sobota, 29 czerwca 2013

Trudna sztuka

Trudna sztuka 
codzienności
polega na maskowaniu 

cichej rozpaczy
gryzącej pustki
gładkiej samotności
chropowatych marzeń
nieobecnej nadziei

głośnym i równie prawdziwym
śmiechem


niedziela, 23 czerwca 2013

Tajna wiadomość - edycja poznańska

Dawno temu w Krakowie... Czy tak już będą zaczynać się wszystkie moje opowieści? Właśnie uświadomiłam sobie, że to naprawdę było dawno temu - niebawem minie już pół roku mojej poznańskiej egzystencji. A zatem - dawno temu, bo w maju 2012 roku, pisałam tu na blogu o pewnej tajnej wiadomości, na którą natknęłam się wieczorem przy Rondzie Matecznego. 

Nie wiedziałam wtedy, czy była to przestroga, czy może zapowiedź świetlanej (nomen omen - kto czytał tamten wpis, ten wie, skąd ta łacina) przyszłości. Aż do dziś. Dziś dostałam kolejny znak.

Bo jak inaczej mogę określić to, że na zorganizowanym w moim teatrze koncercie poświęconym pamięci Jarka Maszewskiego pojawili się ludzie, z których muzyką jeszcze w Krakowie spędziłam setki godzin - tych najlepszych i tych najtrudniejszych?

sobota, 22 czerwca 2013

Koniec epoki

Epoka to - według słownika - okres stanowiący jeden z etapów dziejowych. Czy 15 lat zasługuje już na takie określenie, czy może należałoby się z tym powstrzymać, zanim czas łaskawie nie dopisze na końcu jeszcze kilku nobliwych zer? W odniesieniu do znanych nam z historii epok piętnastolecie przedstawia się nader marnie. Z drugiej strony to jednak ponad połowa mojego życia, jeśli więc weźmie się pod uwagę ten punkt odniesienia, rzecz nabiera zupełnie innego wymiaru.

Uczepiłam się tej liczby nie bez powodu. Nieco ponad 15 lat temu w moim - a raczej: w życiu mojej rodziny pojawiła się biało-czarna i bardzo puchata kulka. Czarny łepek, błyszczące oczka, zawadiacko przekrzywione ucho i cztery niezgrabne łapki, ledwo dające sobie radę z utrzymaniem w równowadze ciała zakończonego poruszającym się non stop ogonkiem... 

Nuki. Nasz pierwszy i - prócz Aksy, która jednak należy już wyłącznie do mnie - jedyny pies. Kochany podwórzowiec o złotym sercu i niespożytej energii. Kiedy był mały, spotkani na ulicy ludzie śmiali się, że mam na smyczy miniaturkę bernardyna. Kiedy podrósł, na szczęście nie osiągnąwszy rozmiarów, które usiłowano mu wmówić, z psa "pokazowego", "spacerowego", stał się wiernym stróżem naszego domu. 

Ileż ja chwil spędziłam, wpatrując się w te brązowe, poczciwe oczy i myśląc, że to jedyne stworzenie w okolicy, które mnie jako-tako rozumie... Ile było zabawy przy każdej psiej kąpieli... I tylko ten czarny pyszczek siwiał z roku na rok coraz bardziej. I tylko oczy z roku na rok ślepły, aż w końcu zupełnie przestały się przydawać, ustępując nosowi, łapom i psiej intuicji...


Jeszcze kilka dni temu opowiadałam o nim jednemu ze znajomych aktorów, który sam ma w domu psiego emeryta. Mówiłam, jak dzielnie radzi sobie nasz staruszek - mimo utraty sił i wzroku. 

Dziś tego staruszka już nie ma.
Dziś wczesnym wieczorem Nuki powlókł się do swojego ulubionego schronienia pod schodami, w którym zawsze przeczekiwał upały. Zaskamlał cicho kilka razy - zdarzało mu się tak marudzić od czasu do czasu. Ale tym razem nie marudził. Umarł.

Odszedł cicho i niekłopotliwie - tak jak żył, biedny, kochany emeryt.
A za nim równie cicho zamknęły się drzwi tej piętnastoletniej epoki, nazwanej tu dla uproszczenia: moją młodością.

Zostałam po złej stronie.

piątek, 21 czerwca 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Drożdżowy (p)odrywaniec

Kojarzycie rasę psów określaną mianem shar pei? To te pocieszne bestie o komicznie pofałdowanej skórze, wyglądające, jakby ktoś wsadził je w za duży kostium. Ciasto, na które przepis podam za chwilę, bardzo mi te psy przypomina - ze względu na kolor i fałdki... ;-) 

Wygląd to jednak w tym wypadku rzecz drugorzędna (choć podobno je się przede wszystkim oczami). Najważniejsze, że ten "psi wypiek" łączy w sobie niewysłowioną delikatność wilgotnego ciasta drożdżowego i orientalny aromat cynamonu - dwie cechy, które w ciastach kocham chyba najmocniej. Toteż bez zbędnych wstępów - zapraszam do lektury nowego przepisu. Tym razem przed Wami...


czwartek, 20 czerwca 2013

Echo serca

Oświadczam: jestem sentymentalną gęsią z inklinacjami muzycznymi. Pozuję czasami na intelektualistkę, zdarza mi się udawać wredną małpę, bywam konkretną, twardo stąpającą po ziemi niewiastą... ale to wszystko kamuflaż. Bo wystarczy banalna melodyjka z przeszłości, romantyczny przebój sprzed lat i maska spada, odsłaniając żałosną prawdę. Co za wstyd...

Dziś mogłam się kolejny raz przekonać o tej sile mojej słabości. Wystarczyły pierwsze dźwięki starego hitu Perfectu Nie mogę Ci wiele dać i nagle - niczym bohaterowie tandetnych filmów o podróżach w przeszłość - znajduję się znów w dużej sali gimnastycznej przy mojej podstawówce. 

Jestem w siódmej klasie - okropny wiek, okropny czas dla brzydkiej, zakompleksionej i nieśmiałej pannicy. Trwa właśnie szkolna dyskoteka - pod sufitem zwisa połyskująca kula wypożyczona na tę okazję od grodziskiego zawodowego wodzireja, a w jednym z kątów sali kolega z liceum bawi się w didżeja, inkasując zachwycone spojrzenia małolat (bo przecież taki jest dorosły i mądry). Na parkiecie pląsają grupki młodzieży z klas szóstych, siódmych i ósmych - część z nich jest koedukacyjna, zdecydowana większość to jednak kółeczka tylko damskie lub tylko męskie - takie czasy.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

AKSA, DAJ GŁOS! Miłość jak bambosz

Podczas ponad 8 lat w Krakowie miałam okazję przekonać się, na jak różne typy współlokatorów można trafić w akademikach tudzież mieszkaniach studenckich. Są ludzie, których wolałabym zapomnieć (i - aby ułatwić ten proces - nie będę tu przytaczać ich imion), są też tacy, których wspominać będę zawsze z rozczuleniem - jak choćby Madzia, z którą przemieszkałam 2 lata, najpierw przy ul. Jadwigi z Łobzowa, później na Grzegórzkach, a później przy Kalwaryjskiej. Przedstawicieli pierwszej kategorii lepiej unikać. Za to z przedstawicielami tej drugiej człowiek gotów byłby podzielić się ostatnią koszulą... albo na przykład miejscem na blogu.

Piszę o tym nie bez przyczyny: od 3 tygodni nie mieszkam już sama. W moje życie - na czterech zgrabnych i włochatych łapach - wkroczyła Aksa, zwariowany mieszaniec owczarkopodobny (konia z rzędem temu, kto zgadnie, jaką rasę przypomina najbardziej), 2-letnia wariatka o wyjątkowo silnym charakterze, zabawnym, guzikopodobnym nochalu i roztapiającym serce spojrzeniu. Właśnie siedzi na kanapie obok i z ciekawością przygląda się mojemu majstrowaniu przy klawiaturze. Niech się i ona po-pisze. Aksa, daj głos! :-)

* * *

No i stało się. To ja, Aksa, nowa lokatorka. Anula oderwała mnie właśnie od mojej ulubionej zabawy polegającej na systematycznym rozdrabnianiu na miniaturowe łatki starego pomarańczowego kocyka, który dostałam od jej mamy "do łóżeczka", i domaga się ode mnie jakiejś wprowadzającej wypowiedzi. 


niedziela, 2 czerwca 2013

Grunwaldzki spacer na trzech nogach

Od kilku dni pałęta mi się po głowie puenta pewnej statystycznej anegdotki, zasłyszanej jeszcze w zamierzchłych czasach mojej edukacji w grodziskim "ekonomiku", mówiąca o tym, że wychodząc na spacer z psem ma się, statystycznie rzecz ujmując, trzy nogi. ;-) Od kilku dni ja też mam dodatkową nogę, a to za sprawą mojej nowej współlokatorki - dwuletniej kundelki Aksy. 

Na razie oswajamy się ze sobą i z nową sytuacją (nie tylko w związku ze zwiększoną liczbą kończyn): ona - bo z domu pełnego ludzi trafiła do mieszkania samotnej starej panny, i ja - bo w moją jednoosobową egzystencję wkroczyła istota domagająca się uwagi, mająca swoje wymagania, zwyczaje i złe (oj, złe...) nawyki. Jutro wielki test, do którego od kilku dni się przygotowywałyśmy: moje wyjście do pracy. Zanim jednak nadejdzie godzina próby, trzeba odbyć rytualny wieczorny spacerek, żeby się psisko wybiegało, pozbyło nadmiaru energii (Aksa to pies owczarkopodobny, więc czego jak czego, ale energii jej nie brakuje), podlało ten i ów trawniczek (bo kupki jej dumna nowa pani zbiera dzielnie do specjalnych woreczków, żeby nie prowokować sytuacji rodem z "Dnia świra")... No dobra, nie ma co tu kryć, pani też przyda się nieco ruchu, nie wspominając o tym, że takie wyjścia stanowią znakomity pretekst do zabrania ze sobą aparatu i rozejrzenia się po najbliższej, a przecież wciąż nie do końca rozeznanej okolicy. :-) 

sobota, 1 czerwca 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Dzień dziecka z Proustem w tle

Dzieci bywają bezlitośnie uczciwe i szczere. Dlatego też dziś, w Dzień Dziecka, i ja wyznam Wam coś szczerze, choć nieco mi wstyd z tego powodu. Otóż... nigdy nie dokończyłam lektury I tomu "W poszukiwaniu straconego czasu". Nic na to nie poradzę - to nie jest typ literatury, którą czytuję z przyjemnością, żadna ze mnie przecież erudytka. :-) Jedyny fragment, który sobie cenię, to słynny ustęp o magdalenkach ciotki Leonii - a to dlatego, że sama niekiedy doświadczam takiej psychologicznej ciekawostki, zwanej popularnie "fenomenem Prousta"...

Oto słowa, które zapadły mi w pamięć:


„[...] kiedy pewnego zimowego dnia, skoro wróciłem do domu, matka, widząc, że jest mi zimno, namówiła mnie, abym się napił wbrew zwyczajowi trochę herbaty. [...] Posłała po owe kruche i pulchne ciasteczka zwane magdalenkami, które wyglądają jak odlane w prążkowanej skorupie muszli. I niebawem, przytłoczony ponurym dniem i widokami smutnego jutra, machinalnie poniosłem do ust łyżeczkę herbaty, w której rozmoczyłem kawałek magdalenki. Ale w tej samej chwili, kiedy łyk pomieszany z okruchami ciasta dotknął mego podniebienia, zadrżałem, czując, że dzieje się we mnie coś niezwykłego. 
Owładnęła mną rozkoszna słodycz, odosobniona, nieumotywowana. Sprawiła, że w jednej chwili koleje życia stały mi się obojętne, klęski jego błahe, krótkość złudna; działała w ten sam sposób, w jaki działa miłość, wypełniając mnie kosztowną esencją: lub raczej ta esencja nie była we mnie, była mną. [...] Skąd mogła mi płynąć ta potężna radość? Czułem, że jest złączona ze smakiem herbaty i ciasta, ale że go przekracza nieskończenie, że nie musi być tej samej natury”.

W swojej kolekcji wspomnień z dzieciństwa mam takich magdalenek bez liku. Dziś chcę Wam przedstawić jeden z najważniejszych smaków definiujących moje "szczenięce lata" - o dziwo, z magdalenkami Prousta związany nie tylko metaforycznie, ale i... formalnie. ;-)

Zapraszam na muszelki!