

Dom, który pamiętam z dzieciństwa, zawsze w soboty i niedziele pachniał drożdżowym ciastem - najprostszym i najlepszym pod słońcem. Placki z kruszonką i owocami, rogaliki, drożdżowe bułeczki mleczne - nic dziwnego, że i ja wyrosłam jak na drożdżach. ;-) Mam więc ogromny sentyment do tego rodzaju wypieków, choć - przyznaję się tu bez wstydu - zdarza mi się eksperymentować z tradycyjnymi pomysłami mojej mamy i babci...

Niekiedy owe eksperymenty wynikają po prostu z potrzeby chwili - nachodzi mnie apetyt na jakiś konkretny smaczek i zaczynam kombinować z tym, co akurat mam pod ręką, przypominając sobie też przy okazji rozmaite dobre rzeczy, jakie zdarzało mi się jeść "na mieście". Przepis, który przedstawiam niżej, to skutek takich właśnie kombinacji.



niedziela, 28 października 2012

"Jak marzną mi paluszki..."

Jest taka piosneczka Grzegorza Turnaua o śniegu i marznących paluszkach. Wracałam dziś do domu taksówką, nucąc ją sobie pod nosem i z zachwytem przyglądając się prószącym z nieba coraz mocniej płatkom bieli. Tak, to już. Pierwszy śnieg. I pierwszy mróz.

Zawsze, gdy przychodzi ta chwila, przypominam sobie radość, jaką odczuwałam jako dziecko na widok pierwszych płatków. Nie zdawałam sobie wówczas sprawy z tego, że śnieg oznacza też konieczność:
- zmiany opon na zimowe,
- odśnieżania chodnika i auta,
- uważania na to, gdzie się idzie, bo tak łatwo przecież się poślizgnąć,
- cieplejszego opatulania się,
- włączania ogrzewania i... płacenia za nie,
- wystawiania nosa, a czasami także i palców na niezbyt sprzyjające zmarzluchom warunki atmosferyczne.

Nie, jako dziecię ledwo co odrosłe od ziemi po prostu cieszyłam się tą chwilą, marząc o sankach, bałwanach i nieskalanej bieli litościwie pokrywającej brzydotę świata. I wiecie co? Ta radość gdzieś tam we mnie tkwi do dziś. :-) Nie zniknęła, nie poszła sobie, tak jak wiele innych dziecinnych pomysłów i przeżyć. Wystarczy złapać na język pierwszy zauważony w powietrzu okruszek bieli - i wszystko wraca. :-)

Wróciło i dziś, kiedy - spacerując po Kazimierzu z przyjaciółmi - zima przypuściła na Kraków swój pierwszy, jakże jeszcze nieśmiały szturm. Miałam szczęście - mogliśmy się tym śniegiem uradować wspólnie...

I tylko taksówkarz śmiał się ze mnie, mówiąc: "Pani to chyba zakochana, że tak śpiewa...".
A przecież to tylko śnieg... :-)

sobota, 27 października 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Przycięte paluchy, czyli makabryczne kruche ciasteczka

Te ciastka mogłabym nazwać "Wspomnieniem Świętej Inkwizycji" - ich wygląd przypomina bowiem o czasach, kiedy kobiety podejrzane o uprawianie czarów poddawano rozmaitym "pieszczotom" polegającym na obcinaniu tego i owego, torturowaniu, nakładaniu hiszpańskich bucików i łamaniu kołem... Ech, cóż to były za czasy!

Dziś na szczęście każda szanująca się Wiedźma wie, że może o tych sprawach rozmawiać z należytym dystansem i bez obaw. Niech "Wiedźmowe paluchy", na które przepis znajdziecie poniżej, staną się symbolem tegoż dystansu. ;-) Ciasteczka są makabrycznie smakowite i idealnie nadają się na czas wiedźmowych imprez - takich jak choćby przyjmujące się w naszym kraju nieszczęsne Halloween...



Anulowym okiem: nie ucieka się z "Obławy"

Doznałam ostatnio intrygującego dysonansu: w ciągu zaledwie 24 godzin dane mi było zobaczyć jednego aktora w najlepszej i najgorszej chyba życiowej roli. Mam na myśli Marcina Dorocińskiego, którego w środowy wieczór obejrzałam, przymuszona niemal przez rodzicielkę, w tzw. polskiej komedii romantycznej (jest to dość specyficzny gatunek filmowy, który niewiele ma wspólnego z romantyzmem, a jeszcze mniej - z komediami...) zatytułowanej "Miłość na wybiegu", by następnego dnia leczyć tę traumę seansem kinowym "Obławy". Terapia zakończyła się sukcesem, choć pewien niesmak po filmie, w którym Dorociński jako zblazowany fotograf uwodził drewnianą aż do bólu Karolinę Gorczycę, pozostanie we mnie jeszcze przez jakiś czas.

Na szczęście film Marcina Krzyształowicza okazał się lekarstwem skutecznym, choć gorzkim w smaku. 



piątek, 26 października 2012

Koniec ciszy

Ponad 3 tygodnie milczenia - za trudny okazał się dla mnie początek tej jesieni... A kiedy robi się trudno, milknę, żeby w ciszy poukładać sobie swoje sprawy.

Dziś chcę tylko oznajmić, że wracam do wirtualnego świata.
Dość ciszy. Dość dołków. Trzeba sobie przypomnieć, gdzie są skrzydła. :-)



Do przeczytania już niebawem! :-)

środa, 3 października 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Pierożki z piosenką i piekarnikiem w tle

Są piosenki, które poprawiają humor, a przy okazji - pobudzają nieco apetyt. I nie mówię tylko o apetycie na życie. ;-) Jak na przykład kawałek śpiewany przez Artura Gotza (a w innej wersji - równie uroczej, choć mniej przeze mnie oswojonej - przez Jana Peszka i jego oryginalną córkę). "Kobiety są jak kwiat paproci, są jak pierogi u Melchiory, mojej cioci..." - i jak tu się nie uśmiechnąć, gdy ktoś serwuje tak oryginalne i smaczne życiowe mądrości? 

Zgadzam się więc. Kobiety SĄ jak pierogi. A czasami także te pierogi lepią. Zwłaszcza, gdy mają ochotę na wersję nieco inną od tradycyjnej... 

W moim domu pierogi zawsze się gotowało. Najczęściej - z serem, na słodko, albo z kapustą i grzybkami (o ile pieczarki można obdarzyć tym szlachetnym mianem). Kiedyś - usiłując wyłamać się z tej domowej tradycji (wiadomo, młodość = bunt!) - próbowałam wprawdzie przygotować wersję z piekarnika, ale okazała się gliniasta i, no cóż, niezjadliwa...

W wakacje miałam jednak okazję przypomnieć sobie o moich kuchennych niepowodzeniach. Przyczynkiem do tego stała się moja wizyta w Poznaniu i pyszny obiad zjedzony w doborowym towarzystwie w pierogarni zwanej "Chatką Babuni". Oj, tamtejsze pierogi z pieca odświeżyły mi pamięć i połechtały ambicję! A na dodatek, podczas weekendu spędzonego w polonistycznym towarzystwie nad Jeziorem Rożnowskim, dowiedziałam się, że jedna z moich koleżanek, Kasia P. (a właściwie teraz już P.-H.) posiada w swoich tajnych zapiskach wyborny i sprawdzony przepis na ciasto do takich zapiekanych pierożków... Musiałam to sprawdzić i raz jeszcze podjąć ryzyko!


Plagiat czy moje przewrażliwienie?

Nie jestem geniuszem grafiki, ale lubię od czasu do czasu zaprojektować to i owo. Kilka miesięcy temu - o ile pamiętam, na początku 2012 roku, poproszona przez znajomego bardzo zaangażowanego w akcje krwiodawcze, pozwoliłam sobie jednak stworzyć plakat promujący bardzo fajną ideę związaną z honorowym oddawaniem krwi - akcję DAWCOM W DARZE.




Plakat został zaakceptowany, dopracowany i wydrukowany. Zawisł - na stronach www i w rozmaitych punktach powiązanych z akcją DwD. Osobiście miałam okazję zobaczyć go na szybie pewnej pizzerii - i nie powiem, było to nawet miłe uczucie.



wtorek, 18 września 2012

Nulek odkrywa tajne przejście na lotnisku

Wstyd się przyznać, ale w ciągu mojego 28-letniego żywota leciałam samolotem tylko 2 razy. To był lot do Billund w Danii: moja młodsza siostra wygrała wycieczkę do Legolandu, a ja - już wtedy pełnoletnia - wybrałam się z nią jako opiekunka. Wycieczka była wspaniała, ale z samych lotów pamiętam niewiele. Najsilniej wyryło mi się w pamięci zdziwienie widokiem plaży nad Bałtykiem. Spoglądałam z góry na wąziutki, ledwo dostrzegalny pasek żółci między morzem granatu i morzem zieleni - cieniutką jak niteczka granicę oddzielającą potężne żywioły. A przecież tam w dole zawsze wydawało mi się, że łachy nadmorskiego piachu dzielące mnie od wody są rozległe, niemal nie do pokonania...

Młoda zna się na podniebnych podróżach znacznie lepiej niż ja. Nic dziwnego - odkąd wyemigrowała do Walii, pewnie bardziej opłaca jej się latać, niż tłuc autobusem przez pół Europy i kanał La Manche na dokładkę... Choć mogłaby to robić częściej, zanim rodzice i babcia zapomną, jak ta mała małpa wygląda.

niedziela, 16 września 2012

Kultura obrazkowa

Jako dziecko poznające dopiero magię liter, dziwiłam się dorosłym, którzy woleli czytać książki bez obrazków, a nie pięknie ilustrowane bajki i baśnie, których pełno było na mojej półce na zabawki. Jak można było wybierać jakieś mroczne i brzydko wydane peerelowskie kryminały zamiast uroczej serii "Poczytaj mi, mamo"? Zwłaszcza, że te miniaturki opatrzone charakterystyczną tylną stroną okładki były ilustrowane naprawdę dobrze - pamiętam ogromne zdumienie, gdy odkryłam, że do kilku z nich ilustracje przygotowywała moja ukochana autorka z czasów "nastoletniości": Małgorzata Musierowicz...



czwartek, 13 września 2012

Fundacja BENEFAC - a jednak oszuści!

Kilka dni temu napisałam o ulotce podejrzanej fundacji, którą znalazłam na płocie przed domem rodziców. Zgromadzone w tym wpisie informacje podesłałam też kilku lokalnym gazetom, licząc, że choć jedna z redakcji zainteresuje się problemem - zwłaszcza, że udało mi się dotrzeć do materiałów sugerujących, że inne prowadzone w ten sposób "akcje" łamały prawo - lub co najmniej balansowały na jego granicy...

Doczekałam się odzewu z "Głosu Wielkopolskiego", którego dziennikarze podjęli temat, publikując najpierw niewielką notkę na swojej stronie internetowej, a następnie - we wtorkowym wydaniu dziennika, połączonym z "Dniem Nowotomysko-Grodziskim" - ukazał się już większy materiał.


;-(

Jedno z kocich dzieci umarło w nocy. :-(
Drugie umarło przed chwilą. :-(

Wiedziałam, że nie powinnam się do nich przywiązywać...

niedziela, 9 września 2012

Cztery koty, dwa listy i jeden wiersz

Dawno nie miałam dnia tak pełnego wrażeń. A zaczęło się od niewinnego wyjścia do kościoła na rodzinną mszę (tak, wiedźmy też chadzają niekiedy na takie eventy). Niewyspana - bo zachciało mi się do późna czytać Pieśń Lodu i Ognia - i lekko oszołomiona zawiłościami listu duszpasterskiego, odczytywanego z tygodniowym opóźnieniem (ech, uroki mieszkania na prowincji...), siedziałam sobie w kącie ławki, skupiając się na odpowiednio szerokim otwieraniu oczu i myśląc, że dawno nie zanosiło się na tak spokojną niedzielę...

No i mam za swoje.

Jako że mam dość osobliwe podejście do nakazu, by "dzień święty święcić", postanowiłam uczcić ową niedzielę ogarnięciem sterty papierzysk w moim grodziskim pokoju i - po zaaplikowaniu sobie solidnej porcji kofeiny - dziarsko zabrałam się do pracy. Przy okazji uznałam, że to odpowiedni moment, by pozbyć się z pokoju ogromnego i klocowatego biurka, które znacząco ograniczało mi swobodę, zastępując je mniejszym i wygodniejszym biurkiem porzuconym przez moją młodszą siostrę-emigrantkę. No, ale do transportu potrzebne było mi wsparcie.

Tatę, którego zamierzałam prosić o wsparcie - bynajmniej nie duchowe - znalazłam na podwórzu. Cóż, nie był sam...

piątek, 7 września 2012

Fundacja BENEFAC - zbiórki odzieży dla potrzebujących czy żerowanie na ludzkiej naiwności?

Uwaga, uwaga! Nulek wciąż nadaje z Grodziska! Do wyjątkowo chłodnej o tej porze roku Wielkopolski przywiodła Nulka szlachetna chęć uporządkowania pewnych grodziskich spraw i sprawek, a konkretniej - straceńczy zamiar podjęcia pracy na miarę jednej z dwunastu prac Herkulesa. ;-) Pamiętacie stajnie Augiasza?

Może w moim rodzinnym domu nie ma aż takiego bałaganu, jednak nagromadzenie gratów, zbędnych ciuchów, książek itd. przerosło już wszelkie wyobrażenia o porządku (pamiętacie, jak pisałam o syndromie chomika mojej mamy?). Trzeba działać - no i działam od kilku dni, przeglądając rodzinne zbiory rupieci i segregując je pieczołowicie.

Część ciuchów już rozdałam rodzinie, część zamierzam sprzedać, a część - oddać komuś, kto może ich potrzebować bardziej niż ja. Najlepiej w Grodzisku i okolicy, bo społeczność lokalną wypada choć trochę wspierać, prawda? Nawet, jeśli członkiem tejże społeczności jest się tylko "z doskoku"... Zatem kilka zgrabnych pakunków z ubraniami leży i czeka, aż przekażę je, komu trzeba. 

Dziś rano już myślałam, że uda mi się załatwić sprawę bezboleśnie i szybko. Otóż na płocie przed rodzinnym domem znalazłam ogłoszenie następującej treści:



wtorek, 4 września 2012

Marznę...

Marznę. 
Marznę!
Marznę...


Słoneczny poranek, którym ugościła mnie na wstępie moja rodzinna kraina, okazał się zaledwie źle dobraną dekoracją do dość chłodnego wtorku. Słońce szybko zniknęło, źle odegrawszy rolę jednoosobowego (jednogwiezdnego?) komitetu powitalnego, wychylając się tylko na moment kilka razy w ciągu dnia - zupełnie jakby chciało sprawdzić, czy wywarło odpowiednie wrażenie... A teraz w moim pokoju rozgościł się chłód.


Sennik cygański

W nocnych pociągach prawdziwym podróżnikom śnią się prawdziwie cygańskie sny. Wystarczy wtulić się w kąt przedziału i przykryć lekkim, polarowym kocem. Poduszkę zastąpić może z powodzeniem plecak lub torba, w ostateczności - kurtka tudzież szalik. Stłumione chłodną mgiełką światła mijanych dworców - to nasze lampki nocne, światełka nadziei w morzu nieprzeniknionej wrześniowej nocy. Szum świata, stukot pociągu - melodia kołysanki... Jak niewiele trzeba, by stworzyć sobie namiastkę bezpiecznego domu. 

Ludzie boją się sypiać w nocnych pociągach. Wsiadają do nich niepewni, przestraszeni legendami o złodziejach zaopatrzonych w gaz usypiający i inne niebezpieczne środki. Nerwowo rozkładają walizki na półkach, przyciskają do piersi saszetki z pieniędzmi i zastygają na swoich miejscach, wpatrzeni w groźne oczy nocy, czasami odgradzając się od nich książką lub słuchawkami pełnymi muzyki dnia. Niekiedy ratują się rozmową, odganiając sen żartami, anegdotami lub plotkami. Oszukują czas, racząc się kanapkami przeznaczonymi na śniadanie. Blefują nieudolnie - byle nie zasnąć...

poniedziałek, 3 września 2012

Pora czapli

Poranna mgła zapachniała mi dziś po raz pierwszy jesienią - dymem z kominów i ognisk, butwiejącymi powoli liśćmi, niepokojem podszytym chłodnym wiatrem... I piosenką Iwony Piastowskiej do słów ułożonych kiedyś przez Kazimierza Wierzyńskiego. 


Na kartkach kalendarza rozsiadł się już na dobre wrzesień, tylko patrzeć, jak rozpanoszy się zupełnie i postarzy mnie bezczelnie o kolejny rok. Czyżby zbliżała się pora czapli, coraz prędszych, miodowo-słonecznych wieczorów i złotego szelestu pod stopami? Czy to już? Tak wcześnie?

środa, 29 sierpnia 2012

Wody!

Moje rodzinne miasteczko - Grodzisk Wielkopolski - teoretycznie położone jest na Pojezierzu Poznańskim tudzież Wielkopolskim. Tak informuje większość opracowań dotyczących tego regionu. Niestety, te same informatory odzierają ze złudzeń każdego, kto liczyłby na ochłodę w jakimś urokliwym jeziorku czy też strumyku. Jedyny ciek wodny w okolicy - Letnica zwana też Rowem Grodziskim - absolutnie nie nadaje się do celów turystyczno-rekreacyjnych, a najbliższe jezioro oddalone jest o kilkanaście kilometrów. Na szczęście jest tam basen, który ratuje wszystkich lubiących wodne igraszki przed totalną posuchą podczas kanikuły...

A ja tak kocham wodę! Kocham ją od dziecka, odkąd pamiętam swoje pierwsze chwile na grodziskim basenie - w brodziku, gdzie woda miała może 20 centymetrów głębokości... A te letnie wyprawy do babci, mieszkającej w Dębienku, nieopodal 3 jezior stęszewskich? Nie byłam tam od kilku lat, pewnie nie poznałabym już dawnych plaż i pomostu nad Lipnem - a przecież całe moje dzieciństwo wyznaczały jak kamienie milowe - kolejne weekendy spędzane nad wodą, w pogodę i niepogodę. W sumie to nic dziwnego, że pływać umiem lepiej niż chodzić - w wodzie nie potykam się o własne nogi, nie obijam o nic, nie wywracam... W wodzie odzyskuję spokój i równowagę, na własnej skórze odczuwając, co tak naprawdę kryje się w słowie "płynność"...

wtorek, 28 sierpnia 2012

Przyjaźń damsko-męska i inne baśnie...

W grodziskiej bibliotece, do której zapisałam się na początku podstawówki - a właściwie zapisała mnie mama, chcąc sobie zapewnić odrobinę świętego spokoju - w oddziale dziecięcym była taka specjalna półka z baśniami i mitami różnych narodów. Ach, jak ja kochałam te książeczki, Pani Ola, bibliotekarka, nie mogła się nadziwić mojemu zapałowi czytelniczemu, a ja? Ja odkrywałam na nowo Andersena, przerażałam się wizjami braci Grimm, poznawałam baśnie czeskie, niemieckie, rosyjskie i ukraińskie, porównywałam mity greckie w ujęciu Markowskiej i Parandowskiego... Nieważne, że nie wszystko rozumiałam (zwłaszcza w mitach) - to była fascynująca podróż przez krainę pełną literackich czarów, w które wierzyłam święcie.

Ta wiara w baśnie i sentyment do mitów pozostały we mnie do dziś. Trzytomowy komplet Andersena pyszni się dumnie na półkach - jeden w Grodzisku, jeden w Krakowie (Jones, wiem, że masz mój pierwszy tom, zołzo!). Parandowski na półce przytula się do Markowskiej i Kubiaka, podpartych z drugiej strony Stabryłą. I tylko w jedną bajkę uwierzyć jakoś nie potrafię. To znana na wszystkich kontynentach baśń o przyjaźni męsko-damskiej tudzież damsko-męskiej.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Trudna sztuka powagi

Co jakiś czas możemy usłyszeć w mediach, że Polacy to naród uwielbiający narzekać. Czy rzeczywiście jesteśmy takimi marudami? Czy faktycznie na niewinne pytanie "Co słychać?" odpowiadamy zazwyczaj litanią pretensji, wyrzucając z siebie niczym gejzer kolejne fale rozgoryczenia, smutku i złości? A może ten stereotyp dotyczy wyłącznie starszych pokoleń - tych, które równie stereotypowo gloryfikują teraz czasy komunizmu, twierdząc, że dawniej żyło się lepiej (jakby psychologowie już dawno temu nie udowodnili, że to po prostu nasz mózg woli zapamiętywać z przeszłości dobre rzeczy, a kasować te złe)?

Moje pokolenie, atakowane zewsząd propagandą sukcesu i amerykańskimi filmami familijnymi ("Hi, how are you?", "Thanks, I'm fine! And you?" "Fine, great, wonderful! Thanks!"), chyba już tak otwarcie narzekać nie potrafi. A może tylko tak mi się wydaje, bo opieram się na własnych wrażeniach i przeżyciach? Może to kwestia wychowania?

Moi rodzice nauczyli mnie jednego: że muszę sobie w każdej sytuacji radzić sama. Pisałam już kiedyś o moim "zosiosamosizmie". Coraz częściej łapię się jednak na tym, że owa samodzielność i ambicja, by z każdym problemem radzić sobie samodzielnie, to nie wszystkie objawy mojego "skrzywienia". Problem pojawia się nawet wtedy, kiedy trzeba pogadać o... problemach właśnie.

niedziela, 26 sierpnia 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Cukinia na słodko czyli dżem!


Kilka dni temu, przerażona domowymi plonami cukinii, zaczęłam szperać w sieci w poszukiwaniu kolejnych pomysłów na to, jak by tu te zielone ogóry-giganty przerobić. Znalazłam w sieci kilka wzmianek o... dżemie. Z cukinii. I mnie zatkało. Okazało się jednak, że są na świecie - a przynajmniej: na Facebooku - ludzie, którzy jedli to dziwo i bardzo je sobie chwalą. Po uzyskaniu kilku przepisów i porównaniu ich z tymi, które funkcjonują w tzw. blogosferze kulinarnej, postanowiłam sprawdzić tę intrygującą recepturę...

Efekty okazały się nad podziw zadowalające - dżem jest delikatny, smaczny i znakomicie komponuje się z chlebem czy naleśnikami (a i jako dodatek do ciasta na pewno by się sprawdził...). Niżej znajdziecie przepis, a ja chciałabym w tym miejscu podziękować wszystkim osobom, które mnie zainspirowały i zapewniły, że warto przerobić cukinię nie tylko na tartę czy marynatę. :-)



czwartek, 23 sierpnia 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Makaron "Zielone Oczko"

No dobra, przyznaję się: cukiniowe plony w ogrodzie rodziców przerastają już moje możliwości przerobowe. Dobrze, że zdobyłam przepisy na dżem z cukinii (pierwsze słoiczki powstały, w następnym wpisie wrzucę co nieco na ten temat), ale i tak na grządce wciąż pojawiają się nowe okazy i rosną, rosną... Cóż robić? Trzeba jeść! ;-) 

Na szczęście jest pewien szczegół, który ułatwia mi walkę z zielonym najeźdźcą ogródkowym. Ja po prostu... lubię cukinię. Na szczęście. :-D Dlatego dziś z radością przerobiłam jedną z nich na główny składnik dania obiadowego, które zaskoczyło mnie pozytywnym smakiem. Proszę państwa, oto moje najnowsze odkrycie kuchenne...



środa, 22 sierpnia 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Mamowe powidła z piekarnika

Polak, Węgier - dwa bratanki... A Polka i węgierka? Z tego połączenia mogą wyjść tylko pyszne powidła! ;-) Zwłaszcza w wykonaniu mojej mamy, która ma na nie dość ciekawy patent. Zamiast stać kilka godzin przy garach, mieszając intensywnie śliwkową pulpę, żeby się - broń Boże! - nie przypaliła, umieszcza garnek lub gęsiarkę (zwaną u mnie w domu brytfanną) w piekarniku i tylko od czasu do czasu zagląda do niego, żeby skontrolować stan śliwek i odrobinę je "rozruszać" za pomocą wielkiej drewnianej chochli (przywiozłam ją kiedyś ze... Lwowa. Ot, taki praktyczny prezent, który - ku mojemu zdziwieniu - przydaje się do dziś).

Jeśli więc macie przypadkiem zapas śliwek węgierek i nie macie pojęcia, co z nimi zrobić - polecam przepis mojej mamy na powidła z piekarnika - idealne, niezbyt słodkie, pachnące późnym latem i leniwymi sierpniowymi porankami...



poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Obrońca banana

Przeglądając swoje archiwum fotograficzne, odkryłam, że mam jeszcze sporo zdjęć z kategorii "Kulinaria", które do tej pory nie znalazły się ani w galerii Facebookowej, ani na blogu. Wśród nich - także dokumentacja fotograficzna tego, co zaserwowałam sobie w dniu, w którym dokonało się moje rozstanie z wydawcą-pracodawcą. Tym razem to nie tarta ani ciasteczka, tylko - uwaga, drogie dziatki, zamknijcie teraz oczka - alkohol. A raczej coś na bazie alkoholu. :-D

W ostatni czerwcowy piątek wróciłam do domu ze świadomością, że to mój ostatni powrót z Klinów. Ostatni rajd autobusem linii 116. I ostatni dzień, w którym powinnam się przejmować całym tym pompatyczno-religijnym gadaniem, które przez ostatni rok non stop atakowało moje biedne, libertyńskie uszy... ;-) 

Dlaczego na weselach nie wypada czytać książek?

Tytuł największego koszmaru roku 2012 - o ile między wrześniem a grudniem nie wydarzy się coś naprawdę spektakularnego - mogę przyznać awansem wydarzeniu, które odbyło się w minioną (na szczęście) sobotę... Nie zrozumcie mnie źle: ślub mojego kuzyna, bo o tym właśnie koszmarze piszę, był naprawdę piękny (choć końcówkę mszy w kościele zakłóciły nieco orkiestry dęte maszerujące na rynek tuż przy klasztorze - jak na złość w sobotę odbywały się tzw. Gronalia), wesele zorganizowane profesjonalnie, para młoda urocza... a ja naprawdę poszłam tam z nastawieniem, że przecież nie może być aż tak źle. Mimo początkowego załamania, o którym pisałam tutaj.

No i mam za swoje...

Tu już nawet nie chodzi o to, że na imprezie były SAME pary. I że tańce - nawet do najnowszych hitów - odbywały się WYŁĄCZNIE w parach. I że siedziałam przy krańcu stołu, tuż przy parkiecie, żeby dobrze to widzieć. Nie chodzi o to, że jak już wszyscy lądowali na parkiecie - czyli co jakieś 15 minut - to siedziałam przy tym stole sama jak palec. Czarę goryczy przelał fakt, że co kilka minut jedna z cioć przychodziła współczująco poklepać mnie po plecach. Rozumiecie?! Ona już nawet nie zadawała niewygodnych pytań... ona po prostu uznała mój życiowy upadek w staropanieństwo za totalny i ostateczny!

piątek, 17 sierpnia 2012

Gra walizkowa

Podobno praktyka czyni mistrzem... Poddaję to twierdzenie w wątpliwość za każdym razem, gdy przychodzi mi zmierzyć się z wyzwaniem pakowania walizki czy plecaka. Zdarza się to dość często - a to wypad z Krakowa do Grodziska, a to z Grodziska do Poznania czy Lublina, a to nad Jezioro Rożnowskie albo do Wrocławia... Uwielbiam takie podróże, w końcu to ja, Jaś Wędrowniczek! Jednak pakowanie chętnie bym scedowała na kogoś innego - niech mnie ten ktoś wyręczy, ja nie lubię! Nie lubię i już!

Dawniej, w czasach szkolnych wycieczek, była to dla mnie prawdziwa przyjemność i rytuał, do którego przygotowywałam się co najmniej na tydzień przed wyjazdem do Karpacza czy Kłodzka, gromadząc potrzebne rzeczy, segregując je i selekcjonując... Bo pakowanie oznaczało zbliżającą się wspaniałą podróż i przygodę - choćby pod okiem wychowawcy. ;-) Gdy w moi pokoju pojawiał się wysłużony plecak pożyczany na takie okazje od kuzynów, wiedziałam już, że mogę zacząć finalne odliczanie do wycieczki. A że w tamtych zamierzchłych czasach podróże były to dla mnie jedyne wyprawy - na wakacje rodzinne nad morze czy zagranicę nie jeździliśmy, nigdy nie było na to kasy ani czasu - celebrowałam każdy moment przygotowań.

czwartek, 16 sierpnia 2012

Wiedźma w sukience. Wyznanie eks-chłopczycy

To urocze, jak wymyślnymi niekiedy nazwami rodzice potrafią się zwracać do swoich pociech. Te wszystkie Myszki, Pączusie, Robaczki, Niunie... Do mnie mama, tata i babcia mówili najczęściej: "Ty łobuzie nicpoty!",albo "Ty mały rojbrze!". I - co tu kryć - mieli rację, chociaż oceniając mnie wyłącznie po zachowanych zdjęciach z wczesnej młodości, nikt nie wpadłby na to, że w tym pucołowatym i uśmiechniętym szeroko stworzonku drzemią takie pokłady energii do łobuzowania...


Stylówka a la Czerwony Kapturek ;-)
Tylko koszyczka brak...

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Cuknięta tarta, czyli co zrobić z przerośniętym ogórkiem

Moja mama uparcie twierdzi, że to, co wyrosło w naszym ogródku, to zmutowane ogórki, a nie żadne cukinie. ;-) W tym roku mamy tych mutantów zdecydowanie za dużo - to już niemal atak cukiniowych potworów rozrastających się do fantastycznych rozmiarów i zielonych niczym kosmici z wyobrażeń przeciętnego pięciolatka... Trzeba z nimi walczyć, a jedyną znaną mi formą walki jest ich zjadanie i przerabianie na rozmaite przetwory. :-D Dziś, z pewnym opóźnieniem, bo foty pochodzą sprzed tygodnia, prezentuję pierwszy sposób pokonania przeciwnika: na krucho. :-)



poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Intuicja - czyli o tym, jak się kiedyś pomyliłam w szkolnym wypracowaniu...

Mój polonista w liceum ekonomicznym - niezapomniany pan Jarek Cz. (nigdy za mną nie przepadał, ale mimo to wspominam go z umiarkowanym sentymentem) - słynął z niekonwencjonalnego stylu prowadzenia lekcji i z nietypowych tematów wypracowań. Do dziś mam w swoim tajnym archiwum grubą tekę pełną zapisanego drobnym, regularnym pismem (kiedyś MIAŁAM ładne pismo, teraz to najwyżej mogę sobie dobrać ładną czcionkę...) papieru kancelaryjnego. I czasem zaglądam sobie do niej, żeby przekonać się, o czym myślałam i jakie nachodziły mnie pomysły w tych szalonych, nastoletnich czasach...

Ostatnio rzucił mi się w oczy arkusz z tematem, który sprawił mi ogromny kłopot - pamiętam to doskonale nawet teraz, choć minęła już ponad dekada od chwili, w której obgryzałam skuwkę długopisu nad czystą kartką papieru, męcząc się straszliwie. 

Myślę, więc jestem.
Czuję, więc jestem.
Działam, więc jestem.

Wskaż, które z twierdzeń najlepiej charakteryzuje Twoją postawę i uzasadnij swój wybór, przywołując również stosowne teksty kultury.

Tak mniej więcej (odtwarzam tytuł z pamięci, bo tu - w Krakowie - nie mam mojej tajnej  teczki pod ręką) brzmiało polecenie pana Jarka. A co wybrałam?

piątek, 10 sierpnia 2012

Nigdy więcej wesel

Chyba czas na nowe postanowienie śródroczne: nigdy więcej wesel. Nigdy. 
W sierpniu szykują mi się dwa i póki co mam z tego powodu więcej przykrości niż przyjemności. Chociaż... może niedokładnie się wyraziłam. Nie przez wesela. Przez akcję pod hasłem "Szukamy partnerów na wesela". To jest prawdziwa makabra...

Już prawie mi się udało. Imprezy są 18 i 25 sierpnia i umówiłam się na nie z kolegą, którego znam od kilku ładnych lat. Ot, przysługa z jego strony - żebym nie musiała tkwić na imprezach sama jak ten kołek, rozpaczliwie odpierając pytania życzliwych o to, kiedy to ja zechcę się ustabilizować. Jakby to była tylko kwestia moich chęci...

No tak, ciut za wcześnie się ucieszyłam, że mam problem z głowy. I klops. Przedwczoraj dostałam od tegoż kumpla (historia litościwie przemilczy jego imię...), że jednak się ze mną nie wybierze - bo wyjeżdża. Tyle w temacie. 

Zapytawszy jeszcze kilku znajomych o możliwość wyświadczenia mi tej drobnej przyjemności i otrzymawszy rozmaicie umotywowane odmowy, dałam nawet ogłoszenie w tejże sprawie na forum Klubu Wysokich. Na próżno. Kpiny - owszem, tego się w sumie spodziewałam. Ale nie myślałam, że będzie aż tak źle, jeśli chodzi o towarzystwo kogoś w moim wieku i kogo bym się nie bała (a są faceci, których się boję, to fakt)... 

Nie wiem, jak to właściwie jest. Ale jest mi cholernie przykro.
I poważnie zastanawiam się, czy ja jestem aż tak paskudna, że nikt nie chce się ze mną bawić? Czy moje towarzystwo to aż taki kłopot?

Jest mi smutno. Tak zwyczajnie po babsku smutno. I czuję się żałośnie. Do niczego.
Nie chodzi o żadną konkretną osobę, tylko o to, że ludzie, na których pomoc koleżeńską liczyłam, tak mnie po prostu olali. Równiutko. I celnie.

Boli.

I choć przyzwyczaiłam się już do tego, że mało kto się przejmuje moimi uczuciami w takich sprawach, to jednak jakoś mi tak nieswojo. Kolejne złudzenie mniej w mojej kolekcji.

Nie wiem jeszcze, jak to rozwiążę. 
Ale pewne jest to, że nigdy więcej nie zdecyduję się na taką imprezę. Pójdę do mojej przyjaciółki sama, bo jest cholernie bliską mi osobą i zniosę dla niej nawet to upokorzenie. Z kuzynem pogadam jeszcze, bo to żadna atrakcja, iść na wesele rodzinne i znosić pytania, pytania, pytania... 

Przykro mi. 
Dobrze, że za 20 minut autobus wywiezie mnie daleko od tych przykrości, nad spokojne, wielkie jezioro i w towarzystwie, które mnie akceptuje taką, jaką jestem. I które mnie nie zawiodło. 

wtorek, 31 lipca 2012

O szkodliwości kawy i moim nowym Osiołku

Kocham kawę. Czarne złoto parujące kusząco w ręcznie malowanym kubku - to kwintesencja moich poranków i ulubiony moment dnia. Wdycham mocny, zdecydowany aromat palonych kawowych ziaren i powoli, leniwie zaczynam gimnastykować... wyobraźnię. Planuję dzień, odpalam komputer i przeglądam serwisy informacyjne, żeby wiedzieć, co w trawie piszczy, buszuję po Fejsbuku i forach internetowych... A przy tym z każdym łykiem gorącego, nieco gorzkiego płynu odzyskuję energię i chęć do działania, które wystarczają mi na cały dzień, a niekiedy nawet na dłużej... 

Dziś jednak miałam okazję przekonać się o szkodliwości takich porannych kawowych seansów. I o niebezpieczeństwie, które może czaić się w najmniejszej kropli...

poniedziałek, 30 lipca 2012

Nieco przerażająca perfekcja ;-)

Zawsze uważałam robienie porządków za coś w rodzaju magii. :-) Kilka machnięć ściereczką lub odkurzaczem i - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - otoczenie zmienia się niekiedy nie do poznania... Daleko mi jednak do perfekcji. Nie przepadam za niektórymi pracami domowymi, czasami też najzwyczajniej w świecie nie chce mi się zetrzeć kurzu z lodówki czy też z najwyższej półki (w tym miejscu pozdrawiam Mike'a, który mi to ostatnio wypominał)... W końcu to nie ja mam być przyjazna dla otoczenia, ale ono dla mnie - prawda?

Sprzątam więc tak, żeby mi było dobrze, a nie tak, żeby wszystko zawsze lśniło. Gdy zamęt w szafie czy też na półkach z książkami (tam nieustannie trwa rotacja tomów...) osiągnie moment krytyczny - wywalam wszystko i układam od nowa. Myję podłogę. Odkurzam kąty. Przerabiam niepotrzebne mi do niczego biurko na komódkę za pomocą pożyczonej wyrzynarki (w tym miejscu z kolei pozdrawiam Marcina, właściciela tego wspaniałego sprzętu!). Układam słoiki w kredensie według kolorów zawartości (mamo, tutaj pozdrawiam Ciebie! :-D)...

Nietypowe upośledzenie

Im dłużej żyję na tym zwariowanym świecie, tym silniej utwierdzam się w przekonaniu, że Matka Natura, Najwyższa Istota tudzież inna "moc" odpowiedzialna za  moją tu obecność, najwyraźniej zapomniała wyposażyć mnie w pewne podstawowe - i niezbędne do przetrwania - cechy. Czy to przez roztargnienie, czy może padłam ofiarą ponurego żartu? Jakakolwiek nie byłaby przyczyna, mogę śmiało powiedzieć, że jestem, no cóż, co tu kryć - lekko upośledzona.

Czego mi brakuje? W gruncie rzeczy chodzi o jedną, jedyną cechę. Mam wszystkie potrzebne kończyny, głowę na karku, serce tam, gdzie być powinno (choć tu akurat pojawia się pewien cień wątpliwości, o którym już kiedyś pisałam)... Od bardzo dawna jestem też jednostką w pełni samodzielną - i jakoś sobie radzę z ciężarami samotnej egzystencji. ;-) 

Mimo to dotkliwie odczuwam swoją "niepełnowartościowość", i to odczuwam niemal na każdym kroku... Brakuje mi bowiem... bezczelności.

sobota, 28 lipca 2012

Cudze okna

W jednej z moich ukochanych piosenek Turnaua - "Wzdłuż ulic" (nie ma jej, o dziwo, na YouTube, ale od czego jest poczciwa Wrzuta...) - pojawiają się słowa, które nucę sobie pod nosem zawsze, gdy przejeżdżam przez pewną niewielką wioskę przy drodze z Grodziska do Poznania... "Z daleka widzę dom, gdzie było szczęście moje...". To dom mojej babci w Dębienku - niewielka, parterowa chatka ze spadzistym dachem, licząca sobie ponad 100 lat. 

Dawno, dawno temu niemal każdy letni weekend spędzaliśmy z tatą w Dębienku - najpierw sami, później z moją coraz samodzielniejszą młodszą siostrą. Mama zwykle zostawała w domu, w Grodzisku, ciesząc się pewnie w duchu, że na kilkadziesiąt godzin ma nas z głowy... ;-) A dla nas to były często jedyne wakacyjne wycieczki, bo na kolonie czy wczasy zwykle nie starczało już środków. Zresztą - bliskość kilku jezior i niezaprzeczalny urok starego domu babci - ze strychem pełnym książek oraz starych zdjęć - wystarczały mi wtedy w zupełności do szczęścia...