piątek, 30 marca 2012

Wielkanoc w domu

Tak, jadę do domu na Wielkanoc - to oświadczenie z mojej strony wywołało co najmniej zdziwienie na twarzach kilkorga znajomych, którzy w ostatnim czasie zapytali mnie o moje plany na początek kwietnia. Pół tysiąca kilometrów do przebycia w jedną stronę, kilka godzin intensywnej jazdy Białą Strzałą, tylko po to, by po zaledwie kilku dniach wrócić do Krakowa. Czy mi się opłaca? Pewnie nie - paliwo kosztuje, a i wysiłek jest niebagatelny - tych kilka godzin skupienia za kółkiem, najprawdopodobniej poprzedzonych kilkoma godzinami w pracy. Ale przecież nie o to chodzi...

Może nie jestem jeszcze na tyle dorosła, by całkowicie odciąć się od domu rodzinnego i zdecydować na samotne święta w Krakowie? Czasem kusi mnie wprawdzie myśl, żeby właśnie w te wolne, świąteczne dni wyjechać gdzieś i po prostu pobyć tylko ze sobą. Przemyśleć kilka spraw na spokojnie i w ciszy... Ale przecież ja właśnie na co dzień jestem sama i mam dość czasu na myślenie i kontemplowanie tej pustki moich 33 mkw.


czwartek, 29 marca 2012

Kiedy maluję

Już jako kilkuletni, wiecznie domagający się czytania wredny bachor lubiłam w wolnych chwilach sięgać po kredki, pisaki albo inne mazidła i odwzorowywać świat. Przez jakiś czas moim ulubionym motywem był koń ciągnący wśród pagórków wóz pełen siana (prawie jak u Schulza w Genialnej epoce...), który pojawiał się niemal na każdej pustej powierzchni, jaką tylko udało mi się dopaść. 

To była taka dziecięca wersja horror vacui, która zmuszała mnie do zamalowywania wszelkich wolnych powierzchni moimi bazgrołami. Szczególnie upodobałam sobie towar deficytowy, jakim były pudełka po czekoladkach - tworzyły bowiem eleganckie, gotowe ramy, w których moje dziecinne bohomazy prezentowały się szczególnie imponująco. Do dziś walają się pewnie gdzieś po kątach rodzinnego domu przykłady mojej wczesnej twórczości... Czysta abstrakcja, proszę państwa, wymieszana z nikiforyzmem pierwszej wody!


środa, 28 marca 2012

Cudze dzieci

Zdarza Wam się rzucać na ludzi, za którymi nie przepadacie, klątwy? Mnie osobiście - rzadko, bo wolę ważyć słowa, ale z dzieciństwa pamiętam jedno straszliwe przekleństwo, którym moja babcia obdarzała każdego, kto zalazł jej za skórę... "Obyś cudze dzieci bawił" - mruczała wtedy pod nosem, mrużąc złośliwie oczy. Pojawiał się niekiedy także drugi, pedagogiczny wariant, czyli "obyś cudze dzieci uczył", sens pozostawał jednak podobny - babcia uważała, że nie ma nic gorszego od konieczności zajmowania się cudzym potomstwem... zwłaszcza gdy brakuje własnego.

Minęło kilkanaście lat, babcia straciła wigor i już nikogo nie przeklina. A ja? Ja bawię cudze dzieci, przy okazji odkrywając nowy sens owych rzucanych kiedyś przez seniorkę rodu słów.

Nie, wbrew pozorom nie wylądowałam na etacie w szkole tudzież przedszkolu, choć przyznam, że jeszcze kilka lat temu, jako poważna studentka polonistyki, brałam taką ewentualność pod uwagę i to na tyle poważnie, by zrobić wszelkie kursy uprawniające mnie do znęcania się nad młodzieżą na lekcjach polskiego. Ja po prostu - w nie do końca zrozumiały dla mnie sposób - trochę się spóźniłam na akcję "Produkujemy Potomstwo", w której wzięła udział większość moich znajomych.


wtorek, 27 marca 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Pobladłe kiwi

Zielono mi... Szmaragdowo... 

No dobrze, tak naprawdę zawsze bardziej od szmaragdowego podobał mi się kolor, jaki pod niepozorną, brunatną skórką skrywa zwykłe kiwi. Nie wspominając o orzeźwiającym smaku tego najulubieńszego z moich owoców. Toteż - aby przyspieszyć wiosnę - popełniłam małą zieloną zbrodnię.



Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Muffiny bananowe

Jestem łasuchem, przyznaję się. I jak każdego łasucha nachodzi mnie czasami ochota na konkretny smak. Ot, takie moje zachcianki. Tym razem na tapecie znalazły się banany, które od 2 dni czekały w kredensie na wyrok skazujący. Proces zakończył się wczoraj, a w efekcie egzekucji na moim stole pojawiły się...



poniedziałek, 26 marca 2012

Refleksje Jasia Wędrowniczka z PKP w tle

Weekendowe podróże pociągiem - już prawie zapomniałam, jak to jest, od kiedy mam pod ręką moją ukochaną Białą Strzałę. Gdzież te czasy, gdy co drugi lub co trzeci tydzień wskakiwałam do pospiesznego i gnałam po 500 kilometrów, by spędzić choć trochę czasu z rodziną i chłopakiem, który został w rodzinnym mieście, gdy tymczasem ja podbijałam Kraków... Minęło kilka lat, dom rodzinny odwiedzam teraz najwyżej 5-6 razy w roku, po tamtym wieloletnim związku zostało mi trochę sentymentu i dobrych wspomnień, a pociągi... cóż, pociągi zamieniłam na moją małą limuzynę. :-)

Wystarczyło jednak, że usłyszałam charakterystyczny stukot, poczułam typowo pociągowe kołysanie, a wspomnienia dawnych wycieczek wróciły ze zdwojoną mocą. Przy okazji zaś odezwały się też moje stare nawyki. A właściwie - jeden z nich. I właśnie o nim będzie ten wpis.

Podobno każdy z nas ma coś - jakąś pasję, hobby, ulubioną czynność - którą potrafi się zajmować w KAŻDYCH warunkach. Dla jednych będzie to czytanie, dla innych - układanie wierszy, dla jeszcze innych - szydełkowanie... ;) Ja też mam takie swoje ukochane zajęcie, któremu mogę się oddawać bez względu na okoliczności. Zawsze. Wszędzie. I niezależnie od towarzystwa.

To spanie. :-)


sobota, 24 marca 2012

Bo o tym się nie mówi...

Namiętne pochłanianie książek ma jedną niepodważalną zaletę: człowiek czytający (homo lector?), chcąc nie chcąc, przyswaja sobie tysiące słów, które absolutnie nie przydadzą mu się w codziennym funkcjonowaniu, ale które z pewnością poszerzyć mogą jego, hmm, wizję świata? Do takich słówek należy jeden z moich ulubionych przymiotników: "pruderyjny", czyli określenie wcześniej kojarzące mi się z XIX- i XX-wiecznymi powieścidełkami dla grzecznych panienek, ukazującymi wygładzone i przesadnie uskromnione oblicze świata. Jak u starych dobrych znajomych z lekcji polskiego - państwa Dulskich i ich rozkosznych pociech...

Ach, jak lubimy śmiać się z ich zacofania! Te pozory praworządności, to zamiatanie śmieci pod dywan i pranie brudów we własnym domu... Uroczy, przebrzmiały światek mieszczańskich salonów, rozmówek o niczym i ściśle wyznaczonych ról społecznych - w tym nawet łóżkowych (do dziś uśmiecham się na myśl o tych wszystkich książkowych deklaracjach na temat "spełniania małżeńskich powinności", którymi zwykle kończyły się wykłady troskliwych matek, adresowane do córeczek na wydaniu).

Śmiejemy się, a przecież nasz świat, ten cudowny i postępowy XXI wiek, bynajmniej nie różni się od tamtej rzeczywistości. Zmieniły się tylko tematy, przesunęły się akcenty i tematy tabu.


piątek, 23 marca 2012

Anulowe romanse ;-)

Jeden z moich ostatnio toczonych dialogów z kimś, kto mnie zna jak zły szeląg, zakończył się następującą konkluzją:
- Wiesz co, mam ochotę na jakiś porywający romans...
- Anula, jesteś jedyną znaną mi osobą, co do której mam pewność, że mówiąc coś takiego, masz na myśli wyprawę do najbliższej biblioteki!

* * *

No tak. Cała ja. Wcielenie molowo-książkowej niewinności, które nawet takich wzbudzających emocje słówek, jak ów nieszczęsny "romans" właśnie, używa wyłącznie w kontekstach czytelniczych. O niebiosa!


czwartek, 22 marca 2012

Uzależnienie

Ha, więc przyznajesz się, Wiedźmo! Znów oddajesz się temu niecnemu procederowi, za który powinno ci się, jak za starych dobrych czasów, przykładnie obciąć uszy! Znów pozwalasz sobie na to szaleństwo, choć wiesz dobrze, że nie przyniesie Ci ono nic dobrego! Nieszczęsna! Sama skazujesz się na potępienie...


Odwracasz oczy, zawstydzona. Racja, powinnaś się wstydzić słabości swojego charakteru. A przecież obiecywałaś sobie tyle razy, że skończysz z tym raz na zawsze! Wiesz dobrze, że nie powinnaś, a przecież już widzę, że drżącymi palcami gładzisz już pokrętło radia. Nawet nie próbuj! Nie waż się! Nie...


No tak, masz jak zwykle w nosie głos własnego rozsądku. Już odpływasz gdzieś na falach muzyki, nie bacząc, że jej szybki prąd może zanieść cię w nieznane i groźne rejony... Spod przymkniętych powiek nie dostrzeżesz żadnej rafy. Wypełnione muzyką uszy nie przyniosą ci w porę wieści o alarmie. Stopa delikatnie wystukująca rytm nie poniesie cię  dostatecznie prędko ku bezpiecznej kryjówce...


Czas spojrzeć prawdzie w oczy.
Uzależniłaś się od muzyki. Od tych cholernych piosenek o miłości.



W co ja się znów pakuję?

Zerkam sobie na listę moich ostatnich postów i dochodzę do wniosku, że miałam karygodną wręcz przerwę w pisaniu - prawie 2 tygodnie... O zgrozo! Toż to prawie jak śmierć w wirtualnym świecie. Cóż jednak zrobić, skoro ostatnie dni spędziłam praktycznie na walizkach? Najpierw wyprawa do Zawoi, później wizyta we Wrocławiu, a teraz powolne przygotowania do wycieczki do Warszawy... Plecak, który zazwyczaj zalega głęboko w szafie, teraz leży, rozbebeszony, na fotelu - nie opłaca mi się go chować na kilka marnych dni, skoro czas od poniedziałku do piątku pomyka tak rączo, że nawet nie zauważam jego upływu... 

Podróżnicze problemy z kalendarzem
Dziś na przykład mamy - jak wynika ze skomplikowanych obliczeń, które przeprowadziłam o poranku - czwartek, drugi dzień wiosny, A.D. 2012 (chyba nie mam AŻ TAKICH dziur w pamięci). Zatem pojutrze rano jadę do stolicy, zajrzeć w miejsca, które kilka lat temu były mi dość bliskie, a które później - z wielu względów - przestałam odwiedzać. Ot, kolejna podróż sentymentalna. I szansa, żeby pobyć przez kilkanaście godzin z kimś, kto w moim życiu stał się ważnym kamieniem milowym i kto - mimo odległości i milczenia - wydaje się niezmiennie bliski. A może i Muzeum Literatury uda się wreszcie odwiedzić?

Zanim jednak nastąpi upragniony wyjazd, trzeba się będzie spakować. Czeka mnie zatem plecakowa gehenna...


środa, 21 marca 2012

Rocznicowo i wiosennie

Z czym kojarzy Ci się pierwszy dzień wiosny? Ze słońcem i beztroską? Z krokusami nieśmiało wyglądającymi spod śniegu? A może z połowicznie usankcjonowanymi szkolnymi wagarami? Mnie ten dzień już chyba zawsze będzie kojarzyć się z porażką, która zmieniła się po czasie w moje największe zwycięstwo. 

Dokładnie rok temu ktoś - tak po prostu - zniknął sobie z mojego życia. 
Spakował swoje rzeczy i uciekł cichcem, jak złodziej, gdy ja byłam w pracy.
Nigdy nie zapomnę tej chwili, w której weszłam do mieszkania i w ułamku sekundy uderzył mnie niepokój. Coś się zmieniło. 

Zostały mi wtedy puste półki i bałagan. I gorycz, której nie da się zmyć żadnymi łzami, którą mozolnie usuwa dzień po dniu tylko jeden specjalista - czas. Dla mnie był on, co tu kryć, wyjątkowo łaskawy, szybko zastępując dławiący gardło żal najpierw wściekłością, która osusza oczy i zaciska dłonie w pięści, a później - powolnym, lecz skutecznym zapominaniem. Pamiętaj, to jedyna kuracja skuteczna na 100%. Mogę Ci to zagwarantować.


piątek, 9 marca 2012

Wiedźma w wielkim świecie, czyli kilka refleksji na koniec Dnia Kobiet

Zupełnie nie rozumiem, dlaczego niektórzy ludzie przyczepiają mi łatkę "feministki", a nawet "wojującej feministki". To, że nie grzeszę urodą, jestem wredna i od czasu do czasu lubię sobie pożartować ze słabości płci przeciwnej, nie oznacza wcale, że należy mnie stawiać w jednym szeregu z Kazimierą Szczuką czy Manuelą Gretkowską. Bo ja - wbrew pozorom - jestem w głębi duszy tradycjonalistką, ceniącą sobie święty spokój domowego ogniska (cóż z tego, że ognisko owo jest wybitnie jednoosobowe?...), porządek, dobrą kuchnię i klasyczny podział ról w społeczeństwie. I kwiatki na Dzień Kobiet, o zgrozo!

Tak, tak, 8 marca wcale nie budzi we mnie zgrozy. Nie mruczę pod nosem przekleństw na myśl o tym komunistycznym święcie wymyślonym po to, by kobietom na traktorach i przy tokarkach zrobiło się choć raz w roku miło i ciepło na duszach. ;-) Ba, nawet uśmiecham się szczerze do wszystkich, którym przyszło do głowy, by złożyć mi życzenia. Zwłaszcza, gdy są to życzenia złożone osobiście, a nie wklejony na FB, a wcześniej - skopiowany z Internetu - mniej lub bardziej dowcipny wierszyk czy pioseneczka. Jak na tym obrazku, który specjalnie wrzuciłam sobie na tablicę dziś, tuż po północy.



Muszę przyznać - prawie podziałało. ;-) 


wtorek, 6 marca 2012

Rozanulenie ;-)

Zastanawiasz się czasami, jakie wywierasz na innych ludziach wrażenie? Co myślą, spoglądając na Ciebie? Czy oceniają Cię pozytywnie, czy może dostrzegają przede wszystkim Twoje wady? Malcolm Gladwell, nazywany szumnie "ulubionym autorem liderów biznesu", pisze w jednej ze swoich książek (Co widział pies i inne przygody), że tak naprawdę wystarczą zaledwie 2 sekundy, byśmy wyrobili sobie o danej osobie zdanie. To działanie intuicyjne, podświadome - błyskawiczna ocena na podstawie szczątkowych, ale bardzo istotnych sygnałów...

Myślę sobie właśnie o tym, jakie ja wysyłam sygnały. Czy wydaję się - Tobie, innym - twardo stąpającą po ziemi babą? Czy może raczej marzycielką zatopioną w książkach i ulotnych wizjach? ;-) A może prawda leży pośrodku? Sama mam problem z oceną...

Wiem jedno - ludzie, którzy znają mnie przelotnie, często wytykają mi jedną rzecz: że nie poznaję ich na ulicy czy w tramwaju. Mijam bez słowa. Nie dostrzegam przyjaznych gestów ani wymownych spojrzeń. I pewnie wychodzę przy tym na gburowatą, wredną, niemiłą... wiedźmę?

To prawda.
Przyznaję się.


Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Koktajl miodowo-brzoskwiniowy

Są takie poranki, które aż się proszą o jakiś mocno wiosenny akcent. Wstaję i wiem, że potrzebuję energetycznego kopniaka. Na szczęście zwykle mam pod ręką składniki, które za pomocą blendera da się przeczarować w jakiś szybki koktajl mleczny - w sam raz na śniadanie! :-)



poniedziałek, 5 marca 2012

Noc

* * *

Zaplątany w jej warkocz
niechcący 
skrawek snu 

czarne oczko
w pierścionku
po prababci

kolczyki ze skrzydeł
nieopatrznego
nietoperza

dobiera
starannie

zerka w mroczne lustro
rozciemnia się w uśmiechu
Noc

sobota, 3 marca 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Omlet Kubusia Puchatka

W moje wschodnie okna zajrzało dziś około 7.00 rano prawdziwie wiosenne słońce. Zajrzało, zobaczyło przez odsłonięte całą zimę (bo i po co z nich korzystać, skoro ciemno?) żaluzje, że jeszcze wyleguję się w łóżku i postanowiło popracować nad moim morale, wywlekając mnie z łóżka wcześniej, niż zamierzałam. Udało mu się...

Nic nie dało nieuprzejme odwracanie się do niego tyłem, ryzykowanie uduszenia się z poduszką na głowie ani usilne próby wmówienia sobie, że ten słoneczny poranek tylko mi się śni. W końcu skapitulowałam i wyskoczyłam spod kołdry. Razem ze mną obudziły się jednak moje kulinarne zachcianki.

Rzuciłam wzrokiem w stronę okna. Złocista tarcza słoneczna przetaczała się po niebie powoli, jakby ktoś obtoczył ją w miodzie... Hmmm... Złoto? Miód? Okrągły kształt? Wiem! Zrobię omlet!

I... zrobiłam. :-) Przecież taki leniwy, pełen radości sobotni poranek trzeba uczcić dobrym śniadaniem - zwłaszcza że przede mną dzień pełen wyzwań i wyjście na basen. :-) A że ten wyjątkowo puszysty omlet polałam miodem, stąd jego literacko-bajkowa nazwa.

piątek, 2 marca 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Zapiekany O'Brok

To wszystko wina Krystyny! Napisała mi, że robi sobie na obiad makaron w sosie brokułowym i zainspirowała mnie (przez duże "I") do tej gry w zielone. :) 

ZAPIEKANY O'BROK
czyli makaron z brokułami i szynką 
pod śmietanową kołderką



Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Zielony wzrok Gorgony

Wiosnę naprawdę czuć już w powietrzu! A skoro nadchodzi, trzeba ją godnie przywitać i zrobić porządki. Zabrałam się zatem za układanie swoich kulinarnych dokonań. Do tej pory prezentowane na Facebooku, powinny powoli zacząć przenosić się tutaj, do mojego blogowego królestwa (które, nota bene, istnieje już całe 2 miesiące!). :-) Nie zdziwcie się więc przyrostem kulinarnych postów w najbliższym czasie. Trwa po prostu likwidacja bałaganu... 

No a teraz do rzeczy - czyli do przepisu. Zachciało mi się jakiegoś nietypowego sera ostatnio. Na zakupach rzuciła mi się w oczy pikantna gorgonzola i... już wiedziałam. To było to. A że do wiosennego zalewu zieleni na łąkach, skwerach i trawnikach jeszcze trochę brakuje, postanowiłam wzbogacić swój jadłospis i do gorgonzoli dodać szpinak. 

Krótkie wyjaśnienie: rodzice nigdy nie katowali mnie szpinakiem, więc absolutnie nie rozumiem wstrętu większości moich znajomych wobec tej zielonej papki. Ja szpinak lubię i zamierzam pochłaniać go, ile tylko będę chciała, mając w nosie to, że tak naprawdę wcale nie zawiera on tyle żelaza, jak zwykło się powszechnie twierdzić. ;-)

Mam jeszcze jedną słabość - to wędzony łosoś, którego uwielbiam we wszystkich niemal kombinacjach. Z tego zestawu postanowiłam stworzyć coś jadalnego. Udało się. ;-)


Spotkanie z łagiewnickim kominiarzem

Wspominałam już o tym, że mam wybitne uzdolnienia w dziedzinie pakowania się w kłopoty tudzież rozmaite zabawne sytuacje? :-) Na pewno tak. A dziś rano spotkała mnie przygoda - czy też: przygódka - która potwierdza tę tezę. 

Zaczęło się - jak co rano w dni powszednie - od odwiecznego pytania: czy autobus o 8.10 pojechał już, czy znów się spóźni? Gwoli ścisłości dodam, że była godzina 8.09 i że odpowiedź na owo pytanie bynajmniej nie jest tak oczywista, jak mogłoby się wydawać człowiekowi nieprzyzwyczajonemu do rozkładu jazdy przemykających przez krakowskie Łagiewniki pojazdów MPK. W 4 przypadkach na 5 możliwych tygodniowo autobus spóźnia się o 5-10 minut. Ale raz w tygodniu zjawia się punktualnie. Tylko mnie zazwyczaj nie chce się na niego czekać i dystans dzielący mnie od pętli (na której czeka kolejny autobus) pokonuję zwykle pieszo.

Tak było i dzisiejszego poranka. Ruszyłam dziarsko przed siebie (jak to dobrze, że mieszkam na górce i te poranne zejścia nadają mi rozpęd, który mogę później wykorzystać w pracy) iw błyskawicznym tempie dotarłam do krzyżówki przy pętli. A tam - niespodzianka! 


czwartek, 1 marca 2012

Dlaczego nigdy nie będę Magdą G.

Oglądacie czasami "Kuchenne rewolucje"? Ja - przyznaję się szczerze - nie przepadam za panią Gessler i jej wyczynami na ekranie. Wymuszone pozy, teatralne gesty, wszechobecne blond loki i szafowanie przekleństwami na prawo i lewo - to nie mój styl, nie moja bajka. I choć muszę przyznać, że wiele z jej dzieł - odświeżonych, zreorganizowanych restauracji - robi wrażenie, a jej pomysły na aranżację czasami chwytają za serce, to jednak jest w idei tego programu coś, co mnie odrzuca - autorytarne narzucanie znękanym właścicielom kulinarnych biznesów (a zatem - także widzom) pomysłów, które nie do końca mogą im odpowiadać. A ja bardzo, bardzo nie lubię, gdy mi się coś narzuca. Zwłaszcza w kuchni.

Te wyznania kulinarne spisuję także, siedząc w kuchni. Tuż obok na patelni cichutko bulgocze szpinak - zostawiłam go na "małym ogniu", żeby odparować z niego wodę. Za chwilę z tej zielonej brei powstanie sos z dodatkiem śmietany, gorgonzoli, sera hochlander z dodatkiem czosnku, wędzonego łososia i mnóstwa przypraw... W garnku obok wesoło kotłują się już makaronowe muszelki. Może dodam do tego zestawu odrobinę orzechów włoskich? Zobaczymy... Tymczasem podjadam sobie odrobinę pikantnej, poznaczonej niebieskawymi żyłkami pleśni gorgonzoli i myślę sobie o diametralnym zwrocie, jaki nastąpił w moim podejściu do spraw kulinarnych.