czwartek, 28 lutego 2013

Luty w pięciu smakach

Uwaga! W dzisiejszym odcinku programu "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie..." zajmiemy się wyjątkowym zniknięciem. Otóż zwiał mi dokądś cały luty!
Sypnął śniegiem, by odwrócić moją uwagę, poszczypał nieco w policzki, zawrócił w głowie parapetówką i urodzinami mojej mamy, i ani się obejrzałam, a już zaczął zwijać swój zimowy interes. Za kilka godzin pewnie znikną po nim wszelkie ślady... a ja zostanę na lodzie. Choć - sądząc po prognozach pogody - raczej w kałuży.

Próbowałam go łapać, ale bezskutecznie. Po prostu przeciekł mi przez palce - jak czas w jednym z moich ulubionych wierszy Haliny Poświatowskiej (pisałam o nim tutaj). Zostało po nim tylko pięć smaków - po jednym na każdy palec. ;-)



Dominował, oczywiście, słodko-gorzki smak teatru, który towarzyszy mi nie tylko na jawie, ale i we śnie - bo nader często staje się scenerią moich nocnych rojeń. Teatru, który poznaję coraz lepiej i który codziennie czymś mnie zaskakuje. Już nie gubię się w korytarzach, tajnych przejściach (no, dobrze, w większości z nich, bo pewnie wszystkich jeszcze nie poznałam) oraz zakamarkach. Już rozpoznaję twarze naszych gwiazd - ba, niektóre z tych gwiazd rozpoznają i mnie! Już nie zastanawiam się, czy sprostam kolejnym wyzwaniom. Po prostu - działam. I każdego dnia uczę się czegoś nowego albo czymś nowym się cieszę, choć niekiedy jest to radość przyćmiona nieco zmęczeniem. :-)

W dodatku na ostatnim piętrze naszej zacnej instytucji odkryłam namiastkę raju. Przy okazji przygotowań do odbywającej się u nas w połowie miesiąca Nocy Fotografów trafiłam bowiem do magazynu starych kostiumów - przytułku dla strojów, które wypadły już z teatralnego obiegu, ale które mogą się jeszcze kiedyś przydać, więc - zgromadzone na wieszakach, czule owinięte folią, nieco przykurzone - trwają w półśnie i czekają, dumając o minionej świetności i marząc o powrocie na scenę... Mniejsza o to, że większość z przepięknych sukni, które tam znalazłam, została przygotowana do wiotkich niczym trzcina aktorek i mogłam najwyżej pomarzyć o wciśnięciu się w nie (nawet moje nadgarstki okazały się za grube, o innych częściach ciała nie wspominając). Wystarczyło mi patrzenie. No i regał z kapeluszami - tu już nie miałam problemów z rozmiarami... ;-) Zresztą ostatecznie znalazła się i dla mnie sukienka, więc mogłam posmakować też sławy, pozując podczas wspomnianej Nocy do zdjęć jako jedna z czterech zjaw teatralnych. Czekam teraz na efekty tego pozowania... 

A skoro już o snach i nocach mowa: dawno już nie miałam tak intensywnych i wielosmakowych snów, jak te lutowo-poznańskie, przyprawione solidnie teatrem i wspomnieniami. Śniły mi się szalone imprezy, akcje rodem z sensacyjnych filmów, cudze dzieci, którymi musiałam się zajmować (to podobno zapowiedź szczęścia i powodzenia), wyprawa do Moskwy, która dziwnym trafem okazała się miastem nadmorskim, położonym gdzieś w tropikach... Najczęściej zaś śnił mi się dziadek Ludwik, tata mojej mamy. Przychodził, rozmawiał ze mną - choć treści tych rozmów nie zdołałam spamiętać. A później - w ostatnim ze snów - umarł i znalazł się na marach w mojej poznańskiej kuchni (z racji panującego w niej chłodu - jak widać, nawet we śnie bywam praktyczna i dbam o takie "detale"). Zapaliłam tam świece, sprosiłam rodzinę na różaniec, jak nakazuje tradycja czuwania przy zmarłym bliskim... I gdy już mieliśmy zacząć modły, dziadek otwarł oczy, mrugnął do mnie szelmowsko, a później się roześmiał i wstał, jakby łoże śmierci było dla niego tylko miejscem popołudniowej drzemki. Kto wie, może jeszcze do mnie wróci w którąś z marcowych nocy i powie, dlaczego zafundował mi takie przedstawienie?

Wśród pięciu lutowych smaków wyraźnie wybija się też gorzko-kwaśny smak papieru - nie idzie mi tu jednak o zwykły, poczciwy materiał, na którym drukuje się piękne słowa ku pokrzepieniu czytelniczych serc, lecz o charakterystyczną mieszankę, z której powstają później rozmaite dokumenty, druczki urzędowe, formularze i wnioski. Ileż tego było w lutym! Ledwo udało mi się z wydatną pomocą cioci uporać z zeznaniem podatkowym, a już państwo uszczęśliwiło mnie wieścią o mandacie (tak, tak, dodatkowe koszty mojej przeprowadzki z Krakowa do Poznania ujawniły się blisko 2 miesiące po fakcie...) i odpowiednim formularzem do wypełnienia. Ledwo zamknęłam sprawę wywozu śmieci - nowa ustawa zafundowała wszystkim mieszkańcom naszej gminy sporo papierkowej roboty, a już mama podsuwała mi pod nos formularz z Ośrodka Pomocy Społecznej (choć czuję, że zmiana przepisów skutecznie pozbawi nas tym razem jakiejkolwiek pomocy finansowej w związku z opieką nad coraz bardziej niedomagającą babcią). Cóż dopiero mówić o innych banałach - wnioskach do Urzędu Pracy, zbliżającej się rozprawie dotyczącej prawa własności do naszego grodziskiego domu, kolejnej próbie podjęcia walki o rentę dla mamy i ponowne orzeczenie o niepełnosprawności dla babci... Może te papiery smakowałyby mi lepiej, gdyby nie koszmarnie bezosobowy i najeżony dziwactwami język urzędowy? Fuj!

Na szczęście urzędowo-papierkowe paskudztwa zawsze można "zagryźć" czymś lepszym, smaczniejszym, zmywając w ten sposób paskudny posmak podatków, wniosków i zawiadomień. Dla mnie w lutym "czymś lepszym" okazali się po prostu - ludzie. No dobrze, uściślę, zanim padnie tu posądzenie o kanibalistyczne skłonności - relacje międzyludzkie. Zanim luty uciekł na dobre, zdążyłam - na szczęście - nacieszyć się towarzystwem starych i nowych znajomych, spotkać kilka dawno niewidzianych osób, zorganizować parapetówkę, powłóczyć się po Poznaniu, zajrzeć do kina. No i trochę bliżej poznać tych, których teraz widuję codziennie. ;-) Kto wie, może to właśnie z ich "winy" luty wyciekł mi przez palce niemal niezauważenie, zamiast wlec się w nieskończoność?

* * *


Jeszcze kilkadziesiąt minut, i ostatnie ślady lutego zdmuchnie nocny wietrzyk - coraz cieplejszy, coraz łagodniejszy - pierwsza zapowiedź marca... i wiosny. Zostanie mi wtedy tylko jedno: nieposkromiony apetyt na kolejne dni i kolejne miesiące. Marcu, nie zawiedź mnie, proszę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz