środa, 15 stycznia 2014

Niewidzialność

Mogłoby się wydawać, że - jak przystało na Wiedźmę - panuję dość nieźle nad swoimi czarodziejskimi mocami. I tak też się zazwyczaj dzieje, zwłaszcza jeśli chodzi o kuchenne czary-mary. Kwestia wprawy. Ale nad jednym zaklęciem nie mam, niestety, władzy, choć bardzo chciałabym, aby stało się inaczej...

To zaklęcie na niewidzialność.


Nie wiem, jak to się dzieje. Przecież nie należę do tych drobnych, eterycznych istotek, których obecność łatwo przeoczyć, bo są tak zwiewne, że niemal przezroczyste... Przeciwnie - zawsze byłam i pewnie już zawsze będę jednostką solidną, i to nie tylko ze względu na stałość charakteru, przekonań oraz wierność ideałom, lecz również kwestie, hmm... fizyczne. ;-) 

Co z tego, skoro czasami mam wrażenie, że nawet, gdybym stanęła na rękach i w tej pozycji odśpiewała "Rotę", wykonując jednocześnie nogami rowerek, nożyce albo inny gimnastyczny manewr w powietrzu, to i tak pozostałabym niezauważona. Nie wspominając o tym, że w bardziej konwencjonalnej pozycji, czyli - z nogami mocno stąpającymi po ziemi i z głową bliżej chmur, staję się zupełnie niechcący niewidzialna na amen. 

Przekonuję się o tym boleśnie od czasu do czasu, przemieszczając się po mieście. Najniebezpieczniejsze są okolice przystanków tramwajowych i przejść dla pieszych - tam to dopiero się dzieje... Idę sobie spokojnie, trzymając się mniej więcej prostego toru, a tu nagle bum! I obrywam sójkę w lewy bok od jakiejś rozpędzonej pannicy sięgającej mi może do ramienia, która, przebiegając, potrąca mnie boleśnie i pędzi dalej, nie oglądając się nawet, nie przepraszając... To dla mnie widoczny sygnał, że zaklęcie zaczyna działać i że należy wzmóc czujność, bo ataki mogą się ponawiać.

Dziś w ten sposób oberwałam w ramię czyjąś teką (z gatunku tych dużych, szpanerskich, noszonych przez wszystkich, którzy chcieliby się kojarzyć z ASP i w ogóle - sztukami pięknymi). Tym razem jakiś hipsteroid bliżej nieokreślonej płci (zresztą w świecie, w którym toczy się właśnie porywająca dyskusja o "dżęderze" lepiej tej kwestii w ogóle nie poruszać...) nie raczył nawet zauważyć, że nie jest sam na - szerokim skądinąd - trotuarze. Na pamiątkę zostanie mi pewnie siniak. Teka - z tego co zdążyłam zauważyć - obrażeń nie odniosła...

I tak to się właśnie dzieje. Pyk! I nagle okazuje się, że niknę. Że można mnie olać, stratować, szturchnąć, a potem przejść dalej bez przeprosin. Powietrza się wszak nie przeprasza. Oczywiście, nie dzieje się tak tylko na ulicy. Czasem mam wrażenie, że nawet w pracy - odkąd mam oddzielne biuro na III piętrze, kawał drogi od piętra administracji - część osób nie zdaje sobie sprawy z mojej obecności i zapomina o przekazaniu mi informacji, zawołaniu mnie na to czy inne spotkanie, zapytaniu o to i owo... 

Zupełnie jakbym stawała się duchem za życia... 

Nie mam zielonego pojęcia, jak działa to zaklęcie ani skąd biorą się te momenty niewidzialności. Oczywiście, są też chwile, kiedy chciałabym za wszelką cenę zniknąć albo po prostu nie rzucać się w oczy - jednak wtedy na próżno czekam, aż owa kapryśna magia zadziała... Najwyraźniej prawa Murphy'ego dotyczą również wiedźm.

No i co tu począć?

W bajkach pojawiałby się królewicz albo żaba, byłoby coś o całowaniu, połowie ręki i królestwie (pewnie pokręciłam, ale dawno już nie czytałam bajek) i po kłopocie. W tym jakże prawdziwym życiu zostaje rosnący siniak na ramieniu i poczucie, że coś tu jest nie tak. Tylko co? 


1 komentarz: