wtorek, 27 października 2015

Fasada

Jest takie jedno zdjęcie, którego nie zdążyłam - i już nie zdążę - zrobić. Niewywołany obraz tkwi w mojej głowie, drażni pamięć jak maleńka, niedająca się usunąć drzazga. To migawka z pierwszych lat mojego pobytu w Krakowie. 

Mieszkałam wtedy na Bydgoskiej, w najstarszym i najbrzydszym akademiku w mieście, a studiowałam - na Gołębiej. Stałą trasę moich przejażdżek tramwajowych i spacerów stanowiła wtedy ulica Karmelicka - również ze względu na mieszczącą się nieopodal i obficie wyposażoną bibliotekę przy Rajskiej. 

Pod numerem 66 (a może to był nr 66A?) przy Karmelickiej odkryłam kiedyś ów nieutrwalony obrazek, który tak mocno zapadł mi w pamięć. Z niewielkiej kamienicy, wtulonej między dwie okazalsze budowle, został tylko pozbawiony dachu szkielet, w tym lekko podniszczona fasada, niemal w całości zajęta przez wielkie, zakończone półokrągłymi łukami okna wystawowe. Zza tych okien popołudniami prześwitywało późnojesienne słońce.

Fasada. Piękna, a przynajmniej: reprezentacyjna. 
W środku jednak - pusta, ożywająca jedynie na chwilę złudną grą świateł tego hochsztaplera, października.

Później okna, w których igrało sobie słońce, zaczęły stopniowo znikać poliszajem wielkomiejskiej zarazy reklam. Światła zgasły. A ja rozpoczęłam swoją odyseję po akademikach i mieszkaniach, oddalając się coraz bardziej od Karmelickiej 66(A?). Został mi tylko obraz, wypalony pod powiekami. I leciutki skurcz serca, który czułam zawsze, mijając to miejsce. Czy był to tylko żal, wywołany widokiem niszczejącego powoli, a dawniej tak świetnego świata? A może błysk rozpoznania, ledwie wyczuwalne ukąszenie strachu, że to, co widzę, jest w gruncie rzeczy wróżbą? Intuicja?

Bo dziś sama czuję się jak ta kamienica. Fasada trzyma się jeszcze. Musi. Tego mnie przecież nauczono: trwać, bezwzględnie i uparcie. Trzymać formę: pracować i kochać swoją pracę; cieszyć się tym, co mam, co mogę robić. Uśmiechać się; pomagać innym; oddychać. Słuchać. Mówić. Od czasu do czasu zażartować. 

Ale w środku jestem pusta.

Wychodzę z pracy - bo kiedyś z niej trzeba wyjść.
Kończę kolejny remont, książkę, obraz. I robi mi się strasznie samotnie.

A paź
dziernikowe słońce nie potrafi mnie już chyba ogrzać.





środa, 14 października 2015

31, czyli Nulek wraca do krainy liczb pierwszych

Nie będę zaprzeczać. Znowu to zrobiłam. Kilkanaście dni temu bezczelnie, z premedytacją i pewnym krokiem, choć bez zbędnych fanfar i tortów (bo co to za frajda, gdy się samej sobie piecze tort?), wkroczyłam w kolejny rok życia, kończąc straszliwe 31 lat. 

Niby nic. Przecież na ogół to 30. urodziny uznawane są za te wyjątkowe i znaczące - bo zmienia się cyferka na początku, bo człowiek wkracza w nowy etap dorosłości, bo dla kobiety to taka trauma... 31. rocznica przyjścia na świat wygląda przy tym niepozornie. Ani to okrągłe, ani efektowne, ani się nie dzieli na jakieś rozsądne etapy. W sumie - bardzo niewygodna sprawa. 

dla mnie 31 jest ważną liczbą. Bo przez ostatni rok, dzielący ją od tej krąglutkiej, słynnej 30-stki, dokonałam co najmniej 31 odkryć w różnych kategoriach. O sobie. O ludziach. I o świecie - no, może nie o całym, ale o moim z pewnością. Wypisałam je sobie, żeby, kiedy mi już przejdzie zamiłowanie do liczb pierwszych, nie zapomnieć o żadnym. 

* * * 

Kategoria nr 1: samookaleczenia. Potrafię sama obciąć sobie grzywkę. A jak się uprę, to i wycieniować włosy. Niby nic, ale jednak zakup nożyczek fryzjerskich i prostej maszynki z trymerem okazał się kamieniem milowym w dziejach mojej - coraz krótszej - fryzury. Nie muszę już przeżywać katuszy, czekając, aż moja ulubiona i oblegana grodziska fryzjerka będzie mieć dla mnie czas i miejsce. Tnę się. Sama. I - zgodnie z zasadą "ładnemu we wszystkim ładnie, a brzydkiemu - wszystko jedno" - nie dopuszczam do tego, by efekt, jaki by nie był, spędzał mi sen z powiek. ;-) 

sobota, 10 października 2015

Klaksony

Kiedy wczoraj wieczorem po dyżurze w kabinie na moich ulubionych "Dziadach" wskoczyłam do auta, by pomknąć nim przez noc prosto do rodzinnego domu, nie przypuszczałam, że Mysza, ta poczciwa staruszka płynąca miękko po pustej szosie przy łagodnych dźwiękach "Poduszkowca" w Radio Merkury, w ciągu zaledwie dwunastu godzin zmieni się w prawdziwego demona... A jednak. Wracając dziś z ostatnich w tym roku ogrodniczych zakupów z moją szanowną rodzicielką, miałam okazję przekonać się, że - nawet w tak dobrodusznym stworzeniu jak mój wysłużony wehikuł - czaić się mogą niezgłębione pokłady czystego zła.

Po szybkim shoppingu i nieudanej próbie znalezienia w Grodzisku krzewów czarnej porzeczki (nie drzewek ani innych ogrodowych figli-migli, tylko klasycznych krzaczków... mission impossible, są ponoć niemodne), skoczyłyśmy jeszcze na cmentarz i uporządkować nieco grób dziadków. Nie, żeby był zaniedbany - mama na cmentarzu bywa zwykle co drugi dzień. Po prostu dziś mogłyśmy zajrzeć tam obie.

Lodowaty wiatr dość szybko przegnał nas z cmentarza do samochodu. Zapięłyśmy pasy, odpaliłam silnik, włączyłam światła, radio, myślenie i... nagle usłyszałam klakson. Ale nie jakieś tam trąbnięcie, tylko ciągły sygnał klaksonu, głośny jak syrena alarmowa... 


wtorek, 6 października 2015

MUZEUM MATERIALIZMU SENTYMENTALNEGO: PPP - pod patronatem prababci

Nie dorobiłam się w mojej poznańskiej dziupli zbyt wielu zbytków. Na nieco ponad 30 metrach kwadratowych wynajętej prywatności nie mam ani zaawansowanego technologicznie sprzętu RTV, ani kuchennych cudów techniki (prócz solidnego blendera, miksera, który zniesie każdą moją kulinarną fanaberię i ekspresu do kawy - prezentu od znającej mnie i moje uzależnienia na wylot młodszej siostry), ani designerskich mebli godnych przeciętnej bohaterki typowego serialu o nowoczesnej samotnej kobiecie.

No, jakoś mi to nie wyszło. Mam za to regał pełen książek (tych ważnych dla mnie - i tych, które po prostu już nie zmieściły się w bazie w domu rodziców). Mam kolekcję kapeluszy. I mam prawdziwego ducha!

Zjawa poczyna sobie na razie nader nieśmiało, ale nie oszukujmy się, kto by się chciał wychylać zanadto, gdy dopiero kończy mu się umowa na okres próbny? ;-) Nie pobrzękuje łańcuchami, nie łaskocze mnie w wystające spod kołdry stopy, nie zawodzi po kątach (nie może - w bloku obowiązuje wszak cisza nocna!)... Ale jest. I patrzy na mnie wprost ze ściany.


Poznajcie się - to mój rodzinny duch. Prababcia.