sobota, 10 października 2015

Klaksony

Kiedy wczoraj wieczorem po dyżurze w kabinie na moich ulubionych "Dziadach" wskoczyłam do auta, by pomknąć nim przez noc prosto do rodzinnego domu, nie przypuszczałam, że Mysza, ta poczciwa staruszka płynąca miękko po pustej szosie przy łagodnych dźwiękach "Poduszkowca" w Radio Merkury, w ciągu zaledwie dwunastu godzin zmieni się w prawdziwego demona... A jednak. Wracając dziś z ostatnich w tym roku ogrodniczych zakupów z moją szanowną rodzicielką, miałam okazję przekonać się, że - nawet w tak dobrodusznym stworzeniu jak mój wysłużony wehikuł - czaić się mogą niezgłębione pokłady czystego zła.

Po szybkim shoppingu i nieudanej próbie znalezienia w Grodzisku krzewów czarnej porzeczki (nie drzewek ani innych ogrodowych figli-migli, tylko klasycznych krzaczków... mission impossible, są ponoć niemodne), skoczyłyśmy jeszcze na cmentarz i uporządkować nieco grób dziadków. Nie, żeby był zaniedbany - mama na cmentarzu bywa zwykle co drugi dzień. Po prostu dziś mogłyśmy zajrzeć tam obie.

Lodowaty wiatr dość szybko przegnał nas z cmentarza do samochodu. Zapięłyśmy pasy, odpaliłam silnik, włączyłam światła, radio, myślenie i... nagle usłyszałam klakson. Ale nie jakieś tam trąbnięcie, tylko ciągły sygnał klaksonu, głośny jak syrena alarmowa... 




Nie świadczy to może najlepiej o moich zdolnościach do rozpoznania sytuacji, ale przyznaję się: chwilę trwało, zanim pojęłam, że to nie żaden motoryzacyjny psychopata wyżywa się na mnie (rozejrzałam się na wszelki wypadek). To byłam ja. A raczej Mysza.

Wyłączyłam silnik. Cisza. 
Odpaliłam. Klakson. 
Pokręciłam kierownicą. Klakson, ale z przerwami.

Cholera.

W końcu uznałam, że potrzebuję więcej danych do oceny problemu i... ruszyłam. Z fasonem. I z klaksonem. Przez całe miasto. No dobra - przez cały kilometr, bo taka odległość dzieli przycmentarny parking przy Staszica od naszego domu.

Nie muszę chyba dodawać, że mój przejazd przez miasto nie pozostał, ekhmm, niezauważony. Inni kierowcy przyglądali mi się podejrzliwie. Przechodnie na wszelki wypadek przytulali się do płotów. A jakaś biedna wrona upuściła w locie orzeszek.

Żeby było zabawniej, na co dzień klaksonu w aucie w zasadzie nie używam. Z przyzwyczajenia - był przecież czas, długi czas, że nie działał w ogóle, najzwyczajniej w świecie odwykłam więc od wciskania go, nawet gdy trafiałam na drodze na jakiegoś absolutnego pacana... Naprawiony rok temu, może właśnie ze względu na to nieużywanie zbuntował się w końcu i... dał głos?

Mój dźwiękowy koszmar skończył się dopiero, kiedy skręciłam do domu (mocny ruch kierownicy w lewo najwyraźniej przerwał jakiś obwód albo złamał kark temu chochlikowi, który w samochodzie odpowiada za dźwiękowe sygnały ostrzegawcze). Szybko wyjęłam z bagażnika zakupy, zamknęłam auto i zwiałam do domu, licząc, że - jak w wypadku większości komputerów - restart okaże się najlepszym lekarstwem. Sprawdzę to. Jutro. Bo dziś się ciut boję. Nie, żebym nie lubiła trąbek... 

A teraz siedzę sobie w domu, piję kawę, słucham piosenek Osieckiej i dochodzę do siebie po tym dojmująco bolesnym - nie tylko dla bębenków w uszach - przeżyciu. Bo znacznie gorsze od samego hałasu było to, że w tak idiotyczny sposób musiałam skupiać na sobie spojrzenia wszystkich dookoła.

I nie chodzi tu wcale o moje introwertyczne skłonności i o wrodzoną nieśmiałość, a przynajmniej - nie tylko o nią. Są sytuacje - nieliczne - w których lubię przyciągać uwagę. Ale tylko wtedy, gdy mam coś do powiedzenia. 

Nie sprawia mi kłopotu - już nie! - mówienie do ludzi. Nawet publicznie. Nawet bez przygotowania. Ba, gdy kilka tygodni temu musiałam stanąć twarzą w twarz z dość licznymi wycieczkami zwiedzającymi teatr podczas dnia otwartego, oprowadzenie ich po różnych tajemniczych zakamarkach tej szacownej instytucji sprawiło mi ogromną frajdę, choć moje nieprzyzwyczajone do takiego wysiłku gardło trochę się zbuntowało po tej trzygodzinnej próbie. 

Na co dzień jednak nie przepadam za zbyt głośnym obwieszczaniem swojej obecności, jeśli nie jestem do tego zmuszona. Może dlatego, że ze względu na wzrost i tak rzucam się w oczy bardziej, niż przeciętny obywatel. Od pierwszych rzędów wolę więc drugie, trzecie... Cenię też miejsca pod ścianą, bo wydają się bezpieczniejsze - dają pewność, że nikt nie knuje mi za plecami. O przesiadywaniu w teatralnej kabinie, za bezpieczną barierą szyby i w doborowym towarzystwie, nie wspomnę. ;-) I lubię pracować: rzetelnie, uczciwie, po swojemu. Po cichu.

Zdaję sobie sprawę, że nie jest to postawa mogąca przynieść wielkie profity w przyszłości, zwłaszcza że nie brakuje dookoła ludzi, którzy szum wokół siebie potrafią robić wręcz zawodowo, rozdmuchując do niewiarygodnych rozmiarów swoje jakże zwyczajne postępki. I wcale nie mam na myśli aktorów. ;-) 

Ludzie-klaksony trafiają się przecież w każdej branży. Kochają hałas, gwarantujący im bycie w centrum uwagi zawsze, nawet jeśli akurat nie robią nic szczególnego. Mają przy tym znakomity słuch - w zamieszaniu, które wywołują, potrafią bezbłędnie wychwycić szum spadających bądź rosnących notowań na odwiecznej giełdzie popularności. Zdobywane w ten sposób informacje wykorzystują umiejętnie, by nie marnować sił na trąbienie w towarzystwie, które tego... nie doceni

Podziwiam ten ogromny zapał w promowaniu siebie. Trzeba mieć do tego mnóstwo energii. Trzeba mieć precyzyjnie opracowany plan na życie i konsekwentnie go realizować. Trzeba wreszcie mieć grubą skórę, mocne łokcie i ogromną pewność siebie.

Podziwiam, ale... nie zazdroszczę. I im jestem starsza, tym bardziej dbam o to, by wobec takich jednostek, zaopatrzonych w nieustannie trąbiące klaksony, zachowywać stosowny dystans.

Bo ja... nie lubię hałasu.
Nie odziś zresztą.

P.S. Jak, do kroćset, naprawić (albo uciszyć na amen, to zawsze łatwiejsza opcjaklakson w wiekowym Renault Mégane Classic domowymi metodami? Wyszukana w sieci instrukcja obsługi milczy na ten temat uparcie, a ja muszę jutro - najlepiej cichcem - przejechać 50 km dzielących mnie od Poznania... ;-)

1 komentarz:

  1. Wystarczy odkręcić, tudzież obciąć biegnące do niego dwa przewody. :P

    OdpowiedzUsuń