poniedziałek, 30 stycznia 2012

Zakupy, czyli przypomniany wiersz Poświatowskiej

Zrobiłam dziś banalne, choć zarazem - dość ambitne zakupy. Na mojej liście znalazły się między innymi kilkunastoelementowy zestaw kluczy (muszę w końcu wymontować i naładować akumulator z mojej poczciwej Białej Strzały) i... szminka. Jeżynowa, gwoli ścisłości.


Wśród tej bezbarwnej, mroźnej zimy przyda mi się trochę koloru - dopóki nie przyjdzie wiosna i nie pokoloruje na nowo widoku za oknem, i nie nasyci wyświetlających mi się w głowie wizji i marzeń nowym, cieplejszym światłem. Tęsknię do niej. Choć myślę, że wpływ na poziom mojej tęsknoty ma nie tylko potrzeba kolorów, lecz i fatalny stan akumulatora w moim cudzie techniki. ;-) 



niedziela, 29 stycznia 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Zapach chleba

Myślę, że prawdziwy dom to miejsce, które pachnie chlebem. Świeżutkim, z lekko chrupiącą skórką, parującym jeszcze i sprężystym miąższem, który zjada się później co do okruszyny. Na drożdżach lub na zakwasie, z mąki pszennej, żytniej, z orkiszu - to nieważne, to tylko niuanse. Byle tylko - był.


A skoro tak, to mój prawdziwy dom jest tutaj, w Krakowie. Bo dopiero tu i teraz, na mojej łagiewnickiej górce, odważyłam się upiec chleb. Własny. Taki jak lubię.


W Grodzisku chleb się kupowało - od Gwoździa, najlepszy. Tamten smak będę pamiętać zawsze, choćbym nawet zapomniała, jak się nazywam. Przywożony o świcie z dopiero co otwartej piekarni, już podczas jazdy na rowerze wyglądał z zakupowej torby i wodził na pokuszenie... A później? Posmarowany lekko masłem i odrobinę posolony stanowił najwspanialszą część leniwych letnich poranków w czasach, kiedy jeszcze nie w głowie mi były przeprowadzki do jakiejś tam odległej Galicji.



"W imię Jakuba S." - wyznanie prowincjuszki

Dziewczyny z prowincji lubią teatr. 


Wywozi się je zatem - przyodziane w białe bluzeczki i granatowe spódnice - raz na jakiś czas do miasta wojewódzkiego, oddalonego od ich rodzinnej miejscowości o 50 kilometrów, by mogły - z półotwartymi buziami, z oczami w słup - zakosztować Wielkiej Sztuki. Wsiadają później do autokaru i, nieco oszołomione, nieco senne, ale i lekko napuszone, dumne z tej wizyty w wielkomiejskiej rzeczywistości, wracają do domów, by przy kuchennym stole streszczać zasłuchanym rodzicom i rodzeństwu to, co zdołały sobie przyswoić.


Tak, dziewczyny z prowincji lubią teatr. Gdy jednak przeprowadzają się do wielkich miast na stałe, to lubienie zostaje czasami zastąpione poczuciem obowiązku. Muszą bywać. W knajpach, na koncertach, w teatrach. Im więcej bywają, tym szybciej tracą to, co najcenniejsze - naiwne zadziwienie wszystkim tym, co oglądają na scenach. Szczery zachwyt zastępują melanżem cytatów z najświeższych recenzji i słownikowymi terminami przyswojonymi "w towarzystwie". I galopem nadrabiają zaległości, byle tylko nie wydało się, że nie widziały najnowszej sztuki pana X. i że nie mają pojęcia o skandalu wywołanym na scenie przez panią Y. Nie wypada...



sobota, 28 stycznia 2012

Czasem nawet Wiedźmie marznie serce

Rzadko zdarzają mi się chwile duchowej słabości. Kolor oczu zobowiązuje - zieleń oznacza przecież nadzieję. Ale przychodzą momenty, w których nawet moje oczy szarzeją...

...ze strachu.
...ze smutku.
...z bezradności.


Dorastałam, wiedząc, że mogę liczyć przede wszystkim na siebie samą. W ten sposób wyrobiłam w sobie przekonanie, że nie ma rzeczy niemożliwych - to tylko kwestia uporu i dobrego planu. Ot, takie młodzieńcze złudzenia. Bo prawda jest taka, że nawet najlepszy plan może runąć przez zwykłą złośliwość losu.



niedziela, 22 stycznia 2012

Dziadek i Kleofasek

W Dzień Dziadka zawsze myślę o książkach czytanych w dzieciństwie. Było ich mnóstwo, bo  - jako mała szantażystka o wysoce rozwiniętych zdolnościach manipulatorskich - pozwalałam się przekupić do wykonania nielubianych czynności (jedzenie, spanie, pójście do dentysty itd.) jedynie książkami, najlepiej czytanymi przez ukochanego dziadka właśnie... To była jego działka - czytanie. I były to zarazem jedyne chwile, kiedy ja, mały łobuz z wiecznie poobijanymi kolanami (to mi zostało do dziś) i tysiącem pomysłów w łepetynie (no dobra, to też zostało...), potrafiłam siedzieć godzinami spokojnie, zasłuchana w słowa kolejnych opowieści.


Najbardziej lubiłam opowieść "O pingwinie Kleofasku" Ireny Tuwim. Tupot małych, pingwinich stópek rozbrzmiewał przez całe moje dzieciństwo, a uroczo nieporadne ilustracje rozświetlały niemal każdy dziecinny sen... :-)


Tak, pingwin musiał się pojawić choć na chwilę, za każdym razem, kiedy tylko zasiadaliśmy przy dużym kuchennym stole na codzienną porcję lektury. Nieważne, że znałam każde słowo z tej książeczki i nieraz podpowiadałam dziadkowi, co powinno nastąpić w kolejnym akapicie. Pingwinek Kleofasek - mój ptasi i nielotowaty idol - nie miał prawa do urlopu. Dziadek - jak łatwo się domyślić - też. ;-)



Drohobycka legenda

Dawno temu w niewielkim ukraińskim mieście żył sobie drobny, nieśmiały człowiek z ogromną wyobraźnią. Urodził się w rodzinie żydowskiej, ale nawet nie znał jidysz i trudno byłoby go nazwać ortodoksyjnym wyznawcą. Mimo to z wielką nadzieją oczekiwał nadejścia Mesjasza. 


Uczył też w szkole, by zdobyć środki na utrzymanie. Na zajęciach z techniki, które mu przydzielono, wolał jednak snuć opowieści, które oczarowywały i podbijały serca dzieci, przenosząc małych drohobyckich łobuziaków do niezwykłego świata baśni i fantazji. W tych historiach wszystko było możliwe - szewc zmieniał się w swój zydel, a dorożkarski koń nagle, ni stąd, ni zowąd, okazywał się zabawką...



Poważniej. List do Ciebie

"Potrzebny mi jest towarzysz. Potrzebna mi jest bliskość pokrewnego człowieka. Pragnę jakiejś poręki świata wewnętrznego, którego istnienie postuluję. Wciąż tylko trzymać go na własnej wierze, dźwigać go wbrew wszystkiemu siłą swej przekory – jest trudem i udręką Atlasa. Czasem zdaje mi się, że tym wytężonym ges­tem dźwigania trzymam nic na swoich barkach. Chciałbym móc na chwilę złożyć ten ciężar na czyichś ramionach, rozprostować kark i spojrzeć na to, co dźwigałem".


(Bruno Schulz, list do Tadeusza Brezy)


Czy zdarza Ci się, że trafiasz na czyjeś słowa, które dotykają głęboko, najgłębiej... zupełnie, jakby to Tobie wymknęły się one w chwili nieuwagi, wprost z serca, niechcący, i teraz powracają doskonale odbitym echem? W 1934 roku Bruno Schulz napisał taki właśnie list. Kilkadziesiąt lat później, po raz pierwszy wczytując się w korespondencję czarodzieja z Drohobycza, natknęłam się na zacytowane wyżej zdania i nagle - w zaciszu opustoszałej poznańskiej biblioteki - poczułam, jakby ktoś położył mi na ramieniu dłoń, takim poufałym, pełnym czułości gestem, na jaki mogą zdobyć się jedynie bardzo bliscy sobie ludzie



sobota, 21 stycznia 2012

Dzień Babci

Przemiany 
Mojej Babci


Kto wyplótł te palce w artretyczny wzór starości?
Kto przygiął do ziemi sprężyste niegdyś ciało?
Kto naznaczył włosy bezlitośnie płowiejącą szarością?


Patrzy w lustro 
Nie poznaje


Zmarszczki wokół oczu jak fantazyjna plecionka
Żylaste ręce z partacko połączonych witek 
I ta sylwetka podobna do wierzby 
Pozbawionej wszystkich pędów


Więc jednak to prawda
Że można upodobnić się
Do tego co się robi?
Więc to jest śmierć
Albo inaczej – nieśmiertelność?


Stara wierzba
Płacze


Koszyk w kącie
Milczy
Stropiony




Lęki wieczorne

Są jeszcze na tym zwariowanym świecie ludzie, którzy usiłują mi od czasu do czasu wmawiać, jaka to odważna i dzielna jestem. Niekiedy po prostu pomijam te uwagi wzruszeniem ramion i błyskawiczną (zazwyczaj udaną) próbą zmiany tematu. Czasami jednak mam ochotę zaśmiać się takiemu "wmawiaczowi" prosto w twarz, gorzkim, iście wiedźmowym śmiechem. Ja? Odważna? Co ty o mnie wiesz, człowieku?


Bo w rzeczywistości jestem strasznym tchórzem. I - jak się tak głębiej zastanowię - dochodzę nawet do zaskakującego wniosku, że strach motywuje właściwie większość moich pokrętnych działań. 


Działam, maluję, pichcę, czytam, robię zdjęcia - bo boję się bezczynności.
Pracuję - bo boję się, że bez zajęcia zwariuję.
Jeżdżę to tu, to tam - bo boję się, że zastygnę w bezruchu, że coś przegapię.
Ganiam na fitness i na basen - bo boję się, że moje ciało kiedyś odmówi mi posłuszeństwa, jeśli nie będę go tego posłuszeństwa uczyć już teraz...


I piszę też ze strachu. Bo boję się zapomnieć.


piątek, 20 stycznia 2012

Z szuflady - Mur z książek

Kolejny tekst odgrzebany z szuflady. Pojawiał się już tu i ówdzie w Internecie, więc nie będzie to wielkim "obnażaniem duszy", jeśli wrzucę go i tutaj. Ot tak, żeby sobie był.


Mur z książek


Żyła w świecie kobiet i książek. W domu zdominowanym przez rozgadaną, wiecznie narzekającą matkę i babkę, która potrafiła tylko modlić się i narzekać na niewdzięczność niezaradnej córki oraz wiecznie siedzącej z nosem w „romansidłach” wnuczki. Bez ojca, który dawno temu – jakby w poprzednim życiu jeszcze – odszedł do innej, cichszej i bardziej potulnej kobiety. Na osiedlu, które rozbrzmiewało wrzaskami matek nawołujących swoje pociechy z piaskownic i boisk, plotkami o brukowcowym rodowodzie, wygłaszanymi scenicznym szeptem w zaufanym gronie sąsiadek i koleżanek, brzękiem przesuwanych na kuchence garnków, patelni, pokrywek... Nawet miotane przez okolicznych żuli przekleństwa najczęściej odnosiły się do kobiet. – „Ty kurwo!” – słyszała, kiedy nie chciała dać któremuś z nich dwóch złotych na piwo.



środa, 18 stycznia 2012

Z szuflady - wiersz grodziski na wskroś

Dawno temu to się pisało wiersze... ;-) I czasami nawet posyłało tu i ówdzie. Dziś znajduję je pozapisywane w pośpiechu na fiszkach, luźnych kartkach i zapomnianych plikach. A co mi tam. Niech tu co jakiś czas któryś z nich wskoczy, odświeżony po latach... 

Z herbu miasta

Soboty pachną plackiem drożdżowym z kruszonką;
wstęgi zapachu płyną z otwartych okien
i wiążą się w skomplikowany supeł w jego nosie.

W niedziele drzemie spokojnie, ukołysany spacerowym krokiem
matek i ojców prowadzących pociechy do kościołów;
czasem tylko uchwyci zdziwione spojrzenie malca,
co weń celuje pytającym palcem.

Budzą go niecierpliwe, prędkie poniedziałki,
opryskliwie, niechętnie mówiące „Dzień dobry”,
choć to tylko poza, bo po wielkopolsku rwą się do pracy.

Wtorki wybuchają zgiełkiem miejskiego targowiska,
on zna te jarmarki, niezmienne od stuleci,
bawi go to przejęcie, uroczysty patos, 
z jakim sprzedaje się tutaj najzwyklejsze pyry.

Refleksyjne i ciche nadchodzą środy;
pod stopami Stary Rynek pełen samochodów w miejscach,
gdzie nie tak dawno stawał wóz drabiniasty
i koń wyskubywał trawę zarastającą ślady stóp błogosławionego Bernarda.

Czwartki mijają prędzej, jeśli się wsłuchuje w cichą melodię magistratu za jego plecami,
gdzie skrzypi pióro, ołówek szepcze papierowi miłosne wyznania,
a klawiatury biernie poddają się tysiącom razów,
wymierzanych urzędowo i metodycznie.

Kiedy patrzy w zmęczone oczy piątków,
hałaśliwy tłum przepływa wąskimi ulicami,
wydeptując historię kolejnych dni na płytach Garbar i Szerokiej.
Soboty pachną plackiem drożdżowym z kruszonką.

Herbowy król opiera się wygodnie o ratuszową ścianę
i poprawia fałdy swej namalowanej szaty, 
poruszonej błogim westchnieniem.

Wiedźmy. Instrukcja obsługi ;-)

Nie pamiętam już, kto pierwszy nazwał mnie Wiedźmą. Ale musiało to być już dawno temu, bo zżyłam się z tym mianem i nie wyobrażam sobie, bym kiedykolwiek mogła (i chciała) się od niego uwolnić. ;-) Później, dużo później, na pamiętnej imprezie sylwestrowej w Książu Wielkim okazało się, że nie jestem jedyną Wiedźmą na tym świecie, ba, że w samym Krakowie jest nas cztery, a niebawem pojawi się na świecie piąta, wyjątkowa. :-) Może więc czas przedstawić się światu i raz na zawsze wyjaśnić pewne kwestie? Oto "Instrukcja obsługi Wiedźm". Uproszczona, dodajmy. Na potrzeby świata.  



poniedziałek, 16 stycznia 2012

Rzecz o śniegu, nerwach i Jasiu Wędrowniczku w świętokrzyskim rowie

No to miałam wczoraj przygodę... ;-)


A wszystko przez opisany już wcześniej "syndrom Jasia Wędrowniczka". Zachciało mi się mianowicie wycieczki do Tokarni, do skansenu, który tyle razy mijałam w drodze z lub do Warszawy, ale jakoś nigdy nie miałam czasu, by się zatrzymać i zajrzeć do środka. Wyprawa została zaplanowana na wczorajszą niedzielę, ba, znalazł się nawet przewodnik. ;-) Nawet padający śnieg, który w ten weekend najwyraźniej postanowił nadrobić zaległości z całej tej wyjątkowo ciepłej zimy, nie zdołał mnie powstrzymać przed 100-kilometrową wycieczką. Przypuszczam zresztą, że już niebawem w słownikach hasło "ośli upór" zostanie zastąpione "wiedźmowym uporem"...

Ruszyłam zatem, kalkulując, że trzeba będzie jechać powoli ze względu na złośliwość aury. I całe szczęście, że wykalkulowałam sobie tę ostrożność, bo bardzo mi się w okolicach Chęcin przydała.


czwartek, 12 stycznia 2012

Wieczór pachnący cynamonem...

Zapach cynamonu kojarzy mi się z domem i poczuciem bezpieczeństwa. Z jabłecznikiem mojej mamy. Z ryżem, który - odkąd pamiętam - jadło się u mnie w domu właśnie z tą przyprawą. I z wieczorami zimowymi, spędzanymi przy gorącej herbacie, już tutaj, w Krakowie. Jeśli gdzieś się zadomowię, prędzej czy później pojawia się w tym miejscu cynamonowa nuta...






 Nie wyczujesz jej od razu. Czasami zagłusza ją zapach książek, świeżo upieczonego ciasta, czasem wątły, chemiczny aromat płynu do naczyń albo... woń miasta i tego słynnego krakowskiego smogu, wdzierająca się do mojej samotni przez uchylone okno. Jednak prędzej czy później pojawi się cynamon. I wtedy - wiedz o tym - znajdujesz się najbliżej mnie i całej mojej magii... :-)

wtorek, 10 stycznia 2012

Wyznanie (grafomania)

Wyznanie

Wierzę w Boga Ojca czytającego
Wielbiciela poezji i prozy życia
I Pisarza wszechpiórego
Pana naszego
Który się począł z Pisma
Narodził ze Słowa
A umieszczon na półkach i regałach
W kurzu pogrzebion
Zstąpił do piekieł zapomnienia i nudy
Przeczytan
Zmartwychwstał
Łącząc wyblakłą czcionką żywych i umarłych

Wierzę w Druk Święty
Święty Kościół lektury
Z książką obcowanie
Wyobraźni zwodzenie
Myśli zmartwychwstanie
Żywot wieczny ksiąg

Amen.








Anselm Kiefer, Buch mit Flügeln 

niedziela, 8 stycznia 2012

Jaś Wędrowniczek

Zupełnie nie znam się na alkoholach, zwłaszcza tych "męskich", jak na przykład whisky. Ale jest jedna marka, która kojarzy mi się bardzo pozytywnie. To Johnnie Walker. ;-) Dlaczego?


Geneza nazwy
Nie chodzi bynajmniej o wspomnienia związane z sączeniem tegoż trunku. Po prostu mnie samej od czasu do czasu załącza się w mózgu coś, co nazywam roboczo "syndromem Jasia Wędrowniczka". A wtedy strzeżcie się wszyscy, którzy zechcielibyście mnie powstrzymać przed wyruszeniem w świat na wzór Włóczykija z "Muminków"!



środa, 4 stycznia 2012

Wiklinowy wiersz

Mnie się czasem zdarza coś napisać.
Wierszem się zdarza.
Zazwyczaj się nie przyznaję.


Ale dziś mnie naszło, bo dostałam pocztą zbiorek pokonkursowy. M.in. z moim tekstem. :-)
Wiersz jest aniołowy, a mnie ostatnio brakuje aniołów, więc dorzucam go tu. Niech strzeże. 


* * * 


Mój anioł


Mój anioł stróż
ma skrzydła z wikliny
i mieści się w koszyku


Giętki
jakoś przeciska się
między moją złością a rozczarowaniem
że znowu zamiast
splotu dusz
tylko plotki i powikłania


Czasem smagnie
witką po dłoni
wyciągniętej w złą stronę


Czasem ugnie się
pod ciężarem
moich siedmiu
banałów
głównych


Ale potem w ciszy
splata palce i
trzeszcząc skrzydłami
leci do nieba
z tym uciążliwym balastem


Wraca
lżejszy o kolejne marzenia


Przysiada na pałąku
i wzdycha


Cóż ty znów pleciesz, dziewczyno?

wtorek, 3 stycznia 2012

Pierwsze kroki - dopowiedzenie

Zaczęłam wczoraj od bardzo dosłownego opisu pierwszego kroku - i to bynajmniej nie w chmurach, a na chłodnej, niezbyt przyjaznej stopom podłodze - nie bez powodu. Po pierwsze - sam początek roku sprzyja podobnym rozważaniom - wszyscy dookoła trąbią głośno o swoich noworocznych postanowieniach, o podejmowanych inicjatywach, nowych pomysłach na życie, na siebie, czy choćby na fryzurę... ;-) Po drugie - ten temat, w nieco innym ujęciu, przewija się ostatnio w niemal wszystkich moich rozmowach z bliskimi. A przynajmniej - w tych poważnych rozmowach (tak, zdarza mi się takowe prowadzić!).

Sęk w tym, że nie jestem mistrzynią w wykonywaniu takich gestów (czas pokaże, czy w wypadku tego bloga będzie inaczej - chęci mam szczere, ale czy ich wystarczy?).



poniedziałek, 2 stycznia 2012

Kilka słów o pierwszych krokach

Wysuwam ostrożnie stopę, ze zniecierpliwienia przebierając palcami skrytymi w kolorowej skarpetce. Powoli rozcinam nią powietrze, prostując rozleniwione kolano. Nad podłogą zawisa niepewny cień mojej kończyny zwieńczonej solidnym rozmiarem 41,5. ;-) Zastygam w bezruchu.


Zrobić?
Nie zrobić?


W końcu stęskniona stopa spotyka się z cieniem na chłodnych deskach. Wiwat! Pierwszy krok wykonany.
Tylko... co teraz?


I tak to właśnie jest z moimi pierwszymi krokami. 
Wykonuję je zwykle z mniejszym lub większym entuzjazmem i wprost proporcjonalnym zdenerwowaniem. Czy się uda? A co, jeśli nie? Jeśli się zbłaźnię? Przewrócę? Stanę krzywo, niezgrabnie? Uszkodzę stopę albo przydepnę komuś palce (a trochę ważę)? I co dalej? Co dalej? Czy mam czekać na odpowiedź świata, w kierunku którego przecież poczyniłam ów spektakularny pierwszy kroczek? Czy może zrobić drugi, trzeci... dziesiąty? Jak rozpoznać, które wyjście jest właściwe?