niedziela, 10 lutego 2013

Tyle jeszcze muszę znaleźć

Podczas pamiętnej grudniowej przeprowadzki z Krakowa do Poznania nie korzystałam z lusterka wstecznego w pożyczonym od kuzyna samochodzie - wyładowany po dach bagażnik skutecznie pozbawił mnie tego luksusu. Teraz myślę, że ową szaleńczą jazdę można uznać za metaforę doskonale obrazującą moje podejście do przenosin. Bez zastanowienia ruszyłam przed siebie, nie oglądając się na to, co zostawiam. Musiałam - inaczej nie udałoby mi się dokonać tego przeskoku w odpowiednio szybkim tempie. 

Nie jest to bynajmniej typowe dla mnie zachowanie: na co dzień miewam zdecydowanie bardziej refleksyjne podejście do życia i potrafię w myślach wracać do minionych wydarzeń wielokrotnie, analizując je wciąż na nowo i wciąż na nowo zastanawiając się nad sensem tego, co widziałam lub przeżyłam. 

Prowadzenie bloga zdecydowanie mi to ułatwia. Nigdy wcześniej nie cierpiałam na chorobę zwaną pamiętnikarstwem, więc fakt, że mogę w każdej chwili zerknąć do archiwum i przekonać się, co myślałam o sobie i o świecie dokładnie 365 dni temu, stanowi dla mnie pewną nowość, choć przyznaję, że nie zawsze są to przyjemne konfrontacje... 



Rok temu w lutym, wdając się w gorzkie dywagacje ornitologiczne, musiałam być w nienajlepszym nastroju. Wczytuję się w swoje przemyślenia i walczę z krnąbrną pamięcią, by przypomnieć sobie coś więcej. Jak się wtedy czułam i czy nie byłam przypadkiem chora? Może mój eks-pracodawca był tamtego dnia wyjątkowo kapryśny i nieprzyjemny? Czy zranił mnie ktoś, komu nieostrożnie pozwoliłam podejść zbyt blisko? 

Coś przecież musiało stać się impulsem, iskrą, która wywołała słowny pożar.
Walczę z pamięcią. Na próżno.

Wiem jedno - 365 dni po napisaniu tamtych słów wciąż jestem tą samą niezbyt urodziwą dziewczyną z pięknymi marzeniami. Nic się nie zmieniło. Nikt nie zafundował mi operacji plastycznej (może to i lepiej, sądząc po skutkach takich zabiegów widocznych na twarzach niektórych polskich gwiazd i gwiazdeczek). Nie pojawiła się dobra wróżka z pakietem zabiegów w jakimś ekskluzywnym SPA w zanadrzu. A jednak - dziś nie zaprząta mi to głowy aż tak bardzo, jak rok temu.

Gorycz pozostała, ale zdążyła już zwietrzeć, niczym źle przechowywana przyprawa. Wyparły ją inne, znacznie ciekawsze smaki. Poznańskie. :-)

Pisałam już o energii, jaką daje mi moja nowa praca. Po 1 miesiącu i 1 tygodniu w teatrze mogę stwierdzić, że to zjawisko nasila się z każdym dniem - im więcej daję z siebie, tym więcej sił zyskuję do dalszych działań. Cieszę się każdym dniem. I nawet poranne wstawanie nie wydaje się już tak irytującym rytuałem...

A mieszkanie? Wczoraj urządziłam w nim swoją pierwszą samodzielną (bo przygotowywaną bez udziału współlokatorów i ich gości) parapetówkę - sezon na wizyty uważam za otwarty! Było gwarno, ciepło, wesoło i tak... beztrosko? :-) 

Przyglądałam się twarzom moich gości - a niektórzy z nich przybyli z daleka - i czułam to samo, co codziennie wita mnie w pracy: pozytywne fluidy, dobre wibracje w powietrzu. I  ogarniał mnie coraz bardziej spokój, radosny spokój podparty przekonaniem, że przenosiny do Poznania były dobrym pomysłem. I że - jeśli się postaram i jeśli po 3-miesięcznej próbie teatr nie odrzuci mnie brutalnie - być może czeka mnie więcej takich wieczorów w towarzystwie ludzi, z którymi jest mi po prostu: dobrze.

Zawsze wierzyłam, że szczęście nie jest stanem permanentnym. Że nie osiąga się go raz na zawsze. Nie da się na nie wykupić abonamentu ani podpisać z nim umowy na czas nieokreślony. Szczęście to dla mnie kolekcja dobrych, pięknych momentów. Zbiera się cały czas w mojej głowie i powoli, acz systematycznie powiększa. Poznań sprawił, że w tych zbiorach przybyło już sporo ciekawych eksponatów. Nie jestem więc szczęśliwa - ale coraz częściej bywam. :-) A wczoraj do kolekcji moich szczęść dorzuciłam całkiem sporą cegiełkę.

Będę tu szukać kolejnych okazów - teraz, gdy zainaugurowałam już oficjalnie swój poznański etap życia. I zdaję sobie sprawę, że czeka mnie poważna misja, godna co najmniej Jamesa Bonda.

Bo przecież gdzieś w Poznaniu czeka na odkrycie jakaś przytulna knajpka, którą będę mogła nazywać swoją ulubioną. Bo tyle tu jeszcze muzeów i galerii, których nie odwiedziłam (na pierwszy ogień pójdzie pewnie Muzeum Etnograficzne - o ile do soboty zdołam doprowadzić do porządku moje nieszczęsne zatoki). Bo muszę odkryć kino, w którym można obejrzeć od czasu do czasu jakieś stare filmy, ciekawy second hand z kolekcją nietypowych ciuchów, park, do którego wiosną będę wyprowadzać na długie spacery moje ulubione książki... I biblioteki. I antykwariaty. I mieszkania moich znajomych, by móc nanieść je na moją osobistą mapę ważnych miejsc w grodzie Przemysława.

Tyle jeszcze muszę znaleźć i oswoić.
I tak bardzo chcę móc tu sobie zbudować przeszłość, na którą nie będę musiała już spoglądać za pomocą wstecznego lusterka w wyładowanym po dach samochodzie...


2 komentarze:

  1. Studiowałam w Poznaniu, nie lubiłam go, lubiłam Kraków. Dotąd go nie lubię, lubię Kraków, ale mam nadzieję, że dla ciebie się otworzy to miasto. Było w nim kilka fajnych miejsc, które trzymały mnie wtedy przy życiu, ale poczułam prawdziwą ulgę, gdy nie musiałam już więcej tam wracać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja urodziłam się w Poznaniu, ale nigdy go dobrze nie poznałam - może dlatego, że był zbyt blisko? Jedno jest pewne: gdyby nie 8 i pół roku w Krakowie, nie potrafiłabym sobie poradzić w stolicy Wielkopolski. :-) Kocham Kraków. Poznań lubię coraz bardziej. I z każdym dniem utwierdzam się w przekonaniu, że w moim sercu starczy miejsca dla obu tych miast. ;-)

      Usuń