poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Haczyki, czyli Melolontha melolontha

W moich wspomnieniach początek maja nadciąga nieodmiennie na brzęczących radośnie chrabąszczowych skrzydełkach. Ileż lat nie widziałam już chrabąszczy majowych, zmory późnowiosennych lekcji w podstawówce i dużych przerw, wypełniających się piskiem dziewcząt i rechotem kolegów straszących je tymi nieszczęsnymi stworzonkami?! Był czas, że bałyśmy się z koleżankami otwierać piórniki, a widok przewróconego na plecy (pancerzyk?) przedstawiciela gatunku Melolontha melolontha, bezradnie wymachującego odnóżami i czułkami (zwanymi podobno buławkami - jakże hetmańsko!), wywoływał zbiorową histerię połączoną ze spazmami...

Zniknęły mi z pola widzenia te rzesze posłańców późnej wiosny. Nie widać ich w Krakowie. A może tylko ja nie potrafię ich wypatrzyć? Ostatni raz natknęłam się na te małe bestie podczas wyprawy na Ukrainę, w Podhorcach - 5 czy 6 lat temu... 


czwartek, 26 kwietnia 2012

Złe przeczucia

Jak to jest, że nie potrafię się dziś zatracić w tym całym wiosennym i radosnym bałaganie dookoła? Natura ze słonecznym uśmiechem nadrabia dziś całe swoje zaległości. Słońce leniwie wygrzewa się na trawnikach, dachach, parapetach... A ja? Ja czuję się dziś jak fałszywa nuta w tej całej kwietniowej partyturze.

Trudno mi nawet nazwać to uczucie. Zawisa ono zwykle gdzieś między sercem a żołądkiem. Nie jak kamień, nie. Raczej jak wibrująca wciąż delikatnie membrana, wychwytująca najlżejsze nieprawidłowości w otoczeniu i przekazująca je dalej - mojej (pod?)świadomości. Od wczoraj - do teraz - nieustannie.


środa, 25 kwietnia 2012

W zawieszeniu


* * *

Pytania 
których nigdy Ci nie zadam
dziesiątki mieczy Damoklesa
tuż przy ustach

Złudzenia
których nigdy nie rozwiejesz
obłoki pary w chłodzie nocy
tuż przy ustach

Uczucia 
których nigdy nie znajdziemy
knebel przeszłości nazbyt szczelny
tuż przy ustach

Siła przyzwyczajenia. Rzecz o zdradzie, automobilach i nie tylko

Jak ja łatwo przyzwyczajam się do luksusu! Nieważne, czy ten luksus to nowy samochód, wygodniejsze mieszkanie, sukienka zamiast starych dżinsów czy może... drugi człowiek. Wystarcza mi kilka dni i cichcem, chyłkiem zdradzam samą siebie, swoją dawniejszą wersję, która mówiła: "Nie, nie, mnie to niepotrzebne, ja sobie doskonale radzę, poprzestając na tym, co mam, co mi już dano". Farsa...

Ostatnio ofiarą takiej właśnie zdrady padła moja biedna, kochana Biała Strzała. A wszystko przez szefów, którzy oznajmili mi radośnie jakiś czas temu, że powinnam pojechać na Targi Wydawców Katolickich do Warszawy służbowym samochodem. I... pojechałam.

Dowcip polega na tym, że auto, które mi przydzielono, to Volkswagen Touran. Sporawy, rzekłabym. Zwłaszcza w porównaniu z moim miniaturowym, kochanym Cinquecento. Przyznam, że zasiadając po raz pierwszy na fotelu kierowcy tego giganta, spanikowałam. Przyciski, wajchy, wskaźniki na elektronicznym wyświetlaczu, podgrzewane siedzenia i ogrom przestrzeni w środku... jak ja tym będę jeździć? Ja, przyzwyczajona do zwrotnego i wszędzie mieszczącego się Fiatka?


Wiedźmowym okiem: Niewygodna poduszka. "D o w n_u s"

Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Toteż - zdobywszy wejściówkę do Teatru STU na premierę sztuki "D o w n_u s" i zobaczywszy moje miejsce siedzące na poduszce na schodach - uznałam, że nie ma powodu, by marudzić, w końcu znajduję się w świątyni sztuki etc. etc. Miejscówka okazała się średnio komfortowa... Dopiero później pomyślałam, że ta "niewygodna poduszka" to znakomity klucz do całego spektaklu, wyreżyserowanego przez Dariusza Starczewskiego.

Bo niewygodna poduszka uwiera. Nie pozwala ani zasnąć, ani usiąść, ani oprzeć się porządnie... Psuje harmonię. Zakłóca wypoczynek. Odbiera spokój. Zupełnie jak ciążowy brzuszek - tak często odgrywany przez poduszki w rozmaitych zabawach albo przedstawieniach - niszczy świat, który wybudowali sobie z mozołem bohaterowie sztuki. 

Ona i on. Mieszkanie - wreszcie wspólne. Pieczołowicie ustawiane meble - gigantyczne klocki, z których trzeba wciąż budować świat zamknięty w czterech ścianach. I nagle, niczym grom z jasnego nieba, wiadomość o ciąży. I o tym, że być może, zapewne, możliwe, bo kto to wie, nie ma pewności, ale istnieje ryzyko, pojawia się jedna maleńka szansa, a raczej niebezpieczeństwo, ograniczone wprawdzie do minimum, lecz obecne, dyndające nad głowami bohaterów niczym malutki, choć wciąż groźny miecz Damoklesa. Promil. Cień. Niuans. 


środa, 4 kwietnia 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Uśmiechowy piegusek

Dawno, dawno temu, gdy nikomu jeszcze nie śniło się o stałych łączach internetowych, przepisy na kulinarne nowości zbierało się pieczołowicie, wycinając je z rozmaitych gazet dla dużych i małych czytelników. Sama do dziś ulegam tej manii i - choć zazwyczaj sięgam do źródeł wirtualnych, szukając inspiracji do wypieków i nie tylko - nie omieszkam nigdy wyciąć z jakiejś gazetki strony zawierającej różne kuchenne pomysły...

Wczoraj przypomniałam sobie o jednym z najstarszych wycinków, jaki mam w mojej domowej kolekcji (a właściwie - ma go moja mama, bo dokonała wrogiego przejęcia - ja muszę zadowolić się odpisem). To piegusek pochodzący z jednej z najdziwniejszych gazetek, jakie pamiętam - z "Uśmiechu Numeru". Było to mini-pismo z dowcipami, ciekawostkami i opowiadaniami dla młodych czytelników. W pamięć zapadła mi przede wszystkim jego ilustratorka, nosząca dziwnie dla mnie brzmiące nazwisko: Szarlota Pawel. Ale na drugim miejscu znalazł się właśnie piegusek - jedno z pierwszych ciast, które zrobiłam całkiem sama. :-)

Polecam go, bo to świetny pomysł na wykorzystanie białek, które pozostają czasem np. po przygotowaniu kruchego ciasta. 



wtorek, 3 kwietnia 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Gryka z piekarnika

Kaszę gryczaną albo się uwielbia, albo omija szerokim łukiem... Ja należę do grona zagorzałych wielbicielek, choć rzadko porywałam się do tej pory na coś więcej niż danie podstawowe, czyli kasza + warzywa. Czasem jednak przychodzi dzień, gdy człowiek budzi się z myślą, że oto nadszedł czas wielkich zmian, i zaczyna węszyć po Internecie w poszukiwaniu wskazówek, jak owo wrażenie przekuć w czyny... kulinarne.

Ja znalazłam.
Oto efekty...



niedziela, 1 kwietnia 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Wiśniowe niezdecydowanie

W ostatni piątek mój kumpel uświadamiał mi, że skoro urodziłam się, gdy Słońce znalazło się akurat w gwiazdozbiorze Wagi, muszę być osobą wybitnie niezdecydowaną... Coś w tym jest, krucypiks, coś w tym jest. ;-) 

Wspomniałam już w poprzednim wpisie, że od kilku dni miałam ochotę na wiśnie, choć na co dzień nie przepadam za tymi owocami. Kiedy w końcu uznałam, że trzeba spełnić tę moją zachciankę, bo inaczej się jej nie pozbędę, natrafiłam na kolejną trudność - który przepis wykorzystać? Jest ich tyle w moich książkach i w sieci... Osiołkowi w żłoby dano - cóż, faktycznie, chyba jestem niezdecydowana. 

A efekty? Wykorzystałam dwa przepisy. :D
Oto druga z moich wiśniowych inspiracji, czyli...



Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Nie bądź wiśnia!

Nie bądź wiśnia! - mawiała zwykle moja mama, gdy nie chciałam się czymś podzielić z młodszą siostrą. Być wiśnią - to być sknerą, skąpiradłem zazdrośnie strzegącym swoich skarbów. Ja dziś nie będę taka - podzielę się z Wami moim pomysłem na wiśnie, a raczej - zachcianką, która sprawiła, że wygrzebałam z kredensu słoiki z kompotem i wykorzystałam w niecny sposób owoce, za którymi na co dzień nie przepadam. ;-) 



Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Koktajl jak telezakupy

Zdarzają mi się napady kupowania impulsywnego. W psychologii tym terminem określa się robienie zakupów nieprzemyślanych, ot, pod wpływem impulsu. Moim ostatnim impulsem było... mango. Gwoli ścisłości - nie przepadam za mango. A przynajmniej nie przepadałam do tej pory, aż do momentu, w którym na widok uśmiechającego się do mnie ze sklepowej skrzynki owocu w ułamku sekundy uznałam, że jestem gotowa, by zmienić swoje nastawienie. A może po prostu zapomniałam, że go nie lubię?

Wskutek tego nagłego impulsu w mojej kuchni wylądował rzadki gość. I szybko został zlikwidowany, a raczej przerobiony...