poniedziałek, 27 maja 2013

KLIPS. Reaktywacja syndromu Jasia Wędrowniczka

W sztuce Federica Garcii Lorki "Dom Bernardy Alba", którą dla Teatru Nowego wyreżyserowała Magdalena Miklasz (wiem, że nie wypada mi polecać, bo mogę się wydać niewiarygodna ze względu na moje związki z tymże teatrem, ale... co mi tam! Polecam i tak, bo to świetna sztuka), pojawia się motyw ośmioletniej żałoby po śmierci głowy rodziny. Muszę przyznać, że przez jakiś czas bałam się, iż moja żałoba po Białej Strzale potrwa co najmniej tyle, bo - choć w lipcu zeszłego roku miałam solenne postanowienie znalezienia szybciutko następcy Cinquecento - moje motoryzacyjne nadzieje na nowy wehikuł spełzły na niczym... Na szczęście czekałam nieco krócej, bo nową miłość na czterech kółkach udało mi się znaleźć już (sic!) po roku od obwieszczenia światu zgonu tej poprzedniej...

Źle się zresztą wyraziłam. To nie ja znalazłam miłość, to ona znalazła mnie za pośrednictwem pewnej życzliwej cioci i nie mniej życzliwego wujaszka, którzy - wiedząc, że usycham już z tęsknoty za kierownicą, pomrukiem silnika oraz zostawianiem majątku na stacjach benzynowych - dali mi znać, że zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Poznania stoi sobie na pewnym podwórku pojazd w sam raz dla mnie. 


Po krótkiej naradzie telefonicznej dotyczącej parametrów samochodu, jego stanu technicznego (jak dobrze, że w moim małym świecie zawsze znajdzie się ktoś, kto zna się na silnikach lepiej niż przeciętna polonistka...), koloru (tak, tak, już słyszę znaczący rechocik czytających te słowa panów znawców, według których każda kobieta zwraca uwagę wyłącznie na ten drobny niuansik...) oraz - co dość istotne - ceny poczułam gdzieś pomiędzy płucami a wątrobą coś, co przypominało elektryczny impuls. Intuicja? Zarezerwowałam auto i obiecałam, że w najbliższą sobotę, czyli 11 maja (tak, tak, to już 2 tygodnie temu, ale tyle się działo, że dopiero dziś mogę spokojnie nadrobić zaległości w notatkach), wsiądę w autobus, jedyny, który tego dnia kursował do owej miejscowości, i osobiście obejrzę tajemniczy, wspaniały pojazd.

Pojechałam. 
Zobaczyłam. 
Kupiłam.

Nie obyło się jednak bez przygód po drodze, bo o mało nie spóźniłam się na ten jedyny autobus (uroki weekendowej komunikacji miejskiej w remontowanym centrum Poznania...). A kiedy już dotarłam na miejsce i pod eskortą moich cudownych patronów udałam się na oględziny wehikułu... ni mniej, ni więcej, tylko mi się oświadczono.

Propozycja wyszła, rzecz jasna, od pana, z którym miałam ubić ten motoryzacyjny interes. Niższy o głowę, na oko w wieku lekko już emerytalnym, z iście wojskowym sznytem. Gaduła. Od razu wyznał, że szuka żony, łypiąc na mnie znacząco. Nie odłypnęłam, ale oczywiście zza moich pleców zaraz padło hasło: "No proszę, a Anula szuka przecież męża!". Skutek łatwy do przewidzenia, ostatecznie jednak udało mi się opuścić posesję bezpiecznie i z zachowaniem staropanieńskiego stanu. No i w samochodzie. Już własnym. :D

Przyznam się Wam do czegoś. Wracając moim nowym nabytkiem do Grodziska (kilkadziesiąt kilometrów radosnej jazdy w rzęsistym deszczu), krzyczałam ze szczęścia na całe gardło! Oto skończył się nareszcie rok abstynencji (pomijając te krótkie kradzione chwile w pożyczanych od kuzynów autach)... Koszmarnie długi i uciążliwy, jeśli idzie o przemieszczanie się, rok. 



Moja nowa miłość to 22-letnie Renault Clio w pięknym odcieniu czerwieni (próbowałam dopasować do niego lakier na paznokciach, ale nie mam odpowiedniego koloru). Wersja RN, silnik 1.4, kilkadziesiąt rączych koników mechanicznych pod maską (a jak się śmiesznie ta maska otwiera, zupełnie inaczej niż w Białej Strzale), pojemny bagażnik (nawet zwłoki by się zmieściły...), dużo miejsca na nogi i całą resztę ciała. :-) No i te "oldskulowe" miśki na siedzeniach. Klasa, nie samochód. Każdy hipster marzy o takim, czyż nie? ;-)

A skoro już tak wyznaję tu rozmaite grzechy i postępki, to dodam, że po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów, gdzieś w okolicach Nowego Tomyśla, postanowiłam dokonać na moim aucie niebezpiecznej operacji zmiany płci. Poprzedni właściciel, odwołując się zapewne do mitologicznego kontekstu, mówił o Renault Clio per "Ona". Dla mnie jednak jest to zdecydowanie ON. I tak Clio została Klipsem, żeby jakoś tę onomastyczno-ontologiczną decyzję wesprzeć i uzasadnić. Zresztą, sentyment do czerwonych klipsów odziedziczyłam po mamie, więc mam dodatkowy motyw, gdyby się ktoś przyczepił. ;-) Żadnych czterokołowych bab nie zniosę, o nie!

Zatem od dwóch tygodni (i kilkuset kilometrów) jestem na powrót niewiastą zmotoryzowaną i niebezpieczną. Prowadzę się szybko i sprawnie, gdy trzeba, przyspieszam błyskawicznie, gdy wypada, zwalniam do majestatycznych 30 km/h. Nie mam zahamowań (nie mylić z hamulcami). Nie boję się nieznanych dróg. A kiedy wyruszam w nową podróż, wtóruję silnikowi i mruczę z zadowolenia, cichutko, żeby nie zagłuszyć radia. ;-)

Wielkopolanie, drżyjcie. W Nulku znów budzi się syndrom Jasia Wędrowniczka. Kto wie, gdzie poniesie mnie w najbliższy weekend?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz