poniedziałek, 16 lutego 2015

Jak Nula została królową ciemności

Choć z natury jestem ciemną blondynką - a przynajmniej taki kolor wmawiają mi zazwyczaj fryzjerzy - i wiedźmą, czyli przedstawicielką sfery zła, mroku i ciemnych mocy, nigdy jakoś nie przepadałam za absolutną ciemnością. Lubię świece, ogniska, lampy stołowe, łagodnym kręgiem blasku wyznaczające granicę między tym, co widome, a tym, co pozostaje ukryte w miękkim, bezdźwięcznym cieniu. Lubię widzieć. Zwłaszcza gdy pracuję. 

Każda wiedźma jest też zazwyczaj czyjąś córką (i nie mam tu na myśli bycia metaforycznym pomiotem szatana etc.). Tak się składa, że ja jestem dziecięciem elektryka (jak to było w przysłowiu - pod latarnią najciemniej?). Niepraktykującego na co dzień, gwoli ścisłości, ale jednak elektryka pełną gębą. A co za tym idzie, wszelkie kryzysy związane z prądem do tej pory rozwiązywałam zaocznie - wzywając na pomoc staruszka albo choć konsultując z nim większość działań. Inna rzecz, że zwykle problemów tego typu nie miewałam - omijały mnie? - toteż umiem zabezpieczyć ścianę przed kopaniem przy malowaniu, radzę sobie z wymianą żarówek i... już. Nie musiałam jakoś nigdy stawać wobec konieczności większych ingerencji. A w Grodzisku - czyli w domu, w którym ewentualnie co jakiś czas zdarzały się elektro-awarie - jest od tego ojciec. To się wie.

I to się mści.
A przynajmniej... zemściło się dzisiaj. ;-) 


Bo dziś, proszę państwa, Nulek została mimowolnie królową ciemności.

Zaczęło się niewinnie - od powrotu do mieszkania po weekendowej wizycie w Grodzisku. Wtachałam na to swoje trzecie piętro walizkę, włączyłam lampę, rozkręciłam kaloryfer, wyłapałam z Internetu jakąś sympatyczną stację radiową ociekającą wprost bluesem, ba, zdołałam się nawet rozpakować, lokując zapas suszonych pomidorów w bezpiecznym miejscu... Ogarnęłam jako-tako bałagan (tak to już jest, że tworzy się on samoistnie, kiedy człowiek wyjedzie na kilka dni... albo mam w kawalerce współlokatora-poltergeista) i właśnie miałam zasiąść na kanapie, by zabrać się za kończenie szkiców kilku kubeczków, które mam w tym tygodniu pomalować, kiedy... 

Pstryknęło.
Psyknęło.
Zamrugało...

...i zrobiło się ciemno.

Banał, powiecie. Wymiana żarówki i po kłopocie. Ba, sama wpadłam na ten genialny pomysł, jednak po przeprowadzeniu analizy wzrokowej (druciki w porządku) i testu praktycznego (żarówka w innej lampie - podłogowej - świeciła jak złoto) uznałam, że coś mi tu nie gra. 

No, ale co taka ciemna blondynka (chwilowo pofarbowana, ale to niuans), nawet jeśli jest wiedźmą, poradzi na taką lampią złośliwość? Szybki telefon do ojca-elektryka zaowocował tylko wymuszeniem na nim obietnicy, że jak już mnie za jakieś 2 tygodnie odwiedzi (po powrocie z delegacji), to nie wyjdzie, póki nie pokaże mi krok po kroku, jak i co się sprawdza w razie awarii tak banalnego sprzętu. Cóż z tego jednak, skoro 2 tygodnie to szmat czasu, a sama nie odważę się kombinować (jedna z pierwszych lekcji życiowych, jakie odbierają córki elektryków: dziecko, z prądem nie ma żartów, trzymaj się z daleka!). 

Włączyłam lampę podłogową. Światło ciut gorsze, o pracy przy nim nie ma nawet mowy, ale przynajmniej ciemność stała się mniej oczywista. Nie będzie malowania, no to sobie chociaż poobrabiam zdjęcia do kolejnych przepisów, a może i porządki w komputerze zrobię? W końcu wiosna za pasem... 

Aha. Jasne.

Nie minął kwadrans, kiedy świetlówka w lampie podłogowej zaczęła mrugać podejrzanie.
Po kolejnym kwadransie schemat powtórzył się - choć uczciwość organoleptyczna nakazuje mi przyznać, że efekty dźwiękowe były w tym drugim wypadku ciekawsze, a już na pewno - głośniejsze.

Pstryknęło!
Zasyczało!
I... wiadomo. ;-) 

Nie napiszę tu nic szczególnie odkrywczego, jeśli stwierdzę, że wiedźmowe skłonności do eksperymentów zaowocowały próbą przeniesienia żarówki z lampy sufitowej (skoro i tak mam pod sufitem bunt...) do tej na podłodze. Skutek? 

Pstryk!
Psssyk!
Ciemno.

Jedyna (to się okazało już po fakcie, mea culpa...) działająca żarówka przeniosła się do Krainy Wiecznego Żaru. 

O lampce stołowej nie wspominam, bo ta wykończyła się nie wiadomo kiedy - a żarówki ma z mniejszym gwintem. 

No i teraz siedzę sobie w ciemnościach rozjarzonych jedynie nocną lampką nad łóżkiem oraz blaskiem monitora. Siedzę i myślę. To nie mógł być poltergeist - one są wredne, ale nie tak zmyślne. 

To musiał być jakiś znak.
Chyba po prostu zostałam królową ciemności - mimowolnie, bez prawa do odwołania. Pstryk. I już.

Widocznie osiągnęłam już odpowiedni poziom zepsucia, uzupełniłam odpowiednio listę grzechów, pokus oraz bezeceństw, żegnając na dobre pozory przyzwoitości. Nie, żebym się szczególnie starała albo... szczególnie broniła. Tak wyszło. ;-) 

A że bycie królową ciemności zobowiązuje, proszę, nie zdziwcie się, jeśli w najbliższym czasie będę mroczna, wredna i zła. My, wiedźmy, ciemne moce, tak już mamy. Zwłaszcza, gdy w wolny wieczór zamiast malować, tak jak to miałyśmy w planach, zmuszone jesteśmy pójść wcześniej do łóżka, bo nic ciekawszego po ciemku (no, prawie...) robić się po prostu nie da. ;-) 

P.S. 
Żeby jednak nie zakończyć tego wpisu w zbyt minorowych tonach, dodam, że ten szalony i ciemny poniedziałek przyniósł też całkiem miły akcent kolorystyczny. Otóż rano, wracając z Grodziska do Poznania, natknęłam się na drodze na kuriozum motoryzacyjne uwiecznione poniżej:




Świat nie może być całkiem zły, jeśli jeżdżą po nim maluchy w kolorze lila-róż! ;-) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz