wtorek, 6 października 2015

MUZEUM MATERIALIZMU SENTYMENTALNEGO: PPP - pod patronatem prababci

Nie dorobiłam się w mojej poznańskiej dziupli zbyt wielu zbytków. Na nieco ponad 30 metrach kwadratowych wynajętej prywatności nie mam ani zaawansowanego technologicznie sprzętu RTV, ani kuchennych cudów techniki (prócz solidnego blendera, miksera, który zniesie każdą moją kulinarną fanaberię i ekspresu do kawy - prezentu od znającej mnie i moje uzależnienia na wylot młodszej siostry), ani designerskich mebli godnych przeciętnej bohaterki typowego serialu o nowoczesnej samotnej kobiecie.

No, jakoś mi to nie wyszło. Mam za to regał pełen książek (tych ważnych dla mnie - i tych, które po prostu już nie zmieściły się w bazie w domu rodziców). Mam kolekcję kapeluszy. I mam prawdziwego ducha!

Zjawa poczyna sobie na razie nader nieśmiało, ale nie oszukujmy się, kto by się chciał wychylać zanadto, gdy dopiero kończy mu się umowa na okres próbny? ;-) Nie pobrzękuje łańcuchami, nie łaskocze mnie w wystające spod kołdry stopy, nie zawodzi po kątach (nie może - w bloku obowiązuje wszak cisza nocna!)... Ale jest. I patrzy na mnie wprost ze ściany.


Poznajcie się - to mój rodzinny duch. Prababcia. 




W jej towarzystwie spędzałam sporo czasu w dzieciństwie, gdy ojciec zawoził mnie - a później także Paulinę - do babci, do Dębienka pod Stęszewem. W domu, do którego już nie mam wstępu, bo zajęli go obcy ludzie (pisałam o tym tutaj kilka lat temu...), patronowała wszystkim moim snom, wisiała bowiem nad łóżkiem, które zawsze zajmowałam, jak królowa na szczycie góry: wielobarwnego stosu pierzyn i poduszek, skrytego pod haftowaną w ogromne róże kapą.

Królowała też w opowieściach mojej babci: samodzielna, odważna, wytrwała; typowa wielkopolska chłopka, choć podobno część jej rodziny wywodziła się od jakiejś zubożałej szlachty. To jej mąż umarł, przeziębiwszy się podczas ucieczki przed niemieckim nalotem zaraz na początku wojny. A kiedy moja babcia - jej córka - zostawała sama z dziećmi, porzucana raz po raz przez dziadka-utracjusza (on też doczekał się na blogu osobnej opowieści) - prababcia przejmowała stery nad niesforną gromadką, gdy jej córce brakowało sił lub przechodziła kolejne załamanie.

Żyła długo i skromnie, jakby nie chciała sprawiać kłopotu. Nawet po śmierci, kiedy po krótkiej chorobie zamknęła oczy na zawsze - w tym samym domu, w tym samym pokoju, ba, w tym samym skrytym za piecem kaflowym kącie, w którym znajdowałam wakacyjne schronienie. Opowieść o tym fascynowała mnie i przerażała. Babcia wspominała zawsze, że sama musiała swoją mamę przebrać w strój "do trumny", przygotowany dużo wcześniej i z pietyzmem złożony w skrzyni, by zmarła godnie prezentowała się na czuwaniu, które miało odbyć się przy zwłokach. I kiedy miała kłopot z nałożeniem jakiejś części garderoby, prosiła pokornie: "Mamusiu, pomóż" lub: "Mamusiu, zegnij rękę". A prababcia - choć martwa od kilkudziesięciu minut - posłusznie podporządkowywała się tym prośbom zbolałej córki...

Spoglądając na jej portret, zastanawiałam się zawsze, czy i ten wizerunek mógłby odpowiedzieć na moje prośby o jakikolwiek znak życia. Ale nigdy nie odważyłam się ich wypowiedzieć na głos. Nie był to tylko dziecinny lęk, raczej obawa przed nieprzewidywalnymi skutkami kuszenia losu...

A przecież nie bałam się jej nigdy, choć wyglądała tak dostojnie w swojej czarnej sukni ze stójką, z idealnie prostym przedziałkiem i poważnym, nieco zamyślony spojrzeniem. "To nie zmarłych powinnaś się bać, ale żywych" - powtarzała zresztą babcia, znacznie lepiej niż ja obeznana z prawami zaświatów i rodzinnymi duchami. I przyrzekała mi solennie, że po jej śmierci dostanę portret prababci na pamiątkę, bo ze wszystkich wnucząt jestem do niej najbardziej (choć raczej nie fizycznie) podobna.

Kobiety w rodzinie mojego ojca żyją długo - znacznie dłużej niż mężczyźni. Tak było z prababcią. Schemat powtórzyła też babcia Kazia, choć koniec jej życia naznaczyły choroby powoli, acz skutecznie odbierające jej kontakt ze światem. Umarła, kiedy studiowałam w Krakowie, w pełni wiosny, którą uwielbiała. 

Babciny dom pod Stęszewem przejął mój chrzestny, jej syn. I szybko sprzedał, choć za życia babci nieco inaczej formułował swoje plany wobec stuletniej rodzinnej chatki. 

A portret prababci zniknął. 

Chrzestny - nie umiem mówić o nim mniej formalnie, bo moje relacje z tym człowiekiem od lat już pozostają bardzo chłodne - tłumaczył mętnie, że oddał portret do konserwatora, że chce zmienić ramę, że na pewno za kilka tygodni podrzuci go do Grodziska. Później usłyszałam od cioci - jego siostry, którą dla odmiany bardzo szanuję i tak zwyczajnie po ludzku lubię - że obiecał wizerunek prababci jakiemuś dalszemu krewnemu z Rosnówka. A potem - że portret po prostu zginął. Chrzestny miał zresztą poważniejsze zmartwienia na głowie niż szukanie starego bohomazu, bo wydawał córkę za mąż, urządzał, a później - rozwodził...

Kilka lat milczałam zachowawczo, nie widząc sensu w wysłuchiwaniu kolejnych kłamstw i wymówek. Ale w tym czasie w moim szanownym "opiekunie" za sprawą jakiejś sektopodobnej grupy religijnej dokonała się cudowna duchowa przemiana. A ciocia - po tym, jak w którejś z tegorocznych rozmów przy kawie wróciłyśmy do tematu prababci - postanowiła raz jeszcze podjąć próbę wydobycia z chrzestnego tak zwanych konkretów.

W efekcie późną wiosną, niemal w rocznicę śmierci babci, skruszony brat mojego ojca pojawił się w Grodzisku z tajemniczym pakunkiem. Nie było mnie przy tym, kiedy jednak zajrzałam do rodzinnego domu na weekend, w pokoju czekała już na mnie - w niezmienionej ramie i niezmiennie, uroczyście poważna - ona. Prababcia z portretu.

Wierzę, że gdzieś tam, w zaświatach, ucieszył się z tego niezmiernie pewien duch. A może dwa? Ja ucieszyłam się tym bardziej.

Wprawdzie portret przodkini musiał jeszcze poczekać kilka tygodni, aż przeprowadzę remont mieszkania, ale już w połowie lata ten mój cudem (tak, tak, w tym wypadku muszę uznać cudodzyskany spadek, to jedyne istniejące fizycznie, a nie tylko w wyobraźni lub pamięci, ogniwo łączące mnie ze wspomnieniami z dzieciństwa trafiło na właściwe miejsce w moim dorosłym poznańskim życiu. Miejsce honorowe.

Może to naiwne, ale dopiero teraz czuję się tu, w moim starogrunwaldzkim wynajętym kącie, prawdziwie domowo. I pod patronatem prababci, która - w to również wierzę - pod płaszczykiem powagi skrywa sporą dozę pobłażliwej życzliwości wobec wnuczki-dziedziczki. I wciąż - jak w dzieciństwie - czuwa nad moimi snami.

Dobranoc. :-) 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz