wtorek, 21 stycznia 2014

Nulek i niecne skłonności do recydywy

Podobno mądrzy ludzie uczą się na błędach. Nie swoich, a cudzych w dodatku. Cała reszta świata, czyli ludzie średnio rozgarnięci, starają się natomiast wyciągać wnioski z własnych potknięć i na ich podstawie regulować swoje zachowania oraz postępki w przyszłości. A ja?

A ja, choć w tym roku kończę trzydzieści lat, choć doświadczenia życiowe mam bogate i liczne, pamięć zaś całkiem niezłą, zważywszy na listę spraw, które muszę w niej przechowywać, wciąż grzeszę skłonnościami do recydywy w tej jednej, nieszczęsnej dziedzinie: w popełnianiu błędów. I nie pomogą tutaj żadne korektorskie skłonności, przez niektórych znajomych wyolbrzymiane do rozmiarów ortograficzno-interpunkcyjnej manii... ;-)

To ekspiacyjne wyznanie wklepuję w klawiaturę dziesięcioma palcami, z których trzy są obecnie ubabrane paskudną, zaschniętą już i szorstką substancją. Czyli klejem. Takim cudownym, co to wszystko sklei na amen. Palce na szczęście nie skleiły się, bo w porę spostrzegłam, co się święci, i przezornie rozcapierzyłam dłonie... Nie zmienia to jednak faktu, że pozornie drobna naprawa, której za sprawą owego cud-kleju zamierzałam dokonać, zamieniła się - nie po raz pierwszy - w klejową jatkę. 


A wszystko to wina wspomnianej klawiatury, od której jakiś czas temu odpadła literka "D". No, może nie tyle literka, co klawisz nią oznaczony. Odpadł, wystrzelił w przestrzeń międzyplanetarną i - po namierzeniu w najdalszym z możliwych kątów - nie dał się już wcisnąć na swoje miejsce. Została po nim taka mała, śmieszna gumeczka. W sumie nie narzekałam nawet, bo po dotknięciu jej udawało mi się uzyskać to, czego potrzebowałam, czyli literkę "d" na monitorze, jednak dziś gumeczka zbuntowała się i postanowiła podążyć śladem klawisza. Odpadła więc, tym razem bez wystrzału. Zbadawszy usterkę, uznałam, że kropelka kleju powinna uratować moją dobrą współpracę z gumką, przywracając uciekinierkę z powrotem na miejsce. I tak doszło do klęski...

Nie wiem, dlaczego przypominam sobie o włożeniu rękawiczek ochronnych dopiero wtedy, gdy po moich paluchach spływają już krople kleju z ciut zbyt mocno ściśniętej tubki, zasychając w upiornie sztywną skorupkę na skórze. Tak, tak, rękawiczek - dostałam już nawet kiedyś specjalną parę przeznaczoną do takich działań. Przecież niejednokrotnie przekonywałam się już, że - choć rozmaite inne czynności domowe, nawet z użyciem wyrzynarki, idą mi dość sprawnie  - z klejeniem nie radzę sobie zupełnie. Ba, powiem więcej - klej i ja to połączenie, które MUSI zaowocować jakąś katastrofą. Fatum, i tyle...

Niestety, choć wieloletnie i smutne doświadczenia z niebezpiecznymi substancjami klejącymi powinny podpowiedzieć mi w porę to jakże banalne i skuteczne rozwiązanie, znów dałam się złapać w pułapkę "zrób to szybko, tym razem się uda". No i mam za swoje. Będzie szorowanko w nagrodę - i ambitny plan, by w 2014 roku dorobić się wreszcie zadbanych dłoni godnych prawdziwej damy, szlag trafi... ;-)

Skąd te moje skłonności do haniebnej recydywy? 
Przecież nie jestem (aż tak) głupia i zazwyczaj udaje mi się unikać rozmaitych pułapek losu. Przecież szybko się uczę, z zapamiętywaniem schematów też nie mam większych kłopotów. A jednak wciąż pakuję się w ten sam klejowy kłopot, z uporem maniaka powtarzając stare błędy i zapominając o podstawach domowego BHP... 

Czy to dlatego, że całą moją koncentrację pochłaniają sprawy zawodowe (zwłaszcza ostatnio wymagające nie lada skupienia) i na takie, za przeproszeniem, pierdółki nie wystarcza mi już szarych komórek?

A może to kwestia roztargnienia, które wszak pozostaje odwiecznym wrogiem rozsądnego planowania działań, nawet w tak podstawowym zakresie, jak obsługa miniaturowej tubki z klejem w celu wydobycia z niej maleńkiej kropelki owego magicznego, lecz i arcyniebezpiecznego specyfiku? 

Pocierając opakowanym w klejową skorupkę palcem grzbiet nosa (uwaga, u mnie to oznaka najwyższego skupienia!), dochodzę do wniosku, że przyczyna nie tkwi w zmęczeniu ani w roztrzepaniu godnym zakochanej nastolatki, a nie poważnego pracownika instytucji kultury. Nie. Ja po prostu naiwnie i uparcie wierzę w swoje szczęście, w uśmiech losu, w głupi fart, który tym razem na pewno (!) pozwoli mi uniknąć wpadki...

Mam tak od dziecka i pewnie się już z tego skrzywienia nie wyleczę.

Zawsze będę wierzyć, że tym razem się uda. Z klejem. Z pracą. Z miłością... Bez rękawiczek, bez specjalnych przygotowań, ot tak, po prostu. Bo... dlaczego nie? Przecież statystyki to jeszcze nie wszystko. ;-)

Zawsze będę widzieć szklankę w połowie pełną, a nie pustą. Nieważne, co jest w tej szklance i czy w ogóle mam ochotę po nią sięgać. :-P

Zawsze będę dostrzegać w ludziach najpierw zalety, choćbym potem miała się okrutnie zawieść, kiedy na jaw wyjdą ich prawdziwe skłonności i wcale nie tak piękne cechy. Choćbym później za swoją naiwność miała dostać kolejnego kopniaka w tyłek - albo i nóż w plecy (no, nie ma co dramatyzować - kopniak jest bardziej prawdopodobny). 

Tak, jestem recydywistką. Nawet gdy rzeczywistość usilnie stara się mnie od tego odwieść, ja i tak wracam - niczym ćma do światła - do nadziei, że jakoś sobie poradzę. I że wszystko, co się w moim życiu rozsypuje, jakoś (słowo-klucz) poskleja się w solidną i nadającą się do użytku całość. No, może prawie wszystko - poza moimi nieszczęsnymi palcami. ;-) 

W coś przecież trzeba wierzyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz