Nie jest to bynajmniej typowe dla mnie zachowanie: na co dzień miewam zdecydowanie bardziej refleksyjne podejście do życia i potrafię w myślach wracać do minionych wydarzeń wielokrotnie, analizując je wciąż na nowo i wciąż na nowo zastanawiając się nad sensem tego, co widziałam lub przeżyłam.
Prowadzenie bloga zdecydowanie mi to ułatwia. Nigdy wcześniej nie cierpiałam na chorobę zwaną pamiętnikarstwem, więc fakt, że mogę w każdej chwili zerknąć do archiwum i przekonać się, co myślałam o sobie i o świecie dokładnie 365 dni temu, stanowi dla mnie pewną nowość, choć przyznaję, że nie zawsze są to przyjemne konfrontacje...
Rok temu w lutym, wdając się w gorzkie dywagacje ornitologiczne, musiałam być w nienajlepszym nastroju. Wczytuję się w swoje przemyślenia i walczę z krnąbrną pamięcią, by przypomnieć sobie coś więcej. Jak się wtedy czułam i czy nie byłam przypadkiem chora? Może mój eks-pracodawca był tamtego dnia wyjątkowo kapryśny i nieprzyjemny? Czy zranił mnie ktoś, komu nieostrożnie pozwoliłam podejść zbyt blisko?
Coś przecież musiało stać się impulsem, iskrą, która wywołała słowny pożar.
Walczę z pamięcią. Na próżno.
Wiem jedno - 365 dni po napisaniu tamtych słów wciąż jestem tą samą niezbyt urodziwą dziewczyną z pięknymi marzeniami. Nic się nie zmieniło. Nikt nie zafundował mi operacji plastycznej (może to i lepiej, sądząc po skutkach takich zabiegów widocznych na twarzach niektórych polskich gwiazd i gwiazdeczek). Nie pojawiła się dobra wróżka z pakietem zabiegów w jakimś ekskluzywnym SPA w zanadrzu. A jednak - dziś nie zaprząta mi to głowy aż tak bardzo, jak rok temu.
Gorycz pozostała, ale zdążyła już zwietrzeć, niczym źle przechowywana przyprawa. Wyparły ją inne, znacznie ciekawsze smaki. Poznańskie. :-)
Pisałam już o energii, jaką daje mi moja nowa praca. Po 1 miesiącu i 1 tygodniu w teatrze mogę stwierdzić, że to zjawisko nasila się z każdym dniem - im więcej daję z siebie, tym więcej sił zyskuję do dalszych działań. Cieszę się każdym dniem. I nawet poranne wstawanie nie wydaje się już tak irytującym rytuałem...
A mieszkanie? Wczoraj urządziłam w nim swoją pierwszą samodzielną (bo przygotowywaną bez udziału współlokatorów i ich gości) parapetówkę - sezon na wizyty uważam za otwarty! Było gwarno, ciepło, wesoło i tak... beztrosko? :-)
Przyglądałam się twarzom moich gości - a niektórzy z nich przybyli z daleka - i czułam to samo, co codziennie wita mnie w pracy: pozytywne fluidy, dobre wibracje w powietrzu. I ogarniał mnie coraz bardziej spokój, radosny spokój podparty przekonaniem, że przenosiny do Poznania były dobrym pomysłem. I że - jeśli się postaram i jeśli po 3-miesięcznej próbie teatr nie odrzuci mnie brutalnie - być może czeka mnie więcej takich wieczorów w towarzystwie ludzi, z którymi jest mi po prostu: dobrze.
Zawsze wierzyłam, że szczęście nie jest stanem permanentnym. Że nie osiąga się go raz na zawsze. Nie da się na nie wykupić abonamentu ani podpisać z nim umowy na czas nieokreślony. Szczęście to dla mnie kolekcja dobrych, pięknych momentów. Zbiera się cały czas w mojej głowie i powoli, acz systematycznie powiększa. Poznań sprawił, że w tych zbiorach przybyło już sporo ciekawych eksponatów. Nie jestem więc szczęśliwa - ale coraz częściej bywam. :-) A wczoraj do kolekcji moich szczęść dorzuciłam całkiem sporą cegiełkę.
Będę tu szukać kolejnych okazów - teraz, gdy zainaugurowałam już oficjalnie swój poznański etap życia. I zdaję sobie sprawę, że czeka mnie poważna misja, godna co najmniej Jamesa Bonda.
Bo przecież gdzieś w Poznaniu czeka na odkrycie jakaś przytulna knajpka, którą będę mogła nazywać swoją ulubioną. Bo tyle tu jeszcze muzeów i galerii, których nie odwiedziłam (na pierwszy ogień pójdzie pewnie Muzeum Etnograficzne - o ile do soboty zdołam doprowadzić do porządku moje nieszczęsne zatoki). Bo muszę odkryć kino, w którym można obejrzeć od czasu do czasu jakieś stare filmy, ciekawy second hand z kolekcją nietypowych ciuchów, park, do którego wiosną będę wyprowadzać na długie spacery moje ulubione książki... I biblioteki. I antykwariaty. I mieszkania moich znajomych, by móc nanieść je na moją osobistą mapę ważnych miejsc w grodzie Przemysława.
Tyle jeszcze muszę znaleźć i oswoić.
I tak bardzo chcę móc tu sobie zbudować przeszłość, na którą nie będę musiała już spoglądać za pomocą wstecznego lusterka w wyładowanym po dach samochodzie...
Studiowałam w Poznaniu, nie lubiłam go, lubiłam Kraków. Dotąd go nie lubię, lubię Kraków, ale mam nadzieję, że dla ciebie się otworzy to miasto. Było w nim kilka fajnych miejsc, które trzymały mnie wtedy przy życiu, ale poczułam prawdziwą ulgę, gdy nie musiałam już więcej tam wracać.
OdpowiedzUsuńA ja urodziłam się w Poznaniu, ale nigdy go dobrze nie poznałam - może dlatego, że był zbyt blisko? Jedno jest pewne: gdyby nie 8 i pół roku w Krakowie, nie potrafiłabym sobie poradzić w stolicy Wielkopolski. :-) Kocham Kraków. Poznań lubię coraz bardziej. I z każdym dniem utwierdzam się w przekonaniu, że w moim sercu starczy miejsca dla obu tych miast. ;-)
Usuń