niedziela, 1 grudnia 2013

Krótka historia o tym, jak Klips ocyganił Cygankę

Kto mnie zna, ten wie, że uwielbiam przebieranki wszelkiego rodzaju i że nie jest dla mnie problemem narobić sobie obciachu, pojawiając się tu czy tam w nie do końca konwencjonalnym stroju. Zresztą, z moim wzrostem i wymiarami i tak zazwyczaj wyróżniam się z tłumu, więc kwestia stroju nie robi już większej różnicy... ;-)

Dlatego bez namysłu - choć w żartach - zaproponowałam koleżance z pracy, że zajrzę na imprezę andrzejkową jej córki w przebraniu Cyganki i powróżę. Pomysł przeszedł i przez kilka dni obmyślałam szczegóły stroju, tak by nie wystraszyć niewinnych dzieciątek z podstawówki, a jednocześnie - nie wyglądać zbyt zwyczajnie. Wczoraj, na kilka godzin przez planowanym wejściem smoka (smoczycy właściwie...), gotowe były nawet wróżby dla młodzieży, bo przecież co to za Cyganka, która nie powróży. ;-) A ja nie mogłam się doczekać wieczoru w miłym towarzystwie. 

Najpierw trzeba było jednak na tę imprezę dojechać.
I tu zaczęła się przygoda...



Klips ostatnimi czasy miewa zimowe problemy wieku starczego - trudniej się go odpala, a ze względu na zepsuty wiatraczek odpowiadający za rozprowadzanie nawiewu we wnętrzu auta, bardzo łatwo zmienia się w saunę z absolutnie zamglonymi szybami. 

Jazda tym wehikułem po mieście wciąż sprawia mi wiele radości, jednak teraz, zimą, wiąże się ze wzmożoną czujnością i z koniecznością stałego trzymania gąbki lub szmatki na podorędziu, by móc zawczasu poprawić sobie widoczność, gdy tylko zajdzie taka potrzeba (zachodzi często). Wczoraj okazało się jednak, że prócz słabej widoczności, moje autko może mi zafundować również nieco inne wrażenia...

Udało mi się bezkolizyjnie przemknąć do auta - bez natykania się na sąsiadów, dozorcę, panów z Inei, parkujących swoje pandy na osiedlowym parkingu... Było to o tyle istotne, że wyglądałam dość osobliwie w zwiewnej białej bluzce z bufiastymi rękawami, dwóch spódnicach narzuconych jedna na drugą i ogromnej chuście zawiązanej artystycznie na głowie. O makijażu, wędrownej torbie i ogólnym wrażeniu "cygańskości" nie wspomnę. ;-) Moi sąsiedzi mogliby się nieco zaniepokoić takim widokiem. I pewnie mieliby rację.



Wsiadłam do auta, gotowa walczyć z zapłonem, mrozem i w ogóle nastawiona na to, że nie pójdzie łatwo. ;-) Ha, odpaliło za pierwszym razem! Poprawiłam chustkę i kłąb spódnic (żeby ich, broń Boże, nie przydepnąć podczas zmiany biegu lub hamowania), zapięłam pas, sprawdziłam widoczność, na wszelki wypadek raz jeszcze przetarłam szybę i... podejrzanie szybko opuściłam przydomowy parking. Naiwna...

Dobrze jechało mi się mniej więcej do Alei Solidarności. Niestety, kiedy stałam na pasie do lewoskrętu, czekając, aż kierujący tam wczoraj ruchem policjanci łaskawie pozwolą rządkowi aut przede mną ruszyć, Klips przypomniał sobie, że jest zima, wobec czego powinien się przecież zbiesić, żeby nam nie było zbyt miło obojgu... I zbiesił się. Na tymże pasie do lewoskrętu. Zakaszlał, warknął i zgasł. Tak po prostu.

W tym momencie policjant machnął ręką na auta z mojego pasu. Wszyscy ruszyli. Ja - nie. Bo jak?

Włączyłam awaryjki, wygasiłam wszelkie inne pobieracze mocy i spróbowałam odpalić cholerę raz jeszcze. Nic. Kolejna próba. Kaszelek, mrugnięcie lampek kontrolnych (akumulator działa) i cisza. Kolejna próba. Kolejna. I jeszcze jedna...

W tym czasie kierowcy za mną zorientowali się, że coś nie tak, i zgrabnie mnie wyminęli. Policjanci puścili inne samochody. A ja stoję nadal. Auć. Robi się nieciekawie...

Dodam, że Klips już raz zrobił mi podobny numer. Tata stwierdził, że to coś z filtrem paliwa. A ja nie wiem, nie znam się, wiem tylko, że wtedy odpalił. Jest więc nadzieja, że i tym razem odrobina cierpliwości wystarczy, by odczarować wehikuł. Zwłaszcza, że wysiadanie z auta w tym stroju i łapanie taksówki może być ciut... kłopotliwe? ;-)

Odczekałam więc moment, licząc do dziesięciu najwolniej, jak tylko umiałam. I nagle zamarłam - policjant ze skrzyżowania zauważył, że coś się stało i zaczął nawoływać do kolegi, gestykulując lekko w moim kierunku. Oj... niedobrze. Czyżby zamierzał tu podejść?

Nie zdążyłam doliczyć do tej magicznej dyszki i szybko podjęłam próbę uruchomienia silnika. Nic! W tym momencie zauważyłam, że do policjanta podchodzi drugi, zamienia z nim kilka słów i rusza w moim kierunku...

Czas zwolnił, chustka na głowie zaczęła mnie uwierać, więc zsunęłam ją z włosów, żeby wyglądać choć ciut poważniej, gdy przedstawiciel władzy zajrzy przez okno i zapyta, co się stało, a później - obserwując jakby w zwolnionym tempie każdy krok zbliżającego się poważnego pana w odblaskowej kamizelce i charakterystycznej czapce - przekręciłam kluczyk raz jeszcze. Policjant był już w połowie drogi. Silnik zakaszlał, zamielił jak zepsuta pralka, a później jęknął, zakrztusił się i... zaczął pracować, jakby nic się nigdy nie stało!

Łajza!

Policjant zatrzymał się w pół kroku.
Wyłączyłam awaryjki, szybko przywołałam na twarz minę mówiącą: "Ależ panie władzo, wszystko w porządusiu", złapałam pewnie kierownicę i skupiłam spojrzenie na tablicy rejestracyjnej wozu przede mną. Po chwili ruszyliśmy. Z bijącym sercem pokonywałam kolejne metry, uparcie nie patrząc na nieco zdziwionego i tkwiącego w miejscu policjanta, zmierzając do upragnionego skrętu w lewo i modląc się do wszystkich świętych związanych choćby odlegle z motoryzacją, by udało mi się niepostrzeżenie przemknąć ten brakujący dystans, a potem... niech się dzieje, co chce!

Udało się. Nieco rozczochrana, z drżącymi dłońmi i lekkim opóźnieniem dotarłam na andrzejkową imprezę, postraszyłam dzieciarnię i spędziłam świetny wieczór z mamami owej dzieciarni. ;-)

A Klips? 
Gdy wsiadłam do niego pod koniec wieczoru, nieco wylękniona, że znów zafunduje mi jakąś przygodę, odpalił, jakby nic się nie stało! 
Taki to Cygan!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz