niedziela, 29 grudnia 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Cytrymak

Było tu w grudniu cicho, jak makiem zasiał... Ale to wszystko wina makowych wypieków świątecznych! ;-) Wciągnęły mnie na amen, omotały wyobraźnię, zmusiły do poszukiwań nowych form i połączeń. Uwielbiam wprawdzie tradycyjny makowiec mojej mamy, taki drożdżowy, zawijany jak strucla i posypany cudowną kruszonką, ale nie zmienia to faktu, że bardzo lubię kulinarne nowości i niestrudzenie wygrzebuję z sieci, książek i prasy niesprawdzone jeszcze przepisy...

Tym razem - jak w wypadku korzennej tarty - inspiracja znów przyszła z sieci. Na blogu Gotuję, bo lubię wypatrzyłam recepturę na niejaką "makową panienkę". Urocze ciasto, połączenie lekkich makowych blatów z cytrynowym kremem... Niezła alternatywa dla tradycji. W bazowym przepisie ciasto jest dość nietypowe - mnie natomiast korciło, by wypróbować moją ukochaną recepturę na pieguska i to z nim złączyć leciutki krem cytrynowy. Przepis bazowy znajdziecie w linku - ja podaję moją, piegusową wersję. Poznajcie zatem...

CYTRYMAK
zaskakująco dobre
ciasto makowo-cytrynowe


sobota, 28 grudnia 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Tarta korzenna z masą z białej czekolady

Cały grudzień spędziłam w kuchni. No, dobra, może nie cały, ale większość wolnych chwil zajmowało mi pichcenie, czytanie przepisów, rozmaite kombinacje kulinarne... A teraz z przerażeniem stwierdzam, że znów mam blogowe zaległości. No, ładnie.
Zanim jednak napiszę Wam, jak skasowałam Klipsa, co zmajstrowałam w domu i jak sama siebie potrafię wciąż zaskakiwać, na pociechę zaserwuję Wam poświąteczną reminiscencję w postaci tarty, którą będę piec nie tylko w okresie Bożego Narodzenia. :-)

Inspiracją stał się dla mnie przepis z bloga Kolorowo-Torcikowo, jednak zastosowałam swoją wersję ciasta, dokładając do tego zestawu również dżem, bo sama tarta z masą wydała mi się mdła. Co z tego wyszło?

Przeczytajcie! :)


WYBITNIE DOBRA TARTA KORZENNA
Z MASĄ Z BIAŁEJ CZEKOLADY

niedziela, 1 grudnia 2013

Krótka historia o tym, jak Klips ocyganił Cygankę

Kto mnie zna, ten wie, że uwielbiam przebieranki wszelkiego rodzaju i że nie jest dla mnie problemem narobić sobie obciachu, pojawiając się tu czy tam w nie do końca konwencjonalnym stroju. Zresztą, z moim wzrostem i wymiarami i tak zazwyczaj wyróżniam się z tłumu, więc kwestia stroju nie robi już większej różnicy... ;-)

Dlatego bez namysłu - choć w żartach - zaproponowałam koleżance z pracy, że zajrzę na imprezę andrzejkową jej córki w przebraniu Cyganki i powróżę. Pomysł przeszedł i przez kilka dni obmyślałam szczegóły stroju, tak by nie wystraszyć niewinnych dzieciątek z podstawówki, a jednocześnie - nie wyglądać zbyt zwyczajnie. Wczoraj, na kilka godzin przez planowanym wejściem smoka (smoczycy właściwie...), gotowe były nawet wróżby dla młodzieży, bo przecież co to za Cyganka, która nie powróży. ;-) A ja nie mogłam się doczekać wieczoru w miłym towarzystwie. 

Najpierw trzeba było jednak na tę imprezę dojechać.
I tu zaczęła się przygoda...

czwartek, 28 listopada 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Bananowa pochwała oszczędności

To ciasto, które przypadnie do gustu każdej szanującej się wielkopolskiej gospodyni - wszak nie bez kozery uchodzimy za liderki oszczędności i gospodarności. ;-) Jeśli więc, drogie kury domowe z Wielkopolski i nie tylko, w Waszych kuchniach dogorywają jakieś nieszczęsne banany, to - zamiast pozbywać się ich w niecny sposób, dajcie im drugie życie i przeróbcie je na pyszny chlebek bananowy. 

Niestety, oszczędności kończą się w tym wypadku na zużyciu przejrzałych bananów... Ciasto jest bowiem tak pyszne, że mało kto poprzestanie na jednym kawałku. :-D

wtorek, 26 listopada 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Miodzio!

W swoim zamiłowaniu do miodu nie mogłabym wprawdzie konkurować z Kubusiem Puchatkiem (choć w kategorii "mały rozumek" pewnie udałoby mi się uzyskać zbliżony wynik), jednak przyznaję: lubię od czasu do czasu poczuć tę lepką słodycz na języku... ;) Zwłaszcza, gdy przyjmuje ona postać wyjątkowo miodowego ciasta.
Po prostu: miodzio! I basta!

Jeśli więc - tak jak ja ostatnio - macie ochotę na małe miodowe co nieco, a pierniki są jeszcze zbyt twarde, by je ruszyć bez ryzyka ukruszenia uzębienia, polecam Wam wyjątkowe miodowe ciasto z charakterem.



środa, 20 listopada 2013

Zachcianki panny Anki

Przez niemal trzy dekady życia nauczyłam się przede wszystkim jednego: ostrożności w realizowaniu zachcianek i poprzestawaniu na tym, na co mnie stać. Tej reguły trzymam się i dzisiaj. Owszem, miewam zachcianki, ale maleńkie i najczęściej niezbyt kosztowne. Oszczędnie gospodaruję środkami, nie wydaję majątku na ciuchy, jedzenie, książki (choć może w tym ostatnim wypadku zdarza mi się od czasu do czasu zaszaleć), unikam, jak tylko mogę, pożyczek i kredytów... 

Może to dlatego, że bądź co bądź jestem ekonomistką. A i różne rodzinne historie sprawiły, że wystrzegam się wszelkich długów jak ognia i wolę nie mieć czegoś, niż zapożyczać się tylko po to, by tę rzecz zdobyć. Obywam się. I ta świadomość bynajmniej mi nie ciąży...

Ale nie oszukujmy się, przychodzi taki moment, że nawet ja zaczynam mieć ochotę na szaleństwo. Jakiekolwiek. Niewielkie. Malutkie. I tylko dla mnie. Dla odmiany.

Co to będzie? Nie powiem, żeby nie zapeszyć.
Ale mam 2-3 pomysły do zrealizowania i być może któryś z nich uda mi się wprowadzić w życie skutecznie. 

Chcę zrobić coś, czego do tej pory nie robiłam.
Chcę sprawdzić, jak to jest.
Przestać się martwić byle czym i rozjaśnić sobie nieco tę szaro zapowiadającą się zimę...

Kiedy, jeśli nie teraz?
Kto, jeśli nie ja sama mam zmienić coś w tym powszedniejącym mi powoli trójkącie bermudzkim wyznaczonym przez dom, pracę i Grodzisk?

Trzymajcie kciuki, proszę.



sobota, 16 listopada 2013

Nie

Od jakiegoś czasu chodzę na zajęcia z angielskiego. Jakiś czas temu rozmawialiśmy o kłamstwach i o sytuacjach, w których zdarza nam się mijać z prawdą. Bo się zdarza. Każdemu. 

Przeważnie kłamię, kiedy nie chcę kogoś ranić. Może to patologia wyniesiona z domu rodzinnego, w którym nieprzyjemnych prawd unikało się od zawsze? A może po prostu wygodny sposób na unikanie sytuacji, w których niezbędna jest asertywność? Bo, żeby mówić prawdę, trzeba być cholernie asertywnym.

Dzisiejsze ćwiczenie z asertywności i zdrowego egoizmu, będące niejako reminiscencją poprzedniego wpisu, zaliczyłam, chociaż bolało.

Bo kiedy już powiem głośno i zdecydowanie "Nie", to jest to dokładnie to, co mam na myśli. "Nie". NIE. Nie!

I nie wmawiaj mi, że jest inaczej.
I nie mów mi, że wiesz lepiej.
I nie szukaj innych przyczyn niż te, które podałam.

Nie pisz. Nie dzwoń. Nie.
Bo to nic nie zmieni.



sobota, 9 listopada 2013

Zła kobieta

- Dlaczego odeszła?
- Normalnie, bo to zła kobieta była.

