piątek, 6 marca 2015

Życie "bez"...

Uwaga, początek będzie nieco... onomastyczny. 
A cała reszta - raczej smętna.

Dawno, dawno temu, kiedy na ziemiach polskich nowo narodzonym obywatelom nadawano jeszcze imiona nieinspirowane zachodnimi serialami, programami typu reality show tudzież innymi wykwitami show-business'u, na liście popularnych imion funkcjonowały m.in. takie twory jak Biezuj, Biezdziad i Biezstryj (czasem zmieniany na Biestryja, Biezstryka lub Brzestryka). Pierwszy człon - "biez" lub "bez" - oznaczał, że dziecko narodziło się w rodzinie niepełnej, pozbawionej odpowiednio - wujów, dziadków, stryjów albo w ogóle - męskich przodków, którym wymarło się na wojnie lub wskutek zarazy... Oczywiście, istniały też Biezdziadki i cała chmara pań obdarzana opisowymi imionami tworzonymi w podobny sposób. Że o Biezrządach, Biezdarach i Bezprymach nie wspomnę.

Zawsze, kiedy natykam się na tak skonstruowane imiona (a natknąć się na nie łatwo, choćby podczas pobieżnej lektury książek historycznych), nachodzi mnie myśl, jak żyło się ludziom obarczonym już na samym wstępie egzystencji takim "prezentem"? Czy ów brak wpisany w imię determinował jakoś ich przyszłość, czy wpływał na świadomość? Jaki cel przyświecał ich rodzicom lub opiekunom? Chodziło tylko o opis, o potwierdzenie okoliczności narodzin? No i jak dziś czułby się Biezuj, otoczony zewsząd Dennisami, Jessicami, Brajankami i Nikolami?

* * * 

Życie BEZ... [uzupełnić].
A gdybym ja miała w ten sposób określić swoją sytuację? 
Co wpisałabym w puste pole po tym bardzo ważnym przyimku?


Mam przecież naprawdę dużo. Nie mogę narzekać.

Po paru latach poszukiwań znalazłam pracę, którą lubię, a w tej pracy - ludzi, do których chce mi się uśmiechać. Szczerze. Choćby mnie czasami wkurzali. Choćbym czasami ja wkurzała ich. Do tej pracy mogę dotrzeć z wynajętego, ale przytulnego mieszkania nieopodal (w tym roku już na pewno, ale to na pewno je odmaluję!)Mogę do niej dojechać własnym, pełnoletnim wprawdzie, ale działającym samochodem. Mogę skoczyć na weekend do rodziców i psa - 50 kilometrów to przecież rzut beretem. A raczej - kapeluszem, bo za beretami... nie przepadam. 

Ba, po latach wyrzeczeń dorobiłam się nawet własnego (użyczanego wprawdzie notorycznie tacie, ale jednak - mojego!) zestawu narzędzi z prawdziwego zdarzenia, dzieki czemu moje poczucie bezpieczeństwa technicznego wzrosło o ładnych kilka procent. :-) A jeśli dobrze pójdzie, w tym roku dorobię się jeszcze dwóch drzewek gruszy i co najmniej dwóch krzewów róży stulistnej, idealnej na przetwory. 

Co jeszcze mogę dorzucić do tego zestawu? Mam kilkoro przyjaciół - choć daleko stąd.
Mam swoje pasje. Mam biblioteczkę, która systematycznie się rozrasta.

Kasa i kariera? Wychowana na prowincji, w miasteczku dalekim od pokus wielkiego świata, w rodzinie, w której nigdy się nie przelewało, nie miałam zbyt wielu okazji do nauczenia się sztuki bezsensownego wydawania pieniędzy i snucia marzeń o niebotycznie drogich ciuchach, kosmetykach czy zabawkach. Jako nieśmiały i zakochany w książkach dzieciak stroniłam też od towarzystwa, w którym mogłabym popaść w złe nałogi. ;-) Może właśnie dlatego dziś też nie potrzebuję wiele - bo potrzeby wykraczające poza podstawową warstwę piramidy Maslowa wyrabia się i wypracowuje nieraz latami. Jakoś nie miałam na to czasu, choć piękne gadżety doceniam. Estetycznie. I z daleka. :-)

W miarę zdrowa. 
W miarę schludna.
W miarę przytomna życiowo.

Tak. Mam naprawdę sporo.

I na co dzień cieszę się z tego. Nie ukrywam jednak, że w tym kolorowym kawałku materiału, jakim jest moje życie, znajduje się kilka sporych dziur i przetarć. Na co dzień z powodzeniem udaję, że ich nie dostrzegam, że się nie liczą, że tak właśnie ma być i basta. Ale przecież wiecznie udawać się nie da. Czasami trzeba skapitulować i uznać ich istnienie. Albo raczej - nieistnienie tego, co chciałabym mieć. Tego, bez czego muszę się obywać.

Brakuje mi rodziny. Własnej. Nie rodziców, cioć, wujków i kuzynów, ale takiej rodziny, którą mogłabym sama stworzyć. W moim odczuciu to, że nie mam dzieci, a raczej - że nie spotkałam nigdy mężczyzny, z kórym tak po prostu chciałabym je mieć (zawsze uważałam, że to jest właściwa kolejność, że nie istnieje instynkt macierzyński sam w sobie), jest moją największą życiową porażką.

Pocieszam się czasami, że przynajmniej nie osiągnęłam tego poziomu desperacji, na który wstąpiwszy, kobieta gotowa jest już na wszelkie ustępstwa, byle tylko doczekać się spełnienia tego największego marzenia z suknią ślubną i weselnymi dzwonami w tle. Może to też kwestia wychowania? Nie umiem, nigdy nie umiałam robić pierwszych kroków i otwarcie zabiegać o czyjeś względy, bo - mimo ogromnych postępów poczynionych w tej dziedzinie przez feministki - wierzę, że to do mężczyzny powinien należeć pierwszy krok. Może to wina nieśmiałości, którą tylko na gruncie zawodowym udało mi się dość szybko pokonać, a która w pozostałych sferach życia wciąż jeszcze zbyt często mnie blokuje? W każdym razie - marna to pociecha, skoro fakty są takie, jakie są: to mi się w życiu nie udało. I tak już pewnie zostanie.

Swoje wybrakowanie odczuwam też w aspekcie geograficznym. Kiedy mieszkałam w Krakowie, odległość 500 km dzieląca moje miasto od rodzinnego domu nie wydawała mi się tak wielka, jak dystans około 500 km między Poznaniem a Krakowem. Odległość jest podobna tylko na pozór. Z Krakowa do Poznania i Grodziska zdecydowanie łatwiej było przyjechać. Pokonanie tej trasy z Poznania do smoczego grodu okazuje się dużo trudniejsze. A przecież to tam zostawiłam najbliższych przyjaciół. W Poznaniu spotkałam świetnych ludzi, ale - by stworzyć takie więzi, jakie nawiązałam w Krakowie - trzeba wielu lat, wielu spotkań i wielu wspólnie pokonanych butelek wina. Nie da się tego procesu przyspieszyć, na niekorzyść działa też czas, którego na to nieszczęsne wino, rozmowy i zaprzyjaźnianie się jest coraz mniej...

Brakuje mi Wiedźm Krakowskich. Brakuje mi Księcia Ciemności z jego wspaniałymi rodzicami. I trzech pań K. ze studiów - Krysi i dwóch Kaś. Olki - fanki dinozaurów. I tylu, tylu innych ludzi, z którymi spotykałam się w Omercie, łaziłam po Hucie, szalałam do rana na parkietach krakowskich klubów. Czy ja w ogóle pamiętam jeszcze, jak się tańczy?

Mam w sercu wyrwę w kształcie Krakowa. Wyczuwam dokładnie jej poszarpane granice. Promieniują bólem zawsze, kiedy tam - choć na chwilę - wracam. 

Brakuje mi wreszcie - i niech to będzie trzecia luka - rozmów. Takich prawdziwych, a nie bezwładnego dryfowania po powierzchni zdarzeń i myśli. Mieszkam sama. Pracuję sama - bo do mojego jednoosobowego biura na piętrze, na które docierają wyłącznie najwytrwalsi śmiałkowie - czasami nikt nie zagląda. 

Tkwię w ciszy. Przełamuję ją pracą, przełamuję ją muzyką, przełamuję ją telefonami - choć ich nie znoszę. Przełamuję - do pewnego stopnia - cichutkim stukotem klawiatury. Ale to przecież nie wystarcza. Nie na długo. Zresztą, cisza nie jest zła. Problem w tym, że... nie ma z kim pomilczeć.

* * * 

Jutro... Cóż. Jutro pewnie zbagatelizuję ten wpis, uznając, że najgorszym z dokuczających mi braków jest w gruncie rzeczy brak litery "d" na klawiaturze mojego wysłużonego komputera - odpadła kiedyś, dawno, dawno temu, i już się nie odnalazła. Jutro pojadę na zakupy, posiedzę w kuchni, pójdę do pracy, bo mam spektakl. Pośmieję się z żartów chłopaków w kabinie. Pogadam o głupotach, zostanę na premierze. I na chwilę - lub ciut dłużej - postaram się patrzeć na te moje trzy dekady jak na cały, niewybrakowany kawałek materiału. 

Czy przyjdzie mi to bez trudu, to już temat na inną opowieść. 
Jutro.

Dobranoc. 
Bez puenty.
Bez...

1 komentarz: