niedziela, 7 lipca 2013

Fantom w głowie

Pewnego dnia... 

Nie, nie był to dzień szczególny, nie zaznaczyła go w kalendarzu na czerwono, nie zanotowała nic na marginesie właśnie wertowanej książki, nie wysłała wiadomości tekstowej do siostry ani przyjaciółki; chyba wciąż pamięta datę, ale nie uważała jej nigdy za istotną, a poza tym ogólnikowa formułka "pewnego dnia" wydawała jej się zawsze bezpieczniejsza: można w niej schować każdą pogodę, każdą porę roku i doby, dni powszednie i święta, poranki i wieczory - na pohybel dociekliwym biografom i biografistom, doszukującym się w przypalonej w czwartek zupie pomidorowej inspiracji do niedzielnej elegii. 

Zatem: nie było to dawno, nie było to ostatnio, nie było to w sobotę ani we wtorek, nie było to po obiedzie ani przed śniadaniem. Po prostu pewnego dnia.

Tego właśnie dnia kategorycznie zabroniła sobie marzyć.


Dla kogoś, kto - jak ona - od dziecka żył w świecie wyobraźni, podsycanej niczym solidne ognisko kolejnymi lekturami, nie było to łatwe zadanie. Wiedziała jednak, że coś zrobić musi, zanim zwariuje albo popadnie w depresję wywołaną absolutną nieprzystawalnością tego, co roiło się w jej głowie, w stosunku do tego, co fundowała jej codziennie rzeczywistość.

Dawniej nie dostrzegała kontrastu tak wyraźnie. Ba, dawniej wierzyła, że prędzej czy później i ona doczeka się spełnienia tych wszystkich skromnych, banalnych wizji życiowych, które wyobraźnia aplikowała jej co wieczór przed zaśnięciem. Miłość, rodzina, dobry i spokojny dom pod miastem, ciekawa praca, czas na realizację pasji, kilkoro przyjaciół w zasięgu wzroku - lub chociaż telefonu. Mało ambitne były te przedsenne rojenia, ale jej wystarczały najzupełniej. A właściwie - wystarczałyby. Gdyby zaczęły się spełniać.

Czekała. 
Czekała całą pierwszą dekadę XXI wieku. 
I przez kilkadziesiąt miesięcy kolejnej dekady. 

W tak zwanym międzyczasie układała sobie życie z tych elementów, które udawało jej się odnaleźć - z kolejnych prac, pasji, z nowych mieszkań wynajmowanych w rozmaitych konfiguracjach, z wyjazdów i powrotów, ze studiów, praktyk, zabaw, z lektur, filmów, samochodów... W mozolnie tworzonych konstrukcjach zawsze jednak pojawiała się poważna luka w tej jednej sferze, w jedynym miejscu, na którego wypełnieniu zależało jej tak naprawdę. I kolejne budowle zapadały się z hukiem. Syzyf miałby ubaw. A może przeciwnie - współczułby jej, że męczy się jeszcze bardziej niż on z kamieniem?

Dlatego właśnie pewnego dnia zabroniła sobie marzyć. I basta.

Miała już dość czekania na cud, który się nie zdarzy. I złudzeń, które rozwiewają się zazwyczaj w najmniej odpowiednim momencie, odsłaniając... nie, nawet nie rzeczywistość. Pustkę. 

Niestety, nie da się w Polsce oficjalnie przeprowadzić amputacji wyobraźni. Dlatego należy ten zabieg wykonywać w warunkach domowych, licząc się z tym, że coś może pójść nie tak, jak należy. Zaryzykowała mimo to i grubą kreską - jak skalpelem - odcięła sobie dostęp do wszystkich tych niespełnionych wizji, pięknych marzeń, drgnień serca, motyli w brzuchu i całego miłosnego sztafażu. Myślała, że to wystarczy.

Dlaczego, do cholery, nikt nie powiedział jej o możliwych efektach ubocznych?!

Ból fantomowy zaczął jej dokuczać niemal od razu. Wciąż miała wrażenie, że w miejscu odcięcia coś pulsuje, rwie, jakby koniecznie chciało wydostać się z głowy i rozsnuć na nowo piękne wizje niemożliwej przyszłości. Gorzej spała, szybciej męczyła się tym, co wcześniej sprawiało jej przyjemność. I wciąż - od czasu do czasu - budziła się, wtulając policzek w mokrą od łez, jedną, jedyną poduszkę. Kto płakał? Nie chciała pamiętać.

Na szczęście - mimo przykrych skutków ubocznych - zaczynała odczuwać także pozytywne skutki zabiegu. Świat stał się wprawdzie mniej kolorowy, mniej podniecający, ale też bardziej przewidywalny. Minęły ataki nadziei, przestały jej dokuczać idiotyczne palpitacje na widok tego czy owego przedstawiciela płci przeciwnej spotkanego na ulicy. Zniknęło drżenie rąk, pozbyła się niewygodnych złudzeń. 

I tylko ten fantom. Fantom w głowie. 
Gdyby nie on, zupełnie przestałaby się przejmować swoim nieudanym, żałosnym życiem w pojedynkę (plus pies, ale przecież to nie to samo).

Myśli sobie czasem, że ten ból, to nieznośne pulsowanie odciętego kawałka wyobraźni, też kiedyś minie. I świat zszarzeje do końca, dokumentnie i ostatecznie. Ile to jeszcze potrwa? Pięć lat? Może dziesięć? Nie wie. Ale myśli sobie, że pewnego dnia otworzy oczy, otoczone tylko nieco większą siecią zmarszczek niż teraz, i przekona się, że wokół niej nie ma już nawet kropli koloru, a w głowie wreszcie panuje martwa cisza.

Pewnego dnia.
Na co innego mogłaby czekać?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz