wtorek, 31 lipca 2012

O szkodliwości kawy i moim nowym Osiołku

Kocham kawę. Czarne złoto parujące kusząco w ręcznie malowanym kubku - to kwintesencja moich poranków i ulubiony moment dnia. Wdycham mocny, zdecydowany aromat palonych kawowych ziaren i powoli, leniwie zaczynam gimnastykować... wyobraźnię. Planuję dzień, odpalam komputer i przeglądam serwisy informacyjne, żeby wiedzieć, co w trawie piszczy, buszuję po Fejsbuku i forach internetowych... A przy tym z każdym łykiem gorącego, nieco gorzkiego płynu odzyskuję energię i chęć do działania, które wystarczają mi na cały dzień, a niekiedy nawet na dłużej... 

Dziś jednak miałam okazję przekonać się o szkodliwości takich porannych kawowych seansów. I o niebezpieczeństwie, które może czaić się w najmniejszej kropli...

poniedziałek, 30 lipca 2012

Nieco przerażająca perfekcja ;-)

Zawsze uważałam robienie porządków za coś w rodzaju magii. :-) Kilka machnięć ściereczką lub odkurzaczem i - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - otoczenie zmienia się niekiedy nie do poznania... Daleko mi jednak do perfekcji. Nie przepadam za niektórymi pracami domowymi, czasami też najzwyczajniej w świecie nie chce mi się zetrzeć kurzu z lodówki czy też z najwyższej półki (w tym miejscu pozdrawiam Mike'a, który mi to ostatnio wypominał)... W końcu to nie ja mam być przyjazna dla otoczenia, ale ono dla mnie - prawda?

Sprzątam więc tak, żeby mi było dobrze, a nie tak, żeby wszystko zawsze lśniło. Gdy zamęt w szafie czy też na półkach z książkami (tam nieustannie trwa rotacja tomów...) osiągnie moment krytyczny - wywalam wszystko i układam od nowa. Myję podłogę. Odkurzam kąty. Przerabiam niepotrzebne mi do niczego biurko na komódkę za pomocą pożyczonej wyrzynarki (w tym miejscu z kolei pozdrawiam Marcina, właściciela tego wspaniałego sprzętu!). Układam słoiki w kredensie według kolorów zawartości (mamo, tutaj pozdrawiam Ciebie! :-D)...

Nietypowe upośledzenie

Im dłużej żyję na tym zwariowanym świecie, tym silniej utwierdzam się w przekonaniu, że Matka Natura, Najwyższa Istota tudzież inna "moc" odpowiedzialna za  moją tu obecność, najwyraźniej zapomniała wyposażyć mnie w pewne podstawowe - i niezbędne do przetrwania - cechy. Czy to przez roztargnienie, czy może padłam ofiarą ponurego żartu? Jakakolwiek nie byłaby przyczyna, mogę śmiało powiedzieć, że jestem, no cóż, co tu kryć - lekko upośledzona.

Czego mi brakuje? W gruncie rzeczy chodzi o jedną, jedyną cechę. Mam wszystkie potrzebne kończyny, głowę na karku, serce tam, gdzie być powinno (choć tu akurat pojawia się pewien cień wątpliwości, o którym już kiedyś pisałam)... Od bardzo dawna jestem też jednostką w pełni samodzielną - i jakoś sobie radzę z ciężarami samotnej egzystencji. ;-) 

Mimo to dotkliwie odczuwam swoją "niepełnowartościowość", i to odczuwam niemal na każdym kroku... Brakuje mi bowiem... bezczelności.

sobota, 28 lipca 2012

Cudze okna

W jednej z moich ukochanych piosenek Turnaua - "Wzdłuż ulic" (nie ma jej, o dziwo, na YouTube, ale od czego jest poczciwa Wrzuta...) - pojawiają się słowa, które nucę sobie pod nosem zawsze, gdy przejeżdżam przez pewną niewielką wioskę przy drodze z Grodziska do Poznania... "Z daleka widzę dom, gdzie było szczęście moje...". To dom mojej babci w Dębienku - niewielka, parterowa chatka ze spadzistym dachem, licząca sobie ponad 100 lat. 

Dawno, dawno temu niemal każdy letni weekend spędzaliśmy z tatą w Dębienku - najpierw sami, później z moją coraz samodzielniejszą młodszą siostrą. Mama zwykle zostawała w domu, w Grodzisku, ciesząc się pewnie w duchu, że na kilkadziesiąt godzin ma nas z głowy... ;-) A dla nas to były często jedyne wakacyjne wycieczki, bo na kolonie czy wczasy zwykle nie starczało już środków. Zresztą - bliskość kilku jezior i niezaprzeczalny urok starego domu babci - ze strychem pełnym książek oraz starych zdjęć - wystarczały mi wtedy w zupełności do szczęścia...

piątek, 27 lipca 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: czas na chałkę!

Chałka, plecionka, warkocz drożdżowy... Słodkie ciastko drożdżowe splatane w charakterystyczny sposób nazywa się w Polsce różnie. Jednak niezależnie od nazwy chałka pozostaje chałką - dla mnie jest to jeden z najmilszych smaków dzieciństwa. Kojarzy mi się z sobotnimi porankami wczesną jesienią, z mgłą za oknem, powoli ustępującą w pierwszych promieniach wstającego coraz później słońca, i z kuchnią, naszą poczciwą starą kuchnią, wypełniającą się stopniowo aromatem świeżego ciasta...

Chcecie spróbować? Oto mój przepis. :-) Czas na chałkę!


czwartek, 26 lipca 2012

Smak słów

Są ludzie, którzy lubią mówić, bo mają sporo do powiedzenia, najczęściej na każdy temat. Są ludzie, którzy gadają jak najęci, bo po prostu nie lubią ciszy wokół siebie. Są też tacy, którzy myślą, że w ten sposób udowadniają swoją wyjątkowość i dominację - toteż nie pozwalają innym dojść do słowa, by swych wywalczonych głosem "zdobyczy" nie utracić...

A ja? Prócz wszystkich wymienionych wyżej powodów mam jeszcze jeden, kto wie, czy nie najważniejszy? Lubię mówić - i słuchać, jak wypowiadają się inni - bo uwielbiam słowa same w sobie...




środa, 25 lipca 2012

Syndrom chomika

NULEK (właśc. Anula W., zwana też w pewnych podejrzanych środowiskach Wiedźmą lub panią Hanką) - urodzona wieki temu domorosła pani "psycholog" z olbrzymim zasobem wiedzy praktycznej i nader nikłym zasobem wiedzy teoretycznej, od lat zajmująca się intensywnym badaniem wszelkich przejawów anormalności w swoim otoczeniu. Zasłynęła swego czasu dokładnym opracowaniem tzw. syndromu Jasia Wędrowniczka (więcej na ten temat tutaj), na który sama cierpi. Dziś wraca z kolejnym rewelacyjnym odkryciem. Proszę Państwa, oto kompletny raport Nulka na temat jej najnowszego wynalazku: syndromu chomika. Uwaga! To lektura wyłącznie dla osób o stalowych nerwach! ;-)

Źródło: Flickr.com

poniedziałek, 23 lipca 2012

Chodź, pomaluj mój świat... ;-)

Dawno, dawno temu pewien pan doktor z Gołębiej w Krakowie, specjalizujący się w historii języka polskiego i wielogodzinnych dygresjach na rozmaite życiowe tematy, rzekł był do gromady zasłuchanych studentek (i jedynego studenta): "Proszę państwa, bo polonista powinien się znać na WSZYSTKIM!". Mniejsza o kontekst - zaginął w zalewie anegdotek, którymi przystrojony w imponującą muchę oraz typowo akademicką marynarkę z łatami na łokciach naukowiec lubił nas uraczać. Jedno mogę po latach powiedzieć z pewnością: gość miał rację. Oj, miał...

Przypominam sobie te słowa za każdym razem, gdy staję przed nowym wyzwaniem. Albo - pod. Jak dziś, gdy wyzwaniem okazało się malowanie sufitu w grodziskiej kuchni. :-) 



Nie ma to jak trochę się upaćkać...

piątek, 20 lipca 2012

Podsumowanie "Afery Szwedzkiej" ;-)

No to się porobiło! Miał być tylko wpis na blogu i moralna satysfakcja z tego, że podesłałam linka na alertowego maila "Gazety Krakowskiej", a jest afera na cztery fajerki! Informacje ukazały się w "Gazecie Krakowskiej", "Dzienniku Polskim", na stronach internetowych mediów regionalnych należących do tej samej grupy wydawniczej, co "Gazeta", później w "Fakcie" (pierwszy raz w życiu kupiłam tę gazetę!)... Będzie jeszcze materiał w "Chwili dla Ciebie", a w środę i czwartek moją zdecydowanie radiową urodę można było oceniać w polsatowskich "Wydarzeniach" i serwisach informacyjnych na kodowanym kanale tej stacji. Podobno wzmianka była też w "Teleskopie" w TVP...



A wszystko przez to, że nie siedziałam cicho w sprawie, która mnie zbulwersowała.

czwartek, 19 lipca 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Makaron "na winie", czyli na gorgonzoli

Nie myślcie sobie, że zajmuję się ostatnio wyłącznie rozkręcaniem afery w sprawie kaucji pobieranych w przychodni na Szwedzkiej. ;-) Owszem, jest to temat, który zajmuje mnie nieustannie, zwłaszcza po publikacji materiału w polsatowskich "Wydarzeniach", ale przecież jeść też coś trzeba! No i od czasu do czasu trzeba też zrobić porządki w lodówce.

Po dokonaniu pobieżnego przeglądu odkryłam w swoich krakowskich zapasach m.in. dojrzewającą już solidnie gorgonzolę oraz porzucone tam kilka dni wcześniej oliwki... Nie mogłam ich tak zostawić - mam zbyt dobre serduszko. Tak powstało kolejne z serii dań "na winie" - stworzonych z tego, co się akurat nawinie pod rękę. ;-)


wtorek, 17 lipca 2012

Poważna firma, czyli o tym, skąd może wyłazić słoma

Dawno nie przeżywałam tak przyjemnego lipca. Wolne dni w domu, z rodziną, buszowanie w koronach wiśni, kulinarne szaleństwa, nadrabianie zaległości w wysypianiu się do - o zgrozo! - 9.00 rano... Nie znaczy to jednak, że obijam się na całego. Nie, ja poważnie szukam pracy, rozsyłając CV, śledząc oferty i zdobywając cenne doświadczenie życiowe. :-) Dziś wzbogaciłam się na przykład w całkiem solidny zapasik, którego symbolem powinien być tenże "niewinny" obrazek...



Spokojnie, nie zaproponowano mi pracy w burdelu. ;-) Nic z tych rzeczy.

Kruchy świat, kruche szkło...

Moja mała namiastka raju na ziemi cała jest ze szkła. I może odrobinę - z porcelany. Albo z porcelitu, bo i ten się trafi od czasu do czasu. To królestwo kruchości i światła balansującego na nierzeczywistej, niemal niewidzialnej krawędzi między materią a powietrzem. Bajka zastygająca w eleganckich, prostych formach.

Kiedy jest mi źle i obco, wsiadam w autobus, później w tramwaj i w kolejny autobus. I jadę - za siedem gór i rzek. Do sklepu, w którym mogę godzinami przechadzać się po dziale z wyposażeniem kuchennym. Tak, to właśnie mój raj: granice wyznaczają z jednej strony dostojne komplety obiadowe, z drugiej zaś - kieliszki do wina upozowane jak baletnice na doskonale delikatnych nóżkach.

piątek, 13 lipca 2012

Dobry wieczór

Dawno nie było już takiego wieczoru... W resztkach dziennego światła posadzka balkonu błyszczy, obmywana pieczołowicie deszczem przez pracowitą Matkę Naturę, najwyraźniej pragnącą przypodobać się nieco umęczonym upałami ludziom. W kuchni mruczy cicho stare, poczciwe radio, zadowolone, że dziś wybrałam je na swojego towarzysza zamiast tych nowomodnych internetowych wynalazków w stylu YouTube'a czy Wrzuty. O, właśnie Al Bano i Romina Power przypominają mi, że w gruncie rzeczy... mam szczęście. :-)




Felicita
e un cuscino di piume, l'acqua del fiume 
che passa e che va 
e la pioggia che scende, dietro le tende 
la felicita

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: test babeczek Dan Cake - tym razem na słodko

Kilka dni temu prezentowałam Wam efekty moich testów babeczek Dan Cake w wersji "na słono" (to tutaj), dziś wreszcie miałam czas, żeby przygotować dokumentację fotograficzną do drugiej części testów - tym razem "na słodko". :-) Przy czym sama jak zwykle nie umiem zdecydować, która opcja kulinarna odpowiada mi bardziej - obie kuszą...

W moim domu rodzinnym kruche ciasta od zawsze były obecne na stole w formie klasycznych babeczek - przyozdobionych owocami, kremem budyniowym lub maślanym oraz galaretką. Niestety, upalne lato nie sprzyja galaretce, postanowiłam więc ograniczyć się do owoców i kremu, a w dodatku - zamiast klasycznej masy - przygotować coś nowego. Padło na migdały w połączeniu z jagodami... Chcecie sprawdzić ten duet? Zachęcam do wypróbowania przepisu. :-)

środa, 11 lipca 2012

Wtorek jak worek... z niespodziankami

Wspominałam już pewnie niejeden raz, że nie przepadam za dziennymi przejażdżkami pociągiem - znacznie bardziej wolę podróżować nocą, zwłaszcza ze względu na to, że - niczym pies Pawłowa na dzwonek - reaguję na kołysanie i charakterystyczny pociągowy stukot odruchem warunkowym - w moim wypadku: natychmiastowym niemal zapadnięciem w drzemkę. Cóż, nie zawsze się to udaje - w tym tygodniu ze zgrozą odkryłam, że mój ulubiony nocny pociąg relacji Świnoujście-Przemyśl zniknął z rozkładów. No i trzeba się było tłuc w dzień... Mogłam się domyślić, że los zgotuje mi z tej okazji kilka innych, bonusowych niespodzianek, przekształcając najniewinniejszy na świecie dzień w prawdziwy worek niespodzianek. Nie zawsze przyjemnych...

Zaczęło się od porannego poczucia, że coś wisi w powietrzu. I nie była to - dla odmiany - burza. Wisiała migrena, która tuż po porannej kawie raczyła zapowiedzieć mi swe przyjście serią tzw. mroczków (słynni bracia Mroczkowie z "M jak Mdłości" nie mają z tym nic wspólnego, choć reaguję na ich widok na ekranie równie źle...). Latające przed oczami plamki, układające się w kalejdoskopowe wzory, mogłyby nawet być zabawne, gdyby nie fakt, że zwykle poprzedzają one u mnie atak bólu głowy, mdłości i światłowstrętu zwany potocznie migreną - tudzież, staroświecko: globusem.

niedziela, 8 lipca 2012

Co ja szpaczę?

Dawno temu, gdy - zamiast zaledwie kilku ocalonych drzewek i grządek - mieliśmy jeszcze prawdziwy ogród, a u sąsiadów - zamiast eleganckiego i banalnego zarazem trawnika - rosły piękne drzewa owocowe, prawdziwą plagą okolicy były szpaki, zwane w moim miasteczku skorcami (przy czym do dziś zastanawiam się, czy mianownikowa forma liczby pojedynczej to w tym wypadku "skorc" - jak na Kaszubach - czy raczej "skorzec"; chyba czas zajrzeć do jakiegoś słownika...). 

Skorce - przybywające do nas zza wschodniej (skandal!) granicy - atakowały przede wszystkim ogromną czereśnię rosnącą po sąsiedzku tuż przy naszym płocie, ale nie gardziły i wiśniami - niekiedy trudno się było opędzić od rezolutnych, czarnych ptaszków z siwo nakrapianymi skrzydełkami. Jako dziecię, świeżo po lekturze Akademii Pana Kleksa, liczyłam nawet po cichu, że któryś z tych ptaszków potrafi mówić, ale nawet jeśli dysponowały one podobnymi umiejętnościami, z przykrością stwierdzałam za każdym razem, że doskonale ją przede mną maskują...



Sturnus vulgaris


sobota, 7 lipca 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: test babeczek Dan Cake do nadzień słonych i pikantnych

Wychowywałam się w domu, w którym rzadko korzystało się z tzw. gotowców. Takie wynalazki, jak np. naleśniki w proszku (zalej mlekiem i smaż!) czy ciasta z torebki pojawiały się u nas incydentalnie i tylko jako ciekawostki kuchenne...

Nie znaczy to jednak, że nie przyglądam się z zainteresowaniem temu, co współcześnie oferują producenci rozmaitych ułatwień kulinarnych. A kiedy dowiedziałam się, że jest możliwość przetestowania takich produktów, uznałam, że może to być ciekawa przygoda i zgłosiłam się, by sprawdzić, jak w mojej kuchni da się wykorzystać kruche babeczki firmy Dan Cake. Oto efekty moich testów. 


Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: pomidorowa susza

Zawsze gdy jestem w Grodzisku, staram się tak manewrować terminami, by móc choć raz przejść się po miejskim targu - we wtorek lub w piątek... Pamiętam jeszcze czasy, gdy stragany rozkładano wokół kościoła na Placu Powstańców Wielkopolskich, zwanym Nowym Rynkiem: budy i polowe łóżka rozmieszczone bez ładu i składu, kolorowy chaos podrasowany raczkującym jeszcze wtedy w Polsce kapitalizmem... 

Dziś targ jest już inny - usytuowany wzdłuż torów kolejowych, znacznie bardziej uporządkowany. Jedno się nie zmieniło: wciąż jest kolorowo. I to nie tylko ze względu na stoiska z modnymi obecnie ciuchami w żywych kolorach - kobaltowymi spodniami, koralowymi sukienkami, miętowymi i pudrowymi bluzeczkami... Kolorowo jest przede wszystkim na straganach warzywnych i owocowych, na których królują wiśnie, porzeczki, brzoskwinie, ogórki, sałata, kapusta i... pomidory.

Niebawem zacznie się sezon na moje ulubione - tzw. bawole serca. Różowawe, mięsiste, zawierają w sobie mniej wody niż inne odmiany. I dlatego właśnie je uwielbiam. :-) Bo to idealny materiał do suszenia. :-) Macie ochotę? No to zerknijcie niżej, póki czas, bo już niebawem zacznie się sezon na tanie składniki.



środa, 4 lipca 2012

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Tarta Skrytogrzesznicy

No i dopadło mnie bezrobocie. A właściwie - okres wypowiedzenia w mojej prawie już byłej pracy. Postanowiłam wykorzystać te wolne dni na wypoczynek w domu rodzinnym - przecież CV i LM mogę rozsyłać równie dobrze z Grodziska, a nie tylko z Krakowa. ;-) Przyjechałam więc do domu - pociągiem, a jakże, bo wciąż nie spotkałam na swej drodze Nowego Samochodu Mojego Życia. Przy okazji ze zdziwieniem skonstatowałam, że: a) TLK nie oznacza już Tanich Linii Kolejowych, a Twoje Linie Kolejowe (znacząca zmiana, nieprawdaż?); b) od początku czerwca większość pociągów tychże linii objęto całkowitą rezerwacją miejsc (co zmusiło mnie do sterroryzowania pani w kasie, żeby w ogóle raczyła wydać mi bilet bez miejscówki na tę trwającą 8 godzin wycieczkę)...

Zgroza. Ale wizyta w domu wynagradza mi ten stres wynikający z podróży. Zwłaszcza że mama łaskawie dopuszcza mnie od czasu do czasu do garów i nie wtrąca mi się w przepisy. Jestem wzruszona... ;-)

Z tego wzruszenia zrodził się pomysł na tartę z porzeczkami - sezon w pełni, krzaczki w ogrodzie pokryły się lśniącymi, soczyście czerwonymi koralami, grzechem byłoby więc nie wykorzystać zasobów podsuwanych nam pod same nosy przez Matkę Naturę. Poza tym ja... uwielbiam porzeczki! I tarty. :-)