sobota, 26 stycznia 2013

MUZEUM MATERIALIZMU SENTYMENTALNEGO: szalona kapeluszniczka

Kapelusze słomkowe najprzyjemniej kupuje się zimą - ich szorstki dotyk i wybitnie niefrasobliwy charakter pozwalają choć na moment zapomnieć o dokuczliwym mrozie, śniegu ćwiczącym sobie cichcem przejścia tonalne od niepokalanej bieli po banalną szaroburość, opóźnieniach pociągów, zaskoczonych drogowcach i chodnikowej soli niszczącej nawet najtroskliwiej chronione przed nią buty... Tak, słomkowy kapelusz w zimie to prawdziwe dobrodziejstwo dla wychłodzonej ludzkiej psychiki. Zwłaszcza gdy ktoś - tak jak ja - uwielbia kapelusze...

Mój najnowszy nabytek kształtem przypomina to, co nosiła na głowie niezapomniana Audrey Hepburn w Śniadaniu u Tiffany'ego, choć kolorystycznie zbliża się raczej do dojrzałej śliwki węgierki. No i brakuje mu ozdób - wstążki lub apaszki, którą mogłabym go przewiązać i w ten sposób jeszcze bardziej upodobnić do pierwowzoru ze srebrnego ekranu. Ale co mi tam po filmach, tu nie chodziło o boską Audrey, tylko o tę słomkowość, letniość i absolutną niepraktyczność właśnie. :-) No i o miłość. Od pierwszego wejrzenia.

wtorek, 22 stycznia 2013

Wielki nieobecny

Jako dziecko niemal każdą, nawet najbanalniejszą opowieść potrafiłam przekształcić w baśń. Wystarczyło, że któryś z dorosłych zaczynał snuć wspomnienia... Celowała w tym nieżyjąca już babcia, mama mojego taty. Każdy weekend spędzony w jej malutkim domku w Dębienku pod Stęszewem oznaczał nie tylko wizytę nad położonym nieopodal jeziorem, ale przede wszystkim - niezliczone historie z przeszłości, które płynęły leniwie przez nieruchome, rozgrzane powietrze kolejnych letnich wieczorów.

W tych opowieściach dwie siostry, które utopiły się w Lipnie, bo jedna chciała ratować drugą, zmieniały się w niebezpieczne topielice, wabiące później kolejnych nieostrożnych amatorów kąpieli i wciągające ich pod wodę. Woźnica, który w latach okupacji niemieckiej usiłował porwać babcię, wracającą do domu z pracy w pobliskiej roszarni, zmieniał się w złośliwego diabła z rogami sprytnie schowanymi pod wysłużonym kapeluszem. Pradziadek, który umarł po tym, jak przeziębił się, przeleżawszy kilka godzin nalotu niemieckiego w pełnym śniegu rowie, i który mógł się pochwalić najpiękniejszymi i najzdrowszymi zębami w całej wiosce, nawet w ostatniej chwili uśmiechał się przepięknie do nadchodzącej po niego Śmierci...

sobota, 19 stycznia 2013

MUZEUM MATERIALIZMU SENTYMENTALNEGO: rzecz o cmok-kanapie i przyległościach

Nie ufam ludziom, którzy twierdzą, że nie przywiązują się do dóbr materialnych. Owszem, takie wyznanie brzmi całkiem nieźle w towarzystwie (sugerując szlachetne wyrzekanie się skrzeczącej rzeczywistości na rzecz wartości, hmm, duchowych zapewne...), ale - nie w moim, wybaczcie. ;-) Bo ja lubię swoje rzeczy. I lubię je mieć przy sobie.

Tak, jestem materialistką, ale materialistką sentymentalną, ceniącą nie sam fakt posiadania jakiejś rzeczy, lecz wspomnienia, które ów przedmiot czy mebel wywołuje. Toteż zawsze irytowało mnie pytanie "Mieć czy być?", wałkowane na lekcjach polskiego w liceum aż do znudzenia - bo dlaczego miałabym, do kroćset, wybierać? Mogę być i jednocześnie mieć. Mieć rzeczy, które przypominają mi, kim byłam, jestem i mogę jeszcze się stać.

A że stare panny mają zazwyczaj - postępującą z wiekiem - niebezpieczną skłonność do mentalnych wycieczek w przeszłość, mam nadzieję, że z wyrozumiałością potraktujecie tę moją próbę skatalogowania najważniejszych w moim życiu przedmiotów i związanych z nimi dobrych wspomnień, póki jeszcze nie wyblakły na amen... Zapisane - staną się być może kiedyś moim jedynym orężem w walce z otępiającą starością, której tak się boję, a którą - kto wie? - mogę mieć przecież wpisaną w geny.

wtorek, 15 stycznia 2013

Piętnaście śrubek

Siedzę w domu i wkręcam śrubki. W domu - czyli w moim nowym lokum w Poznaniu, które już zdążyło zasłużyć na to zaszczytne miano, w błyskawicznym tempie przekształcając się z pustawego i mocno opuszczonego (choć na szczęście nie - zapuszczonego) mieszkania w przytulny kąt w sam raz dla starej panny z aspiracjami. ;-) A śrubki - to ostatnie przeszkody stojące mi na drodze do pełnego ogarnięcia tych 35 metrów kwadratowych, dzięki którym mogę od jakiegoś czasu mówić o sobie, że jestem pełnoprawną poznanianką. Każdy ruch śrubokręta - a posługiwanie się tym narzędziem mam już całkiem nieźle opanowane - przybliża mnie do tej jakże miłej chwili...

Zresztą o ostatnich kilkunastu dniach, czyli o mijającej właśnie nieubłaganie pierwszej połowie stycznia, też mogłabym powiedzieć, że to śrubki, które bardzo skutecznie przytwierdzają mnie do wielkopolskiej ziemi. Nigdy wcześniej nie odczuwałam tego procesu tak wyraźnie i nie przeżywałam go tak świadomie - a przecież miałam na to szansę w Krakowie...

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Nulek świętuje

Nigdy nie umiałam się zdecydować, co wolę obchodzić - urodziny czy imieniny. Wprawdzie kilka miesięcy temu intensywnie świętowałam spóźnioną o dekadę osiemnastkę, ale wcześniej bywało różnie, w zależności od humoru i stanu moich relacji ze światem (tudzież ich braku, bo i to się zdarzało, przyznaję...). A w tym roku? Może czas na zupełnie nowe święto?

Kalendarz świąt nietypowych podaje, że dziś - 14 stycznia - przypada Dzień Osób Nieśmiałych (który jest też Dniem Ukrytej Miłości). No to pretekst do uroczystych obchodów już mam, choć (naprowadzona na ten trop przez kogoś, kto też ten dzień świętuje) zorientowałam się dość późno i jestem, przyznaję to ze wstydem, zupełnie nieprzygotowana do celebracji... Bez tortu, bez szampana czy choćby lampki ulubionego wina, by wznieść samotny, cichy toast za wszystkich, z którymi łączy mnie ta nieszczęsna przypadłość: nieśmiałość.

niedziela, 13 stycznia 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Cud, miód, kozi ser, czyli miodowa koza nostra


Każdy szanujący się smakosz wie, jaka jest różnica między głodem a apetytem. A każdy szanujący się łasuch zdaje sobie sprawę, że od czasu do czasu zdarzają się w życiu chwile, w których po prostu MUSI SIĘ sięgnąć po konkretny smak czy składnik i żaden substytut nie może przynieść ukojenia... 

Jako dziecko nie znosiłam sera. Zresztą, co tu dużo mówić, nie przepadałam za nabiałem w żadnej postaci i unikałam go jak ognia. Dziś przychodzi mi pokutować za wcześniejsze kulinarne grzechy - lecz jak przyjemna to pokuta! ;-) Nadrabiam bowiem kulinarne zaległości, sięgając od czasu do czasu po jakiś nowy serowy smak i łącząc go z tym, co aktualnie mam pod ręką.

Jakiś czas temu w moje wiedźmowe szpony wpadła zadziwiająca roladka twarogowa z koziego sera, wzbogacona o dodatek miodu. Rzecz nader intrygująca - zwłaszcza w połączeniu z cynamonem i winogronami... Co z tego wyszło?


Są słowa

Są słowa, na które można odpowiedzieć jedynie siarczystym policzkiem.
Nawet, jeśli trzeba przy tym uderzyć kogoś, kogo się kocha.

Nigdy i nikomu nie pozwolę się bić słowami.

piątek, 11 stycznia 2013

Nulek, muzyka i onomastyka

Hmm, Anula? A od czego to zdrobnienie? - zapytał mnie kiedyś pewien dopiero co poznany (i szybciutko zapomniany - nie przepadam bowiem za brakiem językowej wyobraźni) kolega, któremu przedstawiłam się, używając najulubieńszej wersji mojego jakże banalnego imienia. Cóż, nie jest to może zbyt popularna forma, ale w świecie opanowanym przez Anie, Anki, Aneczki, Anusie oraz Anny okazuje się zaskakująco wygodna ze względu na ową niepopularność właśnie: dzięki niej trudno mnie pomylić. ;-)

Jestem więc Anulą - ewentualnie Nulą lub Nulkiem - od lat i dobrze mi z tym imieniem. Znajomi żartują nawet, że powinnam je umieścić w dowodzie osobistym zamiast tej nieszczęsnej Anny Darii, która tam figuruje od ponad 10 lat (tak, tak, jestem starszą panią, we wrześniu mój pierwszy dowód osobisty stracił termin przydatności do spożycia...). Zresztą - jak podaje Słownik imion współcześnie w Polsce używanych Kazimierza Rymuta - nie byłabym pierwszą osobą, której przyszło to do głowy (polecam tę lekturę gorąco, można z niej wyczytać niesamowite ciekawostki dotyczące imion oraz... ludzkiej fantazji). Tylko po co mi cała ta papierkologia? Jestem Anulą i basta!

środa, 9 stycznia 2013

Za kulisami

No to Nulek zawędrował w zupełnie nowe miejsce - za kulisy pewnego poznańskiego teatru. Od 3 stycznia pracuję tam jako organizatorka pracy artystycznej, w skrócie: OPA (tak, wiem, po niemiecku der Opa to dziadek - czyli pod koniec stycznia czekam na kwiatki, bombonierki i życzenia...). ;-) Właśnie mija pierwszy tydzień mojej aktywności zawodowej na tym zupełnie nieznanym mi polu. I chyba mogę już stwierdzić, że... diablo mi się w owym teatrze podoba.

Może to po prostu magia pracy - po półrocznym bezrobociu pewnie każde zajęcie sprawiłoby mi frajdę. Ale fakt, że mogę pracować w instytucji kultury i że dzieje się dookoła tyle dobrych, pięknych rzeczy, nadaje całej sprawie dodatkowy smaczek. :-) No i sama praca też jest wyjątkowo ciekawa oraz pełna wyzwań - właśnie przymierzam się (z wybitną pomocą bardziej ogarniętych kolegów z pracy) do układania repertuaru na kolejny miesiąc i już widzę, że nie będzie łatwo, a tyle jeszcze innych spraw pozostaje do zrobienia! To właśnie lubię - różnorodność, dynamizm, natłok danych do uporządkowania, leciutki i bardzo mobilizujący stres, telefony, maile, życie z kalendarzem w dłoni... i poczucie, że dokładam swoją cegiełkę do tej skomplikowanej konstrukcji, jaką stanowi każde przedstawienie. :-)

niedziela, 6 stycznia 2013

Mój słownik. Edycja 2012


Ha! Dlaczego nikt, ale to nikt nie przypomniał mi o tym, że 2 stycznia minęła rocznica założenia bloga (pomijając fakt, że prawie nikt tych moich wypocin nie czyta)? ;-) Nieładnie... No, ale sama też muszę się pokajać, moje życie toczy się ostatnio w tak cudownie szybkim tempie, że nie miałam czasu pomyśleć o tym odpowiednio wcześnie. I jest to najlepsza, najprzyjemniejsza z możliwych wymówek!

Jednak - mimo tej wpadki kalendarzowej - przyznaję, że nie umiałabym już żyć bez pisania tutaj. Nie tylko dlatego, że uzewnętrznianie się w tej formie przynosi ulgę i pozwala uporządkować galopadę myśli w głowie, ale też dlatego, że pozwala zachować giętkość palców. Oczywiście tę metaforyczną, związaną z łatwością formułowania myśli. Od kiedy tworzę "Anulowe zapiski", idzie mi to znacznie szybciej i naturalniej - dotykam klawiatury i po prostu: odpływam... :)

Ale dziś - zamiast zwierzeń - znajdzie się tutaj coś w rodzaju podsumowania. Ot, taki mój mały słowniczek, gromadzący w kolejności alfabetycznej najważniejsze hasła, które towarzyszyły mi w 2012 roku. Kto wie, może znajdziecie tu coś... o sobie? ;-) Zapraszam do lektury i ewentualnej dyskusji. :-)

MÓJ SŁOWNIK
EDYCJA 2012


* * *

A

Afery - hasło roku, niewątpliwie. Rozkręciłam ich w tym roku kilka, a najbardziej medialne okazały się sprawy przychodni na Szwedzkiej (to jeden z nielicznych powodów, które sprawiają, że cieszy mnie wyprowadzka z Krakowa - nie będę już musiała martwić się tym przeklętym miejscem na mapie miasta...) oraz niesławnej Fundacji Benefac. Nie żałuję, że się odezwałam. Niewiele mogę zdziałać sama w sprawach, które mnie wkurzają, ale jeśli istnieje choć cień szansy na nagłośnienie problemu i - być może - rozwiązanie go, to nie zamierzam siedzieć cicho. Nigdy. Spodziewajcie się tego. :-)


Auto - 2012 rok zapisze się w mojej pamięci również jako rok ostatecznego rozstania z Białą Strzałą. 10 lat. Mój najdłuższy i najpiękniejszy związek. Zostały mi po niej tablice rejestracyjne, które w poniedziałek muszę oddać do urzędu. I misiek, który dumnie rozsiadał się pod przednią szybą. No i moc wspomnień. Dobranoc, Biała Strzało.

wtorek, 1 stycznia 2013

Wyjątkowy sylwester

Ilekroć w moich rozmowach ze znajomymi padało hasło "sylwester 2012", tylekroć okazywało się, że obowiązującym planem jest... absolutny brak planów. Żadnych hucznych zabaw, żadnych wielkich imprez - zupełnie jakby ludzie nie wierzyli, że przetrwają ów głośny koniec świata, który miał nadejść 21 grudnia. Sama też zresztą nie planowałam niczego i dopiero pod koniec grudnia uznałam, że chcę spędzić ostatni wieczór 2012 roku we Wrocławiu, w gronie moich przyjaciół. To miała być krótka wizyta na jedną noc - 2 stycznia muszę się przecież zjawić na badaniach profilaktycznych, żeby 3 stycznia móc już normalnie (po tak długiej przerwie...) do pracy. Taki był plan. Taaak...

Ponieważ jednak postanowiłam do końca roku załatwić swoje krakowskie interesy, przed wyprawą do Wrocławia musiałam jeszcze odwiedzić Kraków, by pożyczonym od kuzyna samochodem wywieźć swoje graty. W końcu w Poznaniu czekało już na nie moje nowe lokum. :-) 

Na mojej ukochanej łagiewnickiej górce mieszkałam przez - bagatelka - ponad 2 lata. Nie przypuszczałam jednak, że na 33 mkw. uda mi się w tym czasie zgromadzić aż tyle książek, garnków, ciuchów i innych sprzętów, o kolekcji świeczek, zapasie pościeli i słoików nie wspominając. W swojej naiwności liczyłam, że zdołam spakować wszystko w jeden wieczór, załadować do pojemnego przecież auta i ruszyć do domu w ciągu 24 godzin. Zwłaszcza, że cmok-kanapa, fotele, pralka i kilka innych dużych sprzętów miały zostać w grodzie Kraka - dla potomnych... ;-) 

No cóż, mówiąc krótko - nie udało się.