wtorek, 5 lutego 2013

Wielki powrót gołębia-podglądacza

Krakowskie wspomnienia codziennie przylatują do mnie na stalowoszarych skrzydłach. Siadają na balkonie, bezczelnie przechadzają się po parapecie, łypiąc na mnie bezczelnie - raz jednym, raz drugim bursztynowym okiem. Budzą mnie, nim przypomni sobie o tym rozleniwiony zegarek. Podglądają - czy aby na pewno nie wyjdę za późno do pracy. Gruchają do snu natarczywe, niechciane kołysanki...

Spokojnie. Nie bój się. Nie zwariowałam jeszcze na tyle, by silić się tutaj na metafory niskich - nomen omen - lotów. Na moim balkonie - a czasem także i parapecie - ulokowała się po prostu parka tzw. "latających szczurów", czyli gołębia rodzinka, na razie dwuosobowa (mam nadzieję, że zdążę przeprowadzić eksmisję, zanim pojawią się jakieś... jaja). A to przypomina mi pewną historyjkę, która przytrafiła mi się jeszcze w zamierzchłych akademikowych czasach. 

Nie proś. Nie musisz.
Przecież i tak bym Ci ją opowiedziała... :-)



POLOWANIE NA GOŁĘBIA PODGLĄDACZA

Działo się to dawno, dawno temu, gdy na Miasteczku Akademickim AGH, które - prócz rojów przyszłych inżynierów - zamieszkiwały też rozmaite zabłąkane jednostki humanistyczne z Uniwersytetu Jagiellońskiego, nie było jeszcze basenu, a jedynie potężna dziura w ziemi zwiastująca, że kiedyś powstanie tam jakiś interesujący obiekt. Mieszkałam w jednym z akademików położonych tuż obok owej dziury, co później - już w czasach budowy owego przybytku - zapewniło mi takie atrakcje, jak nocne wylewanie betonu (nie masz pojęcia, jak głośno może lać się beton!) czy też tłumy robotników spędzających swoją przerwę śniadaniową na podpatrywaniu studenckiego (ze szczególnym naciskiem na płeć piękną) życia. Nim jednak doświadczyłam tych niebywałych atrakcji, dane mi było stoczyć prawdziwą batalię na śmierć i życie z innym bezczelnym podglądaczem, który uprzykrzał mi życie przez niemal cały rok akademicki.

Na początku nie wiedziałam, z czym, a raczej - z kim - mam do czynienia. Po prostu - wczesnym rankiem, około 5.00-5.30, budziły mnie odgłosy postukiwania w parapet. Kilka w miarę regularnych stuknięć. I przerwa. Po chwili znów - stuk, stuk, stuk, stuk, stuk - i cisza. Stuk, stuk, stuk - i nic. Stuk...

Początkowo myślałam, że to jakiś szyfr agiehowców - wszak nie od dziś wiadomo, że inżynier to dla przeciętnego humanisty istota z innego wymiaru. Może więc był to rodzaj tajnego kodu, języka właściwego dla tych dziwacznych stworzeń? A może to woda kapiąca z wyższych pięter na mój parapet? Może akademik się sypie - kawałek po kawałeczku, okruch po okruchu?

Rozwiązanie pojawiło się przed pierwszym kolokwium, czyli po około 2-3 tygodniach roku akademickiego. Wstałam wcześnie rano - wtedy jeszcze byłam rannym ptaszkiem i lubiłam uczyć się, gdy cały akademik dopiero zasypiał po całonocnych harcach. Zasiadłam do stolika przy oknie i zagłębiłam się w tajniki historii języka polskiego - a może to był staro-cerkiewno-słowiański? Po chwili usłyszałam znajome stukanie tuż przy mnie - za szybą. Ucichło. Błyskawicznie odwróciłam głowę...

Trzepot.
Błysk oka.
Szara smuga znikająca gdzieś za framugą.

Gołąb. To jemu zawdzięczałam przedwczesne pobudki.
Kilka dni później udało mi się nawet zbadać dokładniej przyczynę hałasu - otóż jedna z nóg ptaszyska była oplątana jakimś kawałkiem drutu. Kto wie, jaka kryła się za tym przygoda?

Cóż mi jednak przyszło z tego, że wiedziałam, co mnie budzi, skoro nie mogłam pozbyć się przyczyny hałasu? Próby przepłoszenia ciekawskiego gołębia nie pomogły - zbyt dobrze było mu wśród studenckiej braci (przy okazji - Rado Języka Polskiego, która na pewno czytasz te moje wynurzenia - czy powstał już jakiś żeński odpowiednik słowa "brać"? Minęły już dawno czasy, gdy na uczelniach studiowali wyłącznie mężczyźni, a język jakoś tego nie uwzględnił...). Czemu tu się zresztą dziwić? Parapety akademików nader często zmieniały się w: a) spiżarnie; b) lodówki (od listopada do marca), tudzież c) śmietniki... Gołąb musiałby mieć iście ptasi móżdżek, by z powodu moich nędznych zabiegów rezygnować z darmowej wyżerki. Ale cóż, próbowałam...

Niestety, podejmowane przeze mnie wysiłki nie przyniosły rezultatu. W dodatku bezczelne ptaszysko uznało najwyraźniej, że jestem ciekawym okazem do obserwacji, skoro tak usilnie staram się zwrócić na siebie jego uwagę. No i zaczęły się prawdziwe podchody. Poranne spacery podejrzanie często kończyły się teraz przy moim oknie. Stuk, stuk, stuk... i cisza. Podejrzana cisza, zwiastująca nieuchronnie, że coś gapi się na mnie z parapetu.

Złośliwiec - gdy tylko podnosiłam się z łóżka (a zazwyczaj zjawiał się, gdy jeszcze się tam wylegiwałam), ruszał w dalszą drogę po parapecie albo najzwyczajniej w świecie odfruwał tuż po nawiązaniu kontaktu wzrokowego. On wiedział, że ja wiem. To mu wystarczało, choć nie na długo. Następnego ranka znów wracał.

Moje opowieści o wrednym ptasim podglądaczu budziły wśród znajomych pełne niedowierzania rozbawienie. No tak, gołębie wyrobiły sobie w końcu u ludzi opinię durnych i pokojowo (sic!) nastawionych ptaków. Wiesz, gołąbek pokoju itd. Postanowiłam więc zdobyć dowody. Fotograficzne. Ha!

No i zaczęło się polowanie na gołębia-podglądacza.
Ależ to były podchody!

Długo zaczajałam się z aparatem o poranku, licząc, że uda mi się uchwycić tę pierzastą bestię w akcji. Ale dopiero późną wiosną dokonałam tego wiekopomnego wyczynu - i to tylko dlatego, że gołębiowi zwiała z parapetu przygruchana przygodnie panienka. Zdezorientowany, porzucony, niezaspokojony - stracił na moment czujność i... stało się. Ale nawet na tych zdjęciach, wykonanych w chwili jego słabości, w momencie załamania,  widać, co to za drań. Ba, diabeł wcielony! To gorejące spojrzenie do dziś śni mi się w  koszmarach...


Od tamtego ptaszyska uwolniły mnie dopiero wakacje. Gdy wróciłam do akademika w październiku, mój dręczyciel nie pojawił się już więcej. Może zmienił rejon? A może ustatkował się i zaprzestał spacerów, zajęty jakąś ptasią miłostką?


Gdy wyniosłam się z akademika do mojego pierwszego prawdziwie studenckiego mieszkania, miejsce gołębi na dobre zajęły sroki, wróble i sikorki. I było mi w ich rozświergotanym towarzystwie całkiem dobrze, gdziekolwiek się przenosiłam - czy to w Bronowicach, czy na Grzegórzkach, w Starym Podgórzu czy w Łagiewnikach... 


Gołębie wspomnienia dopadły mnie dopiero tu - w Poznaniu. I choć moja balkonowa parka podglądaczy bynajmniej nie wykazuje się inwencją godną tamtego krakowskiego zabijaki z akademika, mam wrażenie, że to przeszłość, krakowska przeszłość, przypomina mi o sobie codziennie, strosząc piórka. Piszę więc - by ją utrwalić, zanim odfrunie na dobre...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz