czwartek, 28 marca 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Łaciata baba amsterdamska

No i stało się - wiosnę (kiedy w końcu się u nas zjawi), lato, jesień i wczesną zimę (aż do końca grudnia) spędzę w Poznaniu. :-) Mogę więc z czystym sumieniem zająć się poznawaniem miasta, odkrywaniem na nowo jego urody, szukaniem swoich miejsc i... pracą. Pracą przede wszystkim. 

Zanim jednak na dobre rozgoszczę się w grodzie Przemysła, wyskoczę na kilka dni do Grodziska, by spędzić Wielkanoc z mamą, babcią i... babką. Amsterdamską, gwoli ścisłości. 

Przepis znalazłam w starych pisemkach kulinarnych gromadzonych przez moją rodzicielkę od lat. Wypróbowałam i zakochałam się na zabój w tym wybitnie smacznym cieście drożdżowym naszpikowanym niespodziankami. Jeśli szukacie czegoś wyjątkowego na świąteczny stół - powinniście zapoznać się z tym przepisem, póki nie jest za późno na włączenie go na listę wypieków. ;-) Zwłaszcza że przygotowanie tego cuda - choć wydaje się skomplikowane - w gruncie rzeczy okazuje się dziecinnie proste.



wtorek, 26 marca 2013

Gwałt przez ucho. Ferdydurke w tramwaju i autobusie

Pewnie już wspominałam o tym, że jako dziecko i nastolatka nie znosiłam gadać przez telefon. Ot, skutek uboczny nieśmiałości, którą dopiero jako dorosłej, by nie rzec - wiekowej - kobiecie udało mi się niemal całkowicie przezwyciężyć. :-) Wciąż jednak nie przepadam za zbyt długimi pogaduchami z telefonem przytkniętym do ucha; zdecydowanie wolę kontakt twarzą w twarz, obserwowanie mimiki i gestów rozmówców, uczenie się ich - z całym "dobrodziejstwem inwentarza". Ta niechęć jest jednak niczym w porównaniu z nienawiścią, którą żywię do prowadzenia rozmów telefonicznych w komunikacji publicznej!

Owszem, telefony z pracy tudzież z pracą jakkolwiek związane odbieram natychmiast (chyba, że siedzę w kinie lub... w teatrze), starając się szybko i konkretnie załatwiać sprawy, których one dotyczą. Ale nie wyobrażam sobie prowadzenia w podobnej publicznej sytuacji rozwlekłych i wielowątkowych dyskusji (a i takie się w mojej robocie zdarzają). O rozmowach z moimi bliskimi nie wspominając...

poniedziałek, 25 marca 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: mazurkowa tradycja

W moim domu nigdy nie piekło się mazurków na Wielkanoc. Były baby - najróżniejsze! - i serniki, i makowce, i biszkopty z pianką - ale mazurki? Nie, nie, tego się nie jadało i basta. Dopiero bunt, wzniecony przez moją siostrzyczkę i mnie - wówczas jeszcze nastoletnią, bardzo początkującą kurę domową - sprawił, że nieco zmalał opór mamy wobec tych podejrzanych nowości rodem z kolorowych pisemek dla gospodyń. W końcu usłyszałyśmy od rodzicielki przyzwolenie: "Chcecie? No to sobie zróbcie!".

I zrobiłyśmy. 



Od tamtego czasu - a minęło już kilkanaście lat - jestem domową specjalistką od mazurków. A dziś zdradzam przepis na mój ulubiony - delikatny, kolorowy, łatwo dający się podzielić między domowych łasuchów... Zdjęcia są, rzecz jasna, archiwalne, bo w tym roku przyjemność pieczenia i dekorowania tych ciast zostawiłam sobie na piątek. Może jednak komuś przyda się ten prosty i inspirujący przepis - tak jak kiedyś przydał się mnie? :-)

niedziela, 24 marca 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Francuskie róże z jabłkami

Uwielbiam dostawać kwiaty, choć - niestety - im jestem starsza, tym rzadziej mi się to przytrafia. Na szczęście zawsze mogę je sobie sama... upiec. Tak, tak, to nie pomyłka - dzięki pewnej magicznej recepturze nie muszę już czekać na łaskę i niełaskę wielbicieli. ;-) 

Jak to się robi? Zaklęcia są dwa. W pierwszym można skorzystać z tzw. gotowca, czyli ciasta francuskiego ze sklepu (np. z Biedronki - jest całkiem przyzwoite), w drugim - przygotować coś w rodzaju ciasta francuskiego w domu. Wybrałam drugą opcję, bo mam bardzo dobry przepis w zanadrzu. A efekty? Cóż, sprawdźcie sami...


sobota, 23 marca 2013

Z WIEDŹMOWEJ KUCHNI: Wyzwanie dla wiosny, czyli zupa szpinakowa

Jest taka knajpka nieopodal teatru, w której się od czasu do czasu stołujemy. A właściwie - która umożliwia nam stołowanie się na wynos, bo miejsca w niej jak na lekarstwo. To "Marchewkowe Pole" przy ulicy Dąbrowskiego - podaję tę nazwę świadomie, bo mogę z czystym sumieniem polecić ich przepyszne zupy każdemu głodomorowi. :-) 

W tejże knajpce serwuje się codziennie kilka pysznych zup. I ja - stworzenie, które w dzieciństwie nienawidziło szczerze wszystkiego, co nie było rosołkiem tudzież pomidorową - się w tych zupach rozkochałam. Mało tego, zaczęłam cichcem kombinować, jak tu podrobić owe zupki w wersji udomowionej, by cieszyć się ich smakiem i kolorem także w domowych pieleszach. A że przepełnia mnie też tęsknota za wiosną, na pierwszy ogień wzięłam coś, co przypomni mi chociaż kolorem, że od kilku dni panuje nam ona - przynajmniej w kalendarzach. ;-)



czwartek, 21 marca 2013

Refleksje cioci Lululi. Migawki z ostatniego tygodnia


Im dłużej żyję, tym częściej przekonuję się, że moja pamięć ma charakter wybitnie migawkowy. Zamiast kilometrowych ciągów przyczynowo-skutkowych zapisują się w niej pojedyncze mgnienia, rozbłyski przeszłości - zarówno tej odległej, dziecinno-naiwnej, jak i tej zupełnie jeszcze świeżej, dopiero co wykluwającej się z teraźniejszości. Lekko wyblakłe, przykurzone - jak fragmenty starych filmów urywających się znienacka - i, jak stare nieme filmy, opatrzone pięknie wykaligrafowanymi etykietkami z napisami...

Może tak najwygodniej przechowuje się dane w mózgu? Zdefragmentowane, poukładane w odpowiednich szufladkach klastry informacji skondensowanych do niezbędnego minimum? Oto próbka takich migawek z minionego - szalenie intensywnego - tygodnia. Zawartość Nulkowej głowy wzbogacona naprędce o kilka wniosków (żeby nikt mi nie zarzucał, iż pędzę żywot bezrefleksyjny i jałowy). :-) Kolaż tematów, wrażeń i błahostek.

środa, 13 marca 2013

Granice muzycznej przyzwoitości

Już od kilkunastu lat nie śpiewałam publicznie (no, chyba że przy ognisku i po solidnej porcji jakiegoś procentowego "znieczulacza" - dla widowni, nie dla mnie...). Nie umiem - choć kiedyś, w okolicach szkoły podstawowej, szło mi to całkiem nieźle. Niestety, brak regularnych ćwiczeń "aparatury" robi swoje - straciłam głos, pewnie już na amen... Dlatego nie śpiewam publicznie i basta.

Nie znaczy to jednak, że w ogóle nie wydaję z siebie dźwięków nawiązujących mniej lub bardziej do tego, co w powszechnym przekonaniu uchodzi za muzykę. Owszem, zdarza mi się nucić coś pod nosem, kiedy prowadzę samochód, sprzątam, zmywam gary albo coś pichcę. Śpiewam też od czasu do czasu w kościele, choć z racji grzesznego żywota, jaki pędzę obecnie, nieczęsto miewam do tego okazję... A szkoda, bo podobno ten, kto śpiewa, modli się dwa razy. O ile, oczywiście, wierzy się w moc modlitwy.

środa, 6 marca 2013

Primum non nocere

"Są już państwo skończonymi łacinnikami..." - tak niezapomniany doktor Jan Godyń, specjalista do spraw angedotek i historii języka polskiego (kolejność specjalizacji nie jest przypadkowa), zwykł zaczynać wywody dotyczące związków polszczyzny z jej starszą siostrą, łaciną, licząc, iż nasza znajomość języka starożytnych Rzymian pomoże nam w zrozumieniu największych nawet zawiłości gramatyczno-historycznych... Otóż tak. Nulek jest skończonym łacinnikiem, co oznacza, że przez 2 lata studiów grzecznie pojawiał się na zajęciach (nawet w poniedziałkowe poranki), zgłębiał tajniki deklinacji i koniugacji, tłumaczył nieszczęsnego Cezara i spółkę, a wreszcie - całkiem przyzwoicie zdał egzamin.I jako skończony łacinnik potrafi też od czasu do czasu błysnąć w towarzystwie jakąś zgrabną starożytną sentencyjką, choć ze względu na postępującą sklerozę zdarza się to Nulkowi coraz rzadziej.

Jedną wszakże sentencję Nulek pamięta bardzo dobrze. Primum non nocere. I nieważne, czy zasadę tę sformułował Hipokrates, czy może geniusz Imhotep. Ważne, że - podobno - wciąż stanowi ona podstawę etyki lekarskiej. Podobno...

Problem w tym, że Nulek od jakiegoś czasu ma poważne wątpliwości dotyczące tłumaczenia. A wszystko przez Nulkową babcię.