środa, 20 lutego 2013

Miłość a ortografia

Uwielbiam czerwień we wszystkich odcieniach - od pąsowej po burgundową, wliczając w to nawet niektóre odcienie różu, no, może poza cukierkowym. Jednak w lutym mój afekt do tego koloru zdecydowanie słabnie, by w okolicach walentynek przerodzić się wręcz w lekką awersję. wywołaną zalewem kiczu w sklepach, na ulicach, w mediach, zwłaszcza zaś - w "internetach