W "Psach" znalazłoby się sporo ciekawszych cytatów, mnie jednak utkwił w pamięci szczególnie ten urywek rozmowy Angeli i Franza. Może dlatego, że nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się postąpić tak, jak eks-żona głównego bohatera tego kultowego filmu. Aż do teraz. Bo teraz i ja jestem złą kobietą.

Jestem zła, bo nie chciałam ciągnąć dłużej relacji z nieuzgodnionym (wybaczcie mi tę ekonomiczną nomenklaturę, najwyraźniej wykształcenie daje o sobie znać nawet w takich "sercowych" sytuacjach) bilansem: bo nie potrafiłam dać komuś tego, czego ode mnie oczekiwał i co sam gotów był mi ofiarować. To nie było sprawiedliwe.

niedziela, 3 listopada 2013

Usprawiedliwienie bezmyślności, czyli kilka słów kierowcy o pewnej reklamie społecznej

Pobyt w domu, w dodatku o 1 dzień dłuższy niż zwykła weekendowa wizyta, to dla mnie doskonała okazja do nadrobienia wielu zaległości. Nie ukrywam, że z zaciekawieniem włączam przy takich okazjach odbiornik telewizyjny - luksus, z którego świadomie zrezygnowałam w moim poznańskim mieszkaniu. W Grodzisku uzupełniam swoją wiedzę o współczesnych mediach, oglądając na wyrywki programy informacyjne, rozrywkowe oraz bloki reklamowe. Zdarza się, że okazują się one ciekawsze niż filmy, które są nimi jakże często przerywane. 

Oczywiście określenie "ciekawy" niekoniecznie musi odnosić się do frapującej treści reklamowych spotów... Większość z nich tchnie siermiężnym banałem, ocieka seksizmem, dobija stereotypami. Intryguje mnie jednak nieodmiennie mnogość kuriozalnych sformułowań, kuszą (i wkurzają zarazem) błędy językowe, rozbraja naiwność i zero-jedynkowość promowanych w nich idei... Słowem: jest czemu się przyglądać i przysłuchiwać, choć trzeba mieć w sobie coś z masochisty, by móc się temu oddawać.

I choć urzekła mnie ostatnio reklama jednego z maseł, chwalonego za "smarowność", którą ja, głupia kura domowa, zwykłam kojarzyć raczej jako cechę rozmaitych mazi rodem z warsztatu, a nie z kuchni, to w tym wpisie chciałabym się odnieść do innej kampanii. Społecznej, jak się okazuje.

Chodzi o sławną już w Polsce kampanię "10 mniej ratuje życie. Zwolnij!".

Biorąc pod uwagę fakt, że w okresie listopadowych świąt wiele osób siada za kółkiem i przemierza kraj od cmentarza do cmentarza, moment wprowadzenia kampanii wydaje się idealny. Mowa w niej bowiem o kierowcach przekraczających prędkość i o ich ofiarach. Nader licznych, oczywiście.

Zresztą, zobaczcie sami (link znajdziecie tutaj).

Tak, wróciłam

Wczoraj przerwałam blogowe milczenie po 44 dniach niepisania i czuję się, jakbym wróciła z zaświatów. Takie porównanie nie jest zresztą bezpodstawne i nie wynika wyłącznie z listopadowo-cmentarnych okoliczności, w których wszyscy tkwimy w ten długi weekend. Przecież świat realny w stosunku do tzw. wirtuala, w którym funkcjonuję jako blogerka, to właśnie zaświaty, rzeczywistość... równoległa? Zbliżona? Inny wymiar?

Mniejsza o określenia. Liczy się fakt, iż przez ostatnie tygodnie skupiałam swoją uwagę na tym, co dzieje się w świecie namacalnym, w moim najbliższym otoczeniu, mierząc się ze śmiercią babci, nową sytuacją rodzinną i osobistą, nowym sezonem w teatrze... Wszystko to blokowało moje palce na tyle skutecznie, że nie miałam siły na naginanie ich do komputerowej klawiatury. Zresztą, nie tylko do niej - przestało mnie cieszyć robienie zdjęć, malowanie, nawet - o zgrozo! - porządki w mieszkaniu. Nie, to nie była depresja, nie wydaje mi się. Raczej odruch obronny, zamknięcie się w sobie - bo twórczość (a przecież fotografia, nawet ta amatorska, czy też malowanie, to rodzaj twórczości właśnie) wymaga pewnej otwartości, na którą po smutnych wydarzeniach sierpniowych nie było mnie stać. 

Rzuciłam się w wir pracy, zabrałam za porządkowanie rzeczy babci i jej papierów, znalazłam dodatkowe zajęcia związane z październikowymi wydarzeniami w teatrze, spotykałam się też z kimś, kto pojawił się latem w moim życiu. Na więcej nie miałam siły - nawet Aksa wylądowała w Grodzisku, przy osamotnionej teraz na amen mamie (ze względu na pracę tata bywa w domu w weekendy). I spałam. Spałam, ile tylko mogłam, licząc, że sen objawi swoje lecznicze właściwości...

Wciąż nie wiem, czy to się udało. Ale nie mam już ochoty milczeć, moje dłonie przestały wreszcie sztywnieć w momencie, gdy unoszę je nad klawiszami, a na monitorze widnieje puste pole czekające na nowy wpis. Już chyba czas...

Zbyt długo próbowałam uciekać.
Pozwoliłam, by omotało mnie poczucie bezsilności, ba, usiłowałam oszukać samą siebie, że wcale nie potrzebuję tych swoich chwil samotności spędzanych przy komputerze, z głową w chmurach, z ciszą dzwoniącą w uszach i z myślami kłębiącymi się w głowie jak ptaki szukające wyjścia ze zbyt ciasnej klatki. Zapomniałam o tym, czego potrzebuję JA - nie moi bliscy, nie facet, nie znajomi, nie rodzina, nie szef i współpracownicy. JA.

A jedną z tych niezbędnych mi do życia rzeczy stało się już dawno pisanie.
Wracam więc. Nie wiem, co z tego wyniknie, ale - cokolwiek się stanie - nie pozwolę sobie zabrać głosu, nie dam się zagłaskać na śmierć ani odciągnąć od tego, co lubię. 

Tak, wróciłam. 
Czy przyjmiecie mnie z powrotem?


Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Śniadanie z piekarnika

Poza weekendami nieczęsto zdarza mi się zjadanie śniadań w domowym zaciszu. Zwykle pochłaniam je już w pracy, przy kawie z ekspresu i włączonym komputerze. Ot, życie... Jeśli jednak mam czas i okazję, przyrządzam sobie o poranku coś dobrego. I nie mam na myśli tradycyjnej kanapki...

Ostatnio zachciało mi się omletu. Nie, żebym była ekspertką w przyrządzaniu tego dania - wręcz przeciwnie, w moim domu rodzinnym nieczęsto jadało się podobne specyjały. Nieczęsto - albo i wcale... Omlet należał więc zawsze do grupy potraw opatrzonych w mojej wyobraźni znakiem zapytania. Spróbowałabym, ale... czy mi zasmakuje? Tak, tak, mam w głowie taką listę dań. Nie jest to lista ustalona raz na zawsze, bo od czasu do czasu udaje mi się upichcić którąś z tych kulinarnych zagadek, rozwiewając przy tym wątpliwości. Wypadła z niej więc wątróbka (nie lubię, niestety...), wyfrunęły flaczki (fuj...), no i omlet, choć w tym wypadku, dla odmiany, okazało się, że jestem omletożerczynią, jak się patrzy...

Ale omlet omletowi nierówny. Próbowałam kilkunastu wersji - na słodko, na słono, z rozmaitymi dodatkami i z różnym stopniem wysmażenia. Aż wreszcie odkryłam przepis na omlet z piekarnika. No i okazało się, że ta wersja pośrednia między tradycyjnym omletem a ciastem odpowiada mi zdecydowanie najbardziej. Może zasmakuje i Wam? :-)


sobota, 2 listopada 2013

Krepina

Co roku na początku listopada polskie media stają się przewidywalne niczym menu szkolnej stołówki na początku lat 90. XX stulecia. Wiadomo, że większość serwisów zafunduje nam w dzień Wszystkich Świętych (Dlaczego wtedy, a nie w Zaduszki? Przebóg, nie zgłębiłam jeszcze tej tajemnicy...) przegląd co ważniejszych nekrologów z ostatnich 12 miesięcy. Zmarli artyści, politycy, sportowcy, celebryci - ich czarno-białe fotosy przewijają się na ekranach telewizorów, laptopów i tabletów, w tle zaś - obowiązkowo rozbrzmiewa jakaś smętna melodyjka. 

Swoistego wyłomu udało się w tym roku dokonać Kindze Rusin, która zaapelowała do rodaków, by nie kładli na grobach swych bliskich - uwaga! - wiązanek i wieńców ze sztucznych kwiatów, bo to nieekologiczne... Serio, serio! Takie bowiem kwiatki rozkładają się później na wysypiskach przez stulecia, a to wszak bardzo niedobrze.

środa, 18 września 2013

Wrześniowy ranek

Wrześniowy ranek

* * *

Świt na gołębich łapkach
błądzi jeszcze
wśród zalanych zimnym mlekiem światła ulic

Skostniałe z zimna sny
kulą się w bramach

Na próżno pukały nocą 
w zamknięte szczelnie okna
marznących marzycieli

Liście schną z zazdrości
na widok wciąż zielonych 
autobusów

A fontanny 
wypłakały już wszystkie łzy
po lecie

Uparte dziewczęta 
jesień łaskocze we wciąż nagie łydki
lodowatym piórkiem poranka

ich śmiech
zmieniony w kasztany
znika w trawie września

sobota, 31 sierpnia 2013

Książeczka, motyle i buty wikarego

Śmierć babci nie spadła na mnie niespodziewanie. Tak naprawdę ta osiemdziesięcioletnia staruszka odchodziła od kilku lat. Najpierw powoli, niezauważalnie, a później - wskutek postępującej miażdżycy i cukrzycy - coraz dotkliwiej dawało się odczuć, że to już nie ta sama osoba, która była przez lata moją największą powiernicą w rodzinie. Znikała. Zapadała się w sobie: dosłownie - bo z korpulentnej starszej pani zmieniła się pod koniec życia w wychudzoną i zniszczoną chorobami staruszkę, i w przenośni - odcinając się coraz bardziej od świata, od ukochanych seriali, gazet, a wreszcie od rozmów z domownikami...

Nie. To nie była niespodzianka. Ale i tak boli.

Wczoraj, w dzień tak piękny, jak tylko potrafią być piękne ostatnie dni lata, odbył się na grodziskim cmentarzu pogrzeb babci. To była dla mnie granica, którą wyznaczyłam sobie już we wtorek, wychodząc z pracy: do tej chwili miałam nie płakać, nie rozklejać się, tylko działać, żeby maksymalnie odciążyć mamę, zmęczoną wielotygodniowym trwaniem przy łóżku chorej w dzień i w nocy. I prawie mi się to udało. Prawie, bo kiedy w kościele zabrzmiała pieśń Anielski orszak, ta przedostatnia pogrzebowa pieśń, poprzedzająca wyprowadzenie trumny z kaplicy, śpiewałam już, płacząc.

Nie chcę jednak wspominać tego dnia przez pryzmat łez.
Chcę zapamiętać coś więcej.

wtorek, 27 sierpnia 2013

Tak zwyczajnie

Dzień jak co dzień.

Słońce zjawiło się w moich oknach o rozsądnej porze.
Na porannym spacerze z Aksą poczułam pierwszy powiew jesieni.
W pracy wypiłam dwie rytualne kawy. 
Taksówkarz wezwany pod teatr o mało nie wpadł pod tramwaj, a później całą drogę zasypywał mnie opowieściami o odwiecznej wojnie taksówkarzy z motorniczymi.
Sąsiadki z bloku obok już z daleka uśmiechały się do mojej kudłatej bestii, gdy szłam z nią do samochodu.
A na Bukowskiej znów udało mi się jakimś cudem ominąć korek.

Nic się nie zmieniło.
A przecież wszystko uległo zmianie.

Dziś o 16.30 w grodziskim szpitalu umarła moja babcia, Felicja.

Jeśli potraficie się modlić, proszę, pomódlcie się za jej spokój.




niedziela, 4 sierpnia 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Tarta królowej

Mogłabym znienawidzić lato za straszliwe upały, za słońce niemiłosiernie prażące skórę, za duchotę przedburzowych popołudni i za bezlitośnie krótkie noce... Mogłabym. Ale lato na osłodę moich cierpień przynosi mi zawsze podarunek, którego nie potrafię odrzucić: renklody. :-) 

Podobno ich nazwa wywodzi się od królowej Klaudii Walezjuszki, czyli La Reine Claude. To za jej panowania we Francji pojawiła się nowa odmiana śliwy domowej i nazwą postanowiono uczcić krewniaczkę naszego osławionego króla-uciekiniera. Trudno się dziwić - owoce tej odmiany są wyjątkowo soczyste, smakowite - po prostu: królewsko dobre. Zwłaszcza, gdy zostaną wkomponowane w pyszną tartę...



środa, 24 lipca 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Aksamitna Rapsodia

Każdy z Was na pewno słyszał choć raz Błękitną rapsodię Gershwina, a jeśli nie, to niech to natychmiast nadrobi - na przykład klikając tutaj. Zasłuchajcie się, zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie leniwe, letnie popołudnie. Rozgrzane powietrze faluje delikatnie, słońce praży niemiłosiernie, a Wy - wyciągnięci na hamaku w bezpiecznym i kojącym cieniu - beztrosko przyglądacie się rozgrzanemu do białości niemu, kreśląc po nim palcami szlaki dla delikatnych, puchatych obłoków... 

Zaraz, zaraz! Ale przecież te obłoki, te chmury melodii, da się zjeść! Wystarczy sięgnąć po któryś i skosztować. Zastanawialiście się kiedykolwiek, jak może smakować Błękitna rapsodia? Oto podpowiedź, która moim zdaniem zaspokoi ciekawość niejednego łasucha-melomana... ;-)


AKSAMITNA RAPSODIA 
BANANOWO-CUKINIOWO-DYNIOWA
z czekoladową nutą



poniedziałek, 22 lipca 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Ziołowy chleb "bez krojenia"

Nie raz i nie dwa razy pisałam już, że w kuchni prawdziwej kury domowej musi od czasu do czasu zapachnieć drożdżowym ciastem. U mnie tym razem aromat drożdży zmieszał się z zapachem czosnku, pietruszki i sera - a wszystko to za sprawą chleba do odrywania, przygotowanego metodą, o której pisałam już tutaj

Przepis jest zmodyfikowaną wersją receptury z bloga gotowaniecieszy.blox.pl.

niedziela, 7 lipca 2013

Bez zobowiązań

Najczęściej i najpromienniej uśmiecham się, kiedy jest mi smutno. Zupełnie jakbym tym prostym sposobem - rozciągając usta w mniej lub bardziej sympatyczny grymas - próbowała oszukać świat i samą siebie przy okazji. Wszystko w porządku. Nic się nie dzieje, naprawdę. Czuję się doskonale, dziękuję. A co u Ciebie?

Może to dziedzictwo po mojej mamie - najbardziej skrytej osobie, jaką znam? Ona też po mistrzowsku udaje, że wszystko gra, nawet w chwilach największej desperacji i rozpaczy. Albo po prostu milczy - ale tego zwyczaju akurat po niej nie przejęłam. Ja zagaduję zmartwienia, odwracam od nich uwagę, gram w teatrze jednej (marnej) aktorki sztukę z wymuszonym happy endem. 

Najłatwiej jest ten zabieg przeprowadzić w pracy. Nawał zajęć, aktywność umysłowa, telefony, maile, komunikaty, sprawy do załatwienia - wszystko to pozwala uniknąć myślenia o własnej żałosnej egzystencji, odwraca uwagę, tłumi złe emocje - i pozwala też uniknąć niewygodnych pytań. Podobnie na spotkaniach ze znajomymi - siedzę, słucham opowieści, ploteczek, wynurzeń - i uśmiecham się, i gadam o głupotach, i na moment lub kilka chwil znów wszystko jest ok. Naprawdę.

Fantom w głowie

Pewnego dnia... 

Nie, nie był to dzień szczególny, nie zaznaczyła go w kalendarzu na czerwono, nie zanotowała nic na marginesie właśnie wertowanej książki, nie wysłała wiadomości tekstowej do siostry ani przyjaciółki; chyba wciąż pamięta datę, ale nie uważała jej nigdy za istotną, a poza tym ogólnikowa formułka "pewnego dnia" wydawała jej się zawsze bezpieczniejsza: można w niej schować każdą pogodę, każdą porę roku i doby, dni powszednie i święta, poranki i wieczory - na pohybel dociekliwym biografom i biografistom, doszukującym się w przypalonej w czwartek zupie pomidorowej inspiracji do niedzielnej elegii. 

Zatem: nie było to dawno, nie było to ostatnio, nie było to w sobotę ani we wtorek, nie było to po obiedzie ani przed śniadaniem. Po prostu pewnego dnia.

Tego właśnie dnia kategorycznie zabroniła sobie marzyć.

sobota, 29 czerwca 2013

Trudna sztuka

Trudna sztuka 
codzienności
polega na maskowaniu 

cichej rozpaczy
gryzącej pustki
gładkiej samotności
chropowatych marzeń
nieobecnej nadziei

głośnym i równie prawdziwym
śmiechem


niedziela, 23 czerwca 2013

Tajna wiadomość - edycja poznańska

Dawno temu w Krakowie... Czy tak już będą zaczynać się wszystkie moje opowieści? Właśnie uświadomiłam sobie, że to naprawdę było dawno temu - niebawem minie już pół roku mojej poznańskiej egzystencji. A zatem - dawno temu, bo w maju 2012 roku, pisałam tu na blogu o pewnej tajnej wiadomości, na którą natknęłam się wieczorem przy Rondzie Matecznego. 

Nie wiedziałam wtedy, czy była to przestroga, czy może zapowiedź świetlanej (nomen omen - kto czytał tamten wpis, ten wie, skąd ta łacina) przyszłości. Aż do dziś. Dziś dostałam kolejny znak.

Bo jak inaczej mogę określić to, że na zorganizowanym w moim teatrze koncercie poświęconym pamięci Jarka Maszewskiego pojawili się ludzie, z których muzyką jeszcze w Krakowie spędziłam setki godzin - tych najlepszych i tych najtrudniejszych?

sobota, 22 czerwca 2013

Koniec epoki

Epoka to - według słownika - okres stanowiący jeden z etapów dziejowych. Czy 15 lat zasługuje już na takie określenie, czy może należałoby się z tym powstrzymać, zanim czas łaskawie nie dopisze na końcu jeszcze kilku nobliwych zer? W odniesieniu do znanych nam z historii epok piętnastolecie przedstawia się nader marnie. Z drugiej strony to jednak ponad połowa mojego życia, jeśli więc weźmie się pod uwagę ten punkt odniesienia, rzecz nabiera zupełnie innego wymiaru.

Uczepiłam się tej liczby nie bez powodu. Nieco ponad 15 lat temu w moim - a raczej: w życiu mojej rodziny pojawiła się biało-czarna i bardzo puchata kulka. Czarny łepek, błyszczące oczka, zawadiacko przekrzywione ucho i cztery niezgrabne łapki, ledwo dające sobie radę z utrzymaniem w równowadze ciała zakończonego poruszającym się non stop ogonkiem... 

Nuki. Nasz pierwszy i - prócz Aksy, która jednak należy już wyłącznie do mnie - jedyny pies. Kochany podwórzowiec o złotym sercu i niespożytej energii. Kiedy był mały, spotkani na ulicy ludzie śmiali się, że mam na smyczy miniaturkę bernardyna. Kiedy podrósł, na szczęście nie osiągnąwszy rozmiarów, które usiłowano mu wmówić, z psa "pokazowego", "spacerowego", stał się wiernym stróżem naszego domu. 

Ileż ja chwil spędziłam, wpatrując się w te brązowe, poczciwe oczy i myśląc, że to jedyne stworzenie w okolicy, które mnie jako-tako rozumie... Ile było zabawy przy każdej psiej kąpieli... I tylko ten czarny pyszczek siwiał z roku na rok coraz bardziej. I tylko oczy z roku na rok ślepły, aż w końcu zupełnie przestały się przydawać, ustępując nosowi, łapom i psiej intuicji...


Jeszcze kilka dni temu opowiadałam o nim jednemu ze znajomych aktorów, który sam ma w domu psiego emeryta. Mówiłam, jak dzielnie radzi sobie nasz staruszek - mimo utraty sił i wzroku. 

Dziś tego staruszka już nie ma.
Dziś wczesnym wieczorem Nuki powlókł się do swojego ulubionego schronienia pod schodami, w którym zawsze przeczekiwał upały. Zaskamlał cicho kilka razy - zdarzało mu się tak marudzić od czasu do czasu. Ale tym razem nie marudził. Umarł.

Odszedł cicho i niekłopotliwie - tak jak żył, biedny, kochany emeryt.
A za nim równie cicho zamknęły się drzwi tej piętnastoletniej epoki, nazwanej tu dla uproszczenia: moją młodością.

Zostałam po złej stronie.

piątek, 21 czerwca 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Drożdżowy (p)odrywaniec

Kojarzycie rasę psów określaną mianem shar pei? To te pocieszne bestie o komicznie pofałdowanej skórze, wyglądające, jakby ktoś wsadził je w za duży kostium. Ciasto, na które przepis podam za chwilę, bardzo mi te psy przypomina - ze względu na kolor i fałdki... ;-) 

Wygląd to jednak w tym wypadku rzecz drugorzędna (choć podobno je się przede wszystkim oczami). Najważniejsze, że ten "psi wypiek" łączy w sobie niewysłowioną delikatność wilgotnego ciasta drożdżowego i orientalny aromat cynamonu - dwie cechy, które w ciastach kocham chyba najmocniej. Toteż bez zbędnych wstępów - zapraszam do lektury nowego przepisu. Tym razem przed Wami...


czwartek, 20 czerwca 2013

Echo serca

Oświadczam: jestem sentymentalną gęsią z inklinacjami muzycznymi. Pozuję czasami na intelektualistkę, zdarza mi się udawać wredną małpę, bywam konkretną, twardo stąpającą po ziemi niewiastą... ale to wszystko kamuflaż. Bo wystarczy banalna melodyjka z przeszłości, romantyczny przebój sprzed lat i maska spada, odsłaniając żałosną prawdę. Co za wstyd...

Dziś mogłam się kolejny raz przekonać o tej sile mojej słabości. Wystarczyły pierwsze dźwięki starego hitu Perfectu Nie mogę Ci wiele dać i nagle - niczym bohaterowie tandetnych filmów o podróżach w przeszłość - znajduję się znów w dużej sali gimnastycznej przy mojej podstawówce. 

Jestem w siódmej klasie - okropny wiek, okropny czas dla brzydkiej, zakompleksionej i nieśmiałej pannicy. Trwa właśnie szkolna dyskoteka - pod sufitem zwisa połyskująca kula wypożyczona na tę okazję od grodziskiego zawodowego wodzireja, a w jednym z kątów sali kolega z liceum bawi się w didżeja, inkasując zachwycone spojrzenia małolat (bo przecież taki jest dorosły i mądry). Na parkiecie pląsają grupki młodzieży z klas szóstych, siódmych i ósmych - część z nich jest koedukacyjna, zdecydowana większość to jednak kółeczka tylko damskie lub tylko męskie - takie czasy.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

AKSA, DAJ GŁOS! Miłość jak bambosz

Podczas ponad 8 lat w Krakowie miałam okazję przekonać się, na jak różne typy współlokatorów można trafić w akademikach tudzież mieszkaniach studenckich. Są ludzie, których wolałabym zapomnieć (i - aby ułatwić ten proces - nie będę tu przytaczać ich imion), są też tacy, których wspominać będę zawsze z rozczuleniem - jak choćby Madzia, z którą przemieszkałam 2 lata, najpierw przy ul. Jadwigi z Łobzowa, później na Grzegórzkach, a później przy Kalwaryjskiej. Przedstawicieli pierwszej kategorii lepiej unikać. Za to z przedstawicielami tej drugiej człowiek gotów byłby podzielić się ostatnią koszulą... albo na przykład miejscem na blogu.

Piszę o tym nie bez przyczyny: od 3 tygodni nie mieszkam już sama. W moje życie - na czterech zgrabnych i włochatych łapach - wkroczyła Aksa, zwariowany mieszaniec owczarkopodobny (konia z rzędem temu, kto zgadnie, jaką rasę przypomina najbardziej), 2-letnia wariatka o wyjątkowo silnym charakterze, zabawnym, guzikopodobnym nochalu i roztapiającym serce spojrzeniu. Właśnie siedzi na kanapie obok i z ciekawością przygląda się mojemu majstrowaniu przy klawiaturze. Niech się i ona po-pisze. Aksa, daj głos! :-)

* * *

No i stało się. To ja, Aksa, nowa lokatorka. Anula oderwała mnie właśnie od mojej ulubionej zabawy polegającej na systematycznym rozdrabnianiu na miniaturowe łatki starego pomarańczowego kocyka, który dostałam od jej mamy "do łóżeczka", i domaga się ode mnie jakiejś wprowadzającej wypowiedzi. 


niedziela, 2 czerwca 2013

Grunwaldzki spacer na trzech nogach

Od kilku dni pałęta mi się po głowie puenta pewnej statystycznej anegdotki, zasłyszanej jeszcze w zamierzchłych czasach mojej edukacji w grodziskim "ekonomiku", mówiąca o tym, że wychodząc na spacer z psem ma się, statystycznie rzecz ujmując, trzy nogi. ;-) Od kilku dni ja też mam dodatkową nogę, a to za sprawą mojej nowej współlokatorki - dwuletniej kundelki Aksy. 

Na razie oswajamy się ze sobą i z nową sytuacją (nie tylko w związku ze zwiększoną liczbą kończyn): ona - bo z domu pełnego ludzi trafiła do mieszkania samotnej starej panny, i ja - bo w moją jednoosobową egzystencję wkroczyła istota domagająca się uwagi, mająca swoje wymagania, zwyczaje i złe (oj, złe...) nawyki. Jutro wielki test, do którego od kilku dni się przygotowywałyśmy: moje wyjście do pracy. Zanim jednak nadejdzie godzina próby, trzeba odbyć rytualny wieczorny spacerek, żeby się psisko wybiegało, pozbyło nadmiaru energii (Aksa to pies owczarkopodobny, więc czego jak czego, ale energii jej nie brakuje), podlało ten i ów trawniczek (bo kupki jej dumna nowa pani zbiera dzielnie do specjalnych woreczków, żeby nie prowokować sytuacji rodem z "Dnia świra")... No dobra, nie ma co tu kryć, pani też przyda się nieco ruchu, nie wspominając o tym, że takie wyjścia stanowią znakomity pretekst do zabrania ze sobą aparatu i rozejrzenia się po najbliższej, a przecież wciąż nie do końca rozeznanej okolicy. :-) 

sobota, 1 czerwca 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Dzień dziecka z Proustem w tle

Dzieci bywają bezlitośnie uczciwe i szczere. Dlatego też dziś, w Dzień Dziecka, i ja wyznam Wam coś szczerze, choć nieco mi wstyd z tego powodu. Otóż... nigdy nie dokończyłam lektury I tomu "W poszukiwaniu straconego czasu". Nic na to nie poradzę - to nie jest typ literatury, którą czytuję z przyjemnością, żadna ze mnie przecież erudytka. :-) Jedyny fragment, który sobie cenię, to słynny ustęp o magdalenkach ciotki Leonii - a to dlatego, że sama niekiedy doświadczam takiej psychologicznej ciekawostki, zwanej popularnie "fenomenem Prousta"...

Oto słowa, które zapadły mi w pamięć:


„[...] kiedy pewnego zimowego dnia, skoro wróciłem do domu, matka, widząc, że jest mi zimno, namówiła mnie, abym się napił wbrew zwyczajowi trochę herbaty. [...] Posłała po owe kruche i pulchne ciasteczka zwane magdalenkami, które wyglądają jak odlane w prążkowanej skorupie muszli. I niebawem, przytłoczony ponurym dniem i widokami smutnego jutra, machinalnie poniosłem do ust łyżeczkę herbaty, w której rozmoczyłem kawałek magdalenki. Ale w tej samej chwili, kiedy łyk pomieszany z okruchami ciasta dotknął mego podniebienia, zadrżałem, czując, że dzieje się we mnie coś niezwykłego. 
Owładnęła mną rozkoszna słodycz, odosobniona, nieumotywowana. Sprawiła, że w jednej chwili koleje życia stały mi się obojętne, klęski jego błahe, krótkość złudna; działała w ten sam sposób, w jaki działa miłość, wypełniając mnie kosztowną esencją: lub raczej ta esencja nie była we mnie, była mną. [...] Skąd mogła mi płynąć ta potężna radość? Czułem, że jest złączona ze smakiem herbaty i ciasta, ale że go przekracza nieskończenie, że nie musi być tej samej natury”.

W swojej kolekcji wspomnień z dzieciństwa mam takich magdalenek bez liku. Dziś chcę Wam przedstawić jeden z najważniejszych smaków definiujących moje "szczenięce lata" - o dziwo, z magdalenkami Prousta związany nie tylko metaforycznie, ale i... formalnie. ;-)

Zapraszam na muszelki!



wtorek, 28 maja 2013

Prawo kumulacji i opary (niekoniecznie) absurdu

Powolne, stopniowe popadanie w stany depresyjne zupełnie nie jest w moim stylu. Zdarzają mi się natomiast nagłe ataki zniechęcenia, wywołane zazwyczaj "zmęczeniem materiału" i kumulacją rozmaitych stresogennych czynników. Wiadomo, na pochyłe drzewo wszystkie kozy (a nieraz i osły) skaczą, nieszczęścia chodzą parami tudzież w większych grupach, a biednemu zawsze wiatr w oczy. I piasek. I kłody pod nogi. Ot, prawo kumulacji. Tak jak dziś.

Początek dnia zapowiadał się nawet nieźle i - dopóki byłam w pracy - nie miałam powodów do narzekań, mimo kilku niemiłych niespodzianek i zaskakującego ataku z najmniej spodziewanej strony... Tak to już bywa, gdy się pracuje z ludźmi - a i tak bilans emocjonalny wychodzi mi zawsze na plus. 

Niestety, z pracy, z tego ciepłego, przytulnego biura, trzeba czasami wyjść. Prosto w rzeczywistość, która potrafi dobić.

poniedziałek, 27 maja 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Leśna przygoda, czyli ciasto ze szpinakiem

Miałam sporą przerwę w publikowaniu tutaj - nie tylko kulinarnych - opowieści, ale dziś nadrabiam w dwójnasób (edit: napisałam kilka zdań i cofnęłam się do tego słowa - czy ktokolwiek jeszcze używa "w dwójnasób"? A "w czwórnasób"??? Takie piękne słówka...). W dodatku dość niesztampowo. Bo chociaż - jak każda szanująca się wielkopolska gospodyni - mam w herbie ciasto drożdżowe, najlepiej z rabarbarem, że o kruszonce nie wspomnę, to jednak od czasu do czasu sięgam też po mniej tradycyjne przepisy. W ten sposób wzbogacam swoje kuchenne dossier o nowe doświadczenia, niekiedy mające dość, hmm, skrajny charakter. 

Tak będzie i dzisiaj. Na stronie pisma "Przyślij przepis" natknęłam się bowiem na ciasto, które mnie zachwyciło i przeraziło jednocześnie. Zachwyciło - bo ma piękny, soczyście wiosenny odcień zieleni (i ani grama sztucznych barwników w środku). A przeraziło, bo zawiera... szpinak. Na słodko. Zgroza! ;-)

Przez jakiś kwadrans biłam się z myślami. Upiec? Nie upiec? Upiec? Nie upiec?... Jako że byłam wtedy w rodzinnym mieście, skonsultowałam się z moją nieocenioną rodzicielką i już po chwili ruszałam do sklepu po szpinakowy brykiet (świeżego w Grodzisku człek chyba nie uświadczy, choćby stawał na rzęsach...). Ciasto popełniłyśmy więc wspólnie, bo wyrozumowałyśmy sobie, że jeśli nie wyjdzie, to na każdą z nas przypadnie zaledwie połowa kulinarnej porażki, a to zawsze lżej na duszy i wstyd jakby ciut mniejszy. ;-) Na szczęście obyło się bez wstydu, bo zielone ciasto okazało się nie tylko zjadliwe... było po prostu pyszne! Delikatne, nie za słodkie, nieco chrzęszczące w zębach (konsystencją przypomina piegusa - z tego przepisu), no i przede wszystkim - barrrdzo wiosenne! Polecam wszystkim ten eksperyment. :-) A przepis - ciut niżej.



KLIPS. Reaktywacja syndromu Jasia Wędrowniczka

W sztuce Federica Garcii Lorki "Dom Bernardy Alba", którą dla Teatru Nowego wyreżyserowała Magdalena Miklasz (wiem, że nie wypada mi polecać, bo mogę się wydać niewiarygodna ze względu na moje związki z tymże teatrem, ale... co mi tam! Polecam i tak, bo to świetna sztuka), pojawia się motyw ośmioletniej żałoby po śmierci głowy rodziny. Muszę przyznać, że przez jakiś czas bałam się, iż moja żałoba po Białej Strzale potrwa co najmniej tyle, bo - choć w lipcu zeszłego roku miałam solenne postanowienie znalezienia szybciutko następcy Cinquecento - moje motoryzacyjne nadzieje na nowy wehikuł spełzły na niczym... Na szczęście czekałam nieco krócej, bo nową miłość na czterech kółkach udało mi się znaleźć już (sic!) po roku od obwieszczenia światu zgonu tej poprzedniej...

Źle się zresztą wyraziłam. To nie ja znalazłam miłość, to ona znalazła mnie za pośrednictwem pewnej życzliwej cioci i nie mniej życzliwego wujaszka, którzy - wiedząc, że usycham już z tęsknoty za kierownicą, pomrukiem silnika oraz zostawianiem majątku na stacjach benzynowych - dali mi znać, że zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Poznania stoi sobie na pewnym podwórku pojazd w sam raz dla mnie. 

poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Graj, piękny Cyganie?

Piątkowe późne popołudnie. 

Długo wyczekiwana wiosna z rozmachem pootwierała okna w Nulkowym mieszkaniu, sprawiając, że zapach piekących się właśnie w miniaturowej błękitnej kuchni muffinów cynamonowych zmieszał się z wionącymi zza okna i wyczuwalnymi nawet na wysokości III piętra aromatami Starego Grunwaldu. I zapachniało wiosenną ziemią wyzwoloną w końcu z mocnego uścisku zimy, spalinami generowanymi przez ścigające się po ulicy Przybyszewskiego samochody i tramwaje, a także duszną obietnicą porządnej kwietniowej burzy... 

Zajęta pozbywaniem się wszelkich śladów kuchennej aktywności wynikających z wrodzonej zamaszystości ruchów i beztroskiego kulinarnego maksymalizmu (potrawy jednogarnkowe? pfff...), umilałam sobie pracę nuceniem pod nosem kolejnych anglojęzycznych hitów wydobywających się z ustawionego w pokoju radia. Ot, kura domowa w akcji, ze śpiewem na ustach zmywająca gary i z przytupem szorująca przybrudzone ciastem blaty, z dłońmi w rękawiczkach i głową w chmurach. 

Nagle... 

piątek, 26 kwietnia 2013

Szkoda


* * *

Szkoda że Pan nie przyszedł

Wcale nie chciałam pana na dobre i na złe
Nie interesuje mnie zaobrączkowana wieczność
Nie mam apetytu
na wieczory wplecione w pomarszczone dłonie
na dyplomy pochwalne za zgodne pożycie 
w zakurzonych ramach czasu
na zmęczone uśmiechy bezlitośnie młodych wnuków 

Pańska matka mogłaby dla mnie pozostać nieznajomą
Obylibyśmy się bez śladu 
mojej szminki na pana koszuli
i bez triumfującej szczoteczki do zębów 
zatkniętej na biegunie umywalki

Patrząc na nie nasze dzieci
głaszcząc nie nasze psy i koty
pieszcząc się nie naszymi słowami
moglibyśmy tak zwyczajnie
rozmienić na drobne kilka pustych wieczorów
w tym samym barze albo parku

Szkoda że Pan nie przyszedł
tej wiosny

środa, 17 kwietnia 2013

Nulek w Krainie Babskich Stereotypów

Lubię czuć się wyjątkowa - i pod tym względem nie jestem pewnie... wyjątkiem. ;-) Dawne (i wynikające w dużej mierze z wrodzonej nieśmiałości oraz nabytych przez lata kompleksów) pragnienie wtopienia się w tłum coraz częściej zastępuje u mnie pokusa niebanalności, potrzeba wyróżnienia się, choćby jakimś drobiazgiem. Fakt, z moim wzrostem (o obfitej, ekhmm, figurze i wiechciu na głowie nie wspominając) nie jest to szczególnie trudne wyzwanie... ;-) 

Owszem, jestem istotą społeczną, lubię poczucie wspólnoty duchowej i zabawę w odkrywanie podobieństw, jednak w głębi ducha zawsze pamiętam o swojej odrębności. Pod wieloma względami.

czwartek, 28 marca 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Łaciata baba amsterdamska

No i stało się - wiosnę (kiedy w końcu się u nas zjawi), lato, jesień i wczesną zimę (aż do końca grudnia) spędzę w Poznaniu. :-) Mogę więc z czystym sumieniem zająć się poznawaniem miasta, odkrywaniem na nowo jego urody, szukaniem swoich miejsc i... pracą. Pracą przede wszystkim. 

Zanim jednak na dobre rozgoszczę się w grodzie Przemysła, wyskoczę na kilka dni do Grodziska, by spędzić Wielkanoc z mamą, babcią i... babką. Amsterdamską, gwoli ścisłości. 

Przepis znalazłam w starych pisemkach kulinarnych gromadzonych przez moją rodzicielkę od lat. Wypróbowałam i zakochałam się na zabój w tym wybitnie smacznym cieście drożdżowym naszpikowanym niespodziankami. Jeśli szukacie czegoś wyjątkowego na świąteczny stół - powinniście zapoznać się z tym przepisem, póki nie jest za późno na włączenie go na listę wypieków. ;-) Zwłaszcza że przygotowanie tego cuda - choć wydaje się skomplikowane - w gruncie rzeczy okazuje się dziecinnie proste.



wtorek, 26 marca 2013

Gwałt przez ucho. Ferdydurke w tramwaju i autobusie

Pewnie już wspominałam o tym, że jako dziecko i nastolatka nie znosiłam gadać przez telefon. Ot, skutek uboczny nieśmiałości, którą dopiero jako dorosłej, by nie rzec - wiekowej - kobiecie udało mi się niemal całkowicie przezwyciężyć. :-) Wciąż jednak nie przepadam za zbyt długimi pogaduchami z telefonem przytkniętym do ucha; zdecydowanie wolę kontakt twarzą w twarz, obserwowanie mimiki i gestów rozmówców, uczenie się ich - z całym "dobrodziejstwem inwentarza". Ta niechęć jest jednak niczym w porównaniu z nienawiścią, którą żywię do prowadzenia rozmów telefonicznych w komunikacji publicznej!

Owszem, telefony z pracy tudzież z pracą jakkolwiek związane odbieram natychmiast (chyba, że siedzę w kinie lub... w teatrze), starając się szybko i konkretnie załatwiać sprawy, których one dotyczą. Ale nie wyobrażam sobie prowadzenia w podobnej publicznej sytuacji rozwlekłych i wielowątkowych dyskusji (a i takie się w mojej robocie zdarzają). O rozmowach z moimi bliskimi nie wspominając...

poniedziałek, 25 marca 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: mazurkowa tradycja

W moim domu nigdy nie piekło się mazurków na Wielkanoc. Były baby - najróżniejsze! - i serniki, i makowce, i biszkopty z pianką - ale mazurki? Nie, nie, tego się nie jadało i basta. Dopiero bunt, wzniecony przez moją siostrzyczkę i mnie - wówczas jeszcze nastoletnią, bardzo początkującą kurę domową - sprawił, że nieco zmalał opór mamy wobec tych podejrzanych nowości rodem z kolorowych pisemek dla gospodyń. W końcu usłyszałyśmy od rodzicielki przyzwolenie: "Chcecie? No to sobie zróbcie!".

I zrobiłyśmy. 



Od tamtego czasu - a minęło już kilkanaście lat - jestem domową specjalistką od mazurków. A dziś zdradzam przepis na mój ulubiony - delikatny, kolorowy, łatwo dający się podzielić między domowych łasuchów... Zdjęcia są, rzecz jasna, archiwalne, bo w tym roku przyjemność pieczenia i dekorowania tych ciast zostawiłam sobie na piątek. Może jednak komuś przyda się ten prosty i inspirujący przepis - tak jak kiedyś przydał się mnie? :-)

niedziela, 24 marca 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Francuskie róże z jabłkami

Uwielbiam dostawać kwiaty, choć - niestety - im jestem starsza, tym rzadziej mi się to przytrafia. Na szczęście zawsze mogę je sobie sama... upiec. Tak, tak, to nie pomyłka - dzięki pewnej magicznej recepturze nie muszę już czekać na łaskę i niełaskę wielbicieli. ;-) 

Jak to się robi? Zaklęcia są dwa. W pierwszym można skorzystać z tzw. gotowca, czyli ciasta francuskiego ze sklepu (np. z Biedronki - jest całkiem przyzwoite), w drugim - przygotować coś w rodzaju ciasta francuskiego w domu. Wybrałam drugą opcję, bo mam bardzo dobry przepis w zanadrzu. A efekty? Cóż, sprawdźcie sami...


sobota, 23 marca 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Wyzwanie dla wiosny, czyli zupa szpinakowa

Jest taka knajpka nieopodal teatru, w której się od czasu do czasu stołujemy. A właściwie - która umożliwia nam stołowanie się na wynos, bo miejsca w niej jak na lekarstwo. To "Marchewkowe Pole" przy ulicy Dąbrowskiego - podaję tę nazwę świadomie, bo mogę z czystym sumieniem polecić ich przepyszne zupy każdemu głodomorowi. :-) 

W tejże knajpce serwuje się codziennie kilka pysznych zup. I ja - stworzenie, które w dzieciństwie nienawidziło szczerze wszystkiego, co nie było rosołkiem tudzież pomidorową - się w tych zupach rozkochałam. Mało tego, zaczęłam cichcem kombinować, jak tu podrobić owe zupki w wersji udomowionej, by cieszyć się ich smakiem i kolorem także w domowych pieleszach. A że przepełnia mnie też tęsknota za wiosną, na pierwszy ogień wzięłam coś, co przypomni mi chociaż kolorem, że od kilku dni panuje nam ona - przynajmniej w kalendarzach. ;-)



czwartek, 21 marca 2013

Refleksje cioci Lululi. Migawki z ostatniego tygodnia


Im dłużej żyję, tym częściej przekonuję się, że moja pamięć ma charakter wybitnie migawkowy. Zamiast kilometrowych ciągów przyczynowo-skutkowych zapisują się w niej pojedyncze mgnienia, rozbłyski przeszłości - zarówno tej odległej, dziecinno-naiwnej, jak i tej zupełnie jeszcze świeżej, dopiero co wykluwającej się z teraźniejszości. Lekko wyblakłe, przykurzone - jak fragmenty starych filmów urywających się znienacka - i, jak stare nieme filmy, opatrzone pięknie wykaligrafowanymi etykietkami z napisami...

Może tak najwygodniej przechowuje się dane w mózgu? Zdefragmentowane, poukładane w odpowiednich szufladkach klastry informacji skondensowanych do niezbędnego minimum? Oto próbka takich migawek z minionego - szalenie intensywnego - tygodnia. Zawartość Nulkowej głowy wzbogacona naprędce o kilka wniosków (żeby nikt mi nie zarzucał, iż pędzę żywot bezrefleksyjny i jałowy). :-) Kolaż tematów, wrażeń i błahostek.

środa, 13 marca 2013

Granice muzycznej przyzwoitości

Już od kilkunastu lat nie śpiewałam publicznie (no, chyba że przy ognisku i po solidnej porcji jakiegoś procentowego "znieczulacza" - dla widowni, nie dla mnie...). Nie umiem - choć kiedyś, w okolicach szkoły podstawowej, szło mi to całkiem nieźle. Niestety, brak regularnych ćwiczeń "aparatury" robi swoje - straciłam głos, pewnie już na amen... Dlatego nie śpiewam publicznie i basta.

Nie znaczy to jednak, że w ogóle nie wydaję z siebie dźwięków nawiązujących mniej lub bardziej do tego, co w powszechnym przekonaniu uchodzi za muzykę. Owszem, zdarza mi się nucić coś pod nosem, kiedy prowadzę samochód, sprzątam, zmywam gary albo coś pichcę. Śpiewam też od czasu do czasu w kościele, choć z racji grzesznego żywota, jaki pędzę obecnie, nieczęsto miewam do tego okazję... A szkoda, bo podobno ten, kto śpiewa, modli się dwa razy. O ile, oczywiście, wierzy się w moc modlitwy.

środa, 6 marca 2013

Primum non nocere

"Są już państwo skończonymi łacinnikami..." - tak niezapomniany doktor Jan Godyń, specjalista do spraw angedotek i historii języka polskiego (kolejność specjalizacji nie jest przypadkowa), zwykł zaczynać wywody dotyczące związków polszczyzny z jej starszą siostrą, łaciną, licząc, iż nasza znajomość języka starożytnych Rzymian pomoże nam w zrozumieniu największych nawet zawiłości gramatyczno-historycznych... Otóż tak. Nulek jest skończonym łacinnikiem, co oznacza, że przez 2 lata studiów grzecznie pojawiał się na zajęciach (nawet w poniedziałkowe poranki), zgłębiał tajniki deklinacji i koniugacji, tłumaczył nieszczęsnego Cezara i spółkę, a wreszcie - całkiem przyzwoicie zdał egzamin.I jako skończony łacinnik potrafi też od czasu do czasu błysnąć w towarzystwie jakąś zgrabną starożytną sentencyjką, choć ze względu na postępującą sklerozę zdarza się to Nulkowi coraz rzadziej.

Jedną wszakże sentencję Nulek pamięta bardzo dobrze. Primum non nocere. I nieważne, czy zasadę tę sformułował Hipokrates, czy może geniusz Imhotep. Ważne, że - podobno - wciąż stanowi ona podstawę etyki lekarskiej. Podobno...

Problem w tym, że Nulek od jakiegoś czasu ma poważne wątpliwości dotyczące tłumaczenia. A wszystko przez Nulkową babcię. 

czwartek, 28 lutego 2013

Luty w pięciu smakach

Uwaga! W dzisiejszym odcinku programu "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie..." zajmiemy się wyjątkowym zniknięciem. Otóż zwiał mi dokądś cały luty!
Sypnął śniegiem, by odwrócić moją uwagę, poszczypał nieco w policzki, zawrócił w głowie parapetówką i urodzinami mojej mamy, i ani się obejrzałam, a już zaczął zwijać swój zimowy interes. Za kilka godzin pewnie znikną po nim wszelkie ślady... a ja zostanę na lodzie. Choć - sądząc po prognozach pogody - raczej w kałuży.

Próbowałam go łapać, ale bezskutecznie. Po prostu przeciekł mi przez palce - jak czas w jednym z moich ulubionych wierszy Haliny Poświatowskiej (pisałam o nim tutaj). Zostało po nim tylko pięć smaków - po jednym na każdy palec. ;-)

środa, 20 lutego 2013

Miłość a ortografia

Uwielbiam czerwień we wszystkich odcieniach - od pąsowej po burgundową, wliczając w to nawet niektóre odcienie różu, no, może poza cukierkowym. Jednak w lutym mój afekt do tego koloru zdecydowanie słabnie, by w okolicach walentynek przerodzić się wręcz w lekką awersję. wywołaną zalewem kiczu w sklepach, na ulicach, w mediach, zwłaszcza zaś - w "internetach"... A fakt, że staję się powoli rasową starą panną i że nigdy nie cieszyłam się szczególnym powodzeniem u płci przeciwnej (co wyrażało się co roku znikomą, by nie rzec - równą zeru - liczbą kartek walentynkowych dla mnie w szkolnej poczcie miłosnej), tylko pogłębia moją niechęć do tego durnia, świętego Walniętego.

Z tego też powodu dopiero teraz, niemal tydzień po kulminacji miłosnych szaleństw, pozwalam sobie na wpis tematycznie związany ze świętem epileptyków oraz zakochanych. Chciałabym mianowicie wyznać wszem i wobec, że moje życie miłosne - a raczej jego nędzne resztki - zostało absolutnie zniszczone przez... ortografię.

Smutna konkluzja jak na polonistkę, nieprawdaż? 
Na szczęście to, co niżej, możecie śmiało czytać z przymrużeniem oka. ;) 

niedziela, 10 lutego 2013

Tyle jeszcze muszę znaleźć

Podczas pamiętnej grudniowej przeprowadzki z Krakowa do Poznania nie korzystałam z lusterka wstecznego w pożyczonym od kuzyna samochodzie - wyładowany po dach bagażnik skutecznie pozbawił mnie tego luksusu. Teraz myślę, że ową szaleńczą jazdę można uznać za metaforę doskonale obrazującą moje podejście do przenosin. Bez zastanowienia ruszyłam przed siebie, nie oglądając się na to, co zostawiam. Musiałam - inaczej nie udałoby mi się dokonać tego przeskoku w odpowiednio szybkim tempie. 

Nie jest to bynajmniej typowe dla mnie zachowanie: na co dzień miewam zdecydowanie bardziej refleksyjne podejście do życia i potrafię w myślach wracać do minionych wydarzeń wielokrotnie, analizując je wciąż na nowo i wciąż na nowo zastanawiając się nad sensem tego, co widziałam lub przeżyłam. 

Prowadzenie bloga zdecydowanie mi to ułatwia. Nigdy wcześniej nie cierpiałam na chorobę zwaną pamiętnikarstwem, więc fakt, że mogę w każdej chwili zerknąć do archiwum i przekonać się, co myślałam o sobie i o świecie dokładnie 365 dni temu, stanowi dla mnie pewną nowość, choć przyznaję, że nie zawsze są to przyjemne konfrontacje... 

wtorek, 5 lutego 2013

Wielki powrót gołębia-podglądacza

Krakowskie wspomnienia codziennie przylatują do mnie na stalowoszarych skrzydłach. Siadają na balkonie, bezczelnie przechadzają się po parapecie, łypiąc na mnie bezczelnie - raz jednym, raz drugim bursztynowym okiem. Budzą mnie, nim przypomni sobie o tym rozleniwiony zegarek. Podglądają - czy aby na pewno nie wyjdę za późno do pracy. Gruchają do snu natarczywe, niechciane kołysanki...

Spokojnie. Nie bój się. Nie zwariowałam jeszcze na tyle, by silić się tutaj na metafory niskich - nomen omen - lotów. Na moim balkonie - a czasem także i parapecie - ulokowała się po prostu parka tzw. "latających szczurów", czyli gołębia rodzinka, na razie dwuosobowa (mam nadzieję, że zdążę przeprowadzić eksmisję, zanim pojawią się jakieś... jaja). A to przypomina mi pewną historyjkę, która przytrafiła mi się jeszcze w zamierzchłych akademikowych czasach. 

Nie proś. Nie musisz.
Przecież i tak bym Ci ją opowiedziała... :-)

sobota, 26 stycznia 2013

MUZEUM MATERIALIZMU SENTYMENTALNEGO: szalona kapeluszniczka

Kapelusze słomkowe najprzyjemniej kupuje się zimą - ich szorstki dotyk i wybitnie niefrasobliwy charakter pozwalają choć na moment zapomnieć o dokuczliwym mrozie, śniegu ćwiczącym sobie cichcem przejścia tonalne od niepokalanej bieli po banalną szaroburość, opóźnieniach pociągów, zaskoczonych drogowcach i chodnikowej soli niszczącej nawet najtroskliwiej chronione przed nią buty... Tak, słomkowy kapelusz w zimie to prawdziwe dobrodziejstwo dla wychłodzonej ludzkiej psychiki. Zwłaszcza gdy ktoś - tak jak ja - uwielbia kapelusze...

Mój najnowszy nabytek kształtem przypomina to, co nosiła na głowie niezapomniana Audrey Hepburn w Śniadaniu u Tiffany'ego, choć kolorystycznie zbliża się raczej do dojrzałej śliwki węgierki. No i brakuje mu ozdób - wstążki lub apaszki, którą mogłabym go przewiązać i w ten sposób jeszcze bardziej upodobnić do pierwowzoru ze srebrnego ekranu. Ale co mi tam po filmach, tu nie chodziło o boską Audrey, tylko o tę słomkowość, letniość i absolutną niepraktyczność właśnie. :-) No i o miłość. Od pierwszego wejrzenia.

wtorek, 22 stycznia 2013

Wielki nieobecny

Jako dziecko niemal każdą, nawet najbanalniejszą opowieść potrafiłam przekształcić w baśń. Wystarczyło, że któryś z dorosłych zaczynał snuć wspomnienia... Celowała w tym nieżyjąca już babcia, mama mojego taty. Każdy weekend spędzony w jej malutkim domku w Dębienku pod Stęszewem oznaczał nie tylko wizytę nad położonym nieopodal jeziorem, ale przede wszystkim - niezliczone historie z przeszłości, które płynęły leniwie przez nieruchome, rozgrzane powietrze kolejnych letnich wieczorów.

W tych opowieściach dwie siostry, które utopiły się w Lipnie, bo jedna chciała ratować drugą, zmieniały się w niebezpieczne topielice, wabiące później kolejnych nieostrożnych amatorów kąpieli i wciągające ich pod wodę. Woźnica, który w latach okupacji niemieckiej usiłował porwać babcię, wracającą do domu z pracy w pobliskiej roszarni, zmieniał się w złośliwego diabła z rogami sprytnie schowanymi pod wysłużonym kapeluszem. Pradziadek, który umarł po tym, jak przeziębił się, przeleżawszy kilka godzin nalotu niemieckiego w pełnym śniegu rowie, i który mógł się pochwalić najpiękniejszymi i najzdrowszymi zębami w całej wiosce, nawet w ostatniej chwili uśmiechał się przepięknie do nadchodzącej po niego Śmierci...

sobota, 19 stycznia 2013

MUZEUM MATERIALIZMU SENTYMENTALNEGO: rzecz o cmok-kanapie i przyległościach

Nie ufam ludziom, którzy twierdzą, że nie przywiązują się do dóbr materialnych. Owszem, takie wyznanie brzmi całkiem nieźle w towarzystwie (sugerując szlachetne wyrzekanie się skrzeczącej rzeczywistości na rzecz wartości, hmm, duchowych zapewne...), ale - nie w moim, wybaczcie. ;-) Bo ja lubię swoje rzeczy. I lubię je mieć przy sobie.

Tak, jestem materialistką, ale materialistką sentymentalną, ceniącą nie sam fakt posiadania jakiejś rzeczy, lecz wspomnienia, które ów przedmiot czy mebel wywołuje. Toteż zawsze irytowało mnie pytanie "Mieć czy być?", wałkowane na lekcjach polskiego w liceum aż do znudzenia - bo dlaczego miałabym, do kroćset, wybierać? Mogę być i jednocześnie mieć. Mieć rzeczy, które przypominają mi, kim byłam, jestem i mogę jeszcze się stać.

A że stare panny mają zazwyczaj - postępującą z wiekiem - niebezpieczną skłonność do mentalnych wycieczek w przeszłość, mam nadzieję, że z wyrozumiałością potraktujecie tę moją próbę skatalogowania najważniejszych w moim życiu przedmiotów i związanych z nimi dobrych wspomnień, póki jeszcze nie wyblakły na amen... Zapisane - staną się być może kiedyś moim jedynym orężem w walce z otępiającą starością, której tak się boję, a którą - kto wie? - mogę mieć przecież wpisaną w geny.

wtorek, 15 stycznia 2013

Piętnaście śrubek

Siedzę w domu i wkręcam śrubki. W domu - czyli w moim nowym lokum w Poznaniu, które już zdążyło zasłużyć na to zaszczytne miano, w błyskawicznym tempie przekształcając się z pustawego i mocno opuszczonego (choć na szczęście nie - zapuszczonego) mieszkania w przytulny kąt w sam raz dla starej panny z aspiracjami. ;-) A śrubki - to ostatnie przeszkody stojące mi na drodze do pełnego ogarnięcia tych 35 metrów kwadratowych, dzięki którym mogę od jakiegoś czasu mówić o sobie, że jestem pełnoprawną poznanianką. Każdy ruch śrubokręta - a posługiwanie się tym narzędziem mam już całkiem nieźle opanowane - przybliża mnie do tej jakże miłej chwili...

Zresztą o ostatnich kilkunastu dniach, czyli o mijającej właśnie nieubłaganie pierwszej połowie stycznia, też mogłabym powiedzieć, że to śrubki, które bardzo skutecznie przytwierdzają mnie do wielkopolskiej ziemi. Nigdy wcześniej nie odczuwałam tego procesu tak wyraźnie i nie przeżywałam go tak świadomie - a przecież miałam na to szansę w Krakowie...

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Nulek świętuje

Nigdy nie umiałam się zdecydować, co wolę obchodzić - urodziny czy imieniny. Wprawdzie kilka miesięcy temu intensywnie świętowałam spóźnioną o dekadę osiemnastkę, ale wcześniej bywało różnie, w zależności od humoru i stanu moich relacji ze światem (tudzież ich braku, bo i to się zdarzało, przyznaję...). A w tym roku? Może czas na zupełnie nowe święto?

Kalendarz świąt nietypowych podaje, że dziś - 14 stycznia - przypada Dzień Osób Nieśmiałych (który jest też Dniem Ukrytej Miłości). No to pretekst do uroczystych obchodów już mam, choć (naprowadzona na ten trop przez kogoś, kto też ten dzień świętuje) zorientowałam się dość późno i jestem, przyznaję to ze wstydem, zupełnie nieprzygotowana do celebracji... Bez tortu, bez szampana czy choćby lampki ulubionego wina, by wznieść samotny, cichy toast za wszystkich, z którymi łączy mnie ta nieszczęsna przypadłość: nieśmiałość.