poniedziałek, 29 kwietnia 2013

Graj, piękny Cyganie?

Piątkowe późne popołudnie. 

Długo wyczekiwana wiosna z rozmachem pootwierała okna w Nulkowym mieszkaniu, sprawiając, że zapach piekących się właśnie w miniaturowej błękitnej kuchni muffinów cynamonowych zmieszał się z wionącymi zza okna i wyczuwalnymi nawet na wysokości III piętra aromatami Starego Grunwaldu. I zapachniało wiosenną ziemią wyzwoloną w końcu z mocnego uścisku zimy, spalinami generowanymi przez ścigające się po ulicy Przybyszewskiego samochody i tramwaje, a także duszną obietnicą porządnej kwietniowej burzy... 

Zajęta pozbywaniem się wszelkich śladów kuchennej aktywności wynikających z wrodzonej zamaszystości ruchów i beztroskiego kulinarnego maksymalizmu (potrawy jednogarnkowe? pfff...), umilałam sobie pracę nuceniem pod nosem kolejnych anglojęzycznych hitów wydobywających się z ustawionego w pokoju radia. Ot, kura domowa w akcji, ze śpiewem na ustach zmywająca gary i z przytupem szorująca przybrudzone ciastem blaty, z dłońmi w rękawiczkach i głową w chmurach. 

Nagle... 


...w skoczną popową melodię wdarło się odległe i tęskne zawodzenie akordeonu. Początkowo wydawało mi się, że moje zwichrowane nieco radio złapało sygnały 2 stacji muzycznych jednocześnie. Dopiero po dłuższej chwili skonstatowałam, że źródło owego dysonansowego rzępolenia znajduje się poza moim zasięgiem i że na pewno nie dobiega z głośników.

Wyjrzałam przez okno.
I na moment zaniemówiłam...


Czy Katarynka Bolesława Prusa wciąż jest jeszcze lekturą szkolną?
Bo ja poczułam się przez chwilę jak uwspółcześniona wersja bohatera tej nowelki. Po podwórku (czy raczej jego namiastce, będącej chodniko-parkingiem między moim blokiem a oddzielającym go od ulicy Przybyszewskiego budynkiem mieszczącym sklep i szkołę tańca), trzy piętra niżej, spacerował uzbrojony w akordeon Rom ze swoją różową małoletnią asystentką z charakterystycznym kubeczkiem na drobniaki w malutkiej, śniadej dłoni. Spacerował, wpatrując się intensywnie w kolejne okna, i grał, ach, grał na całego... 

Nie były to mistrzowskie wykonania. Mocno uproszczone cygańskie melodyjki, grane pospiesznie, niedbale - niemal mechanicznie, jak na katarynce właśnie. A jednak - mimo nieco groteskowego brzmienia tego przymusowego wiosennego koncertu - z niektórych okien padały drobniaki i w przerwach między kolejnymi akordami dało się słyszeć cichutki brzęk monet o chodnikowe płytki. 

Pstryknęłam ukradkiem zdjęcie gościnnego grajka, a później - poruszona widokiem dziewczynki uwijającej się po chodniku w poszukiwaniu rzuconych jej groszaków - i ja postanowiłam sięgnąć do torebki po portfel.

Już, już miałam otworzyć szerzej okno i cisnąć garść monet w powietrze, gdy akordeonista postanowił zmienić nieco styl i zagrał... Czarne oczy. Pamiętacie zespół Iwan i Delfin? Ja też pamiętam, niestety.

Schowałam portfel i zdecydowanie zamknęłam okno, odcinając się od cygana, Iwana i Delfina. Może i jestem nieczułą, wredną krową bez serca do muzyki i trudnego losu romskich dzieciątek? Ale do kroćset, na Czarne oczy mam alergię. 

Wolę zielone. Jak moje. ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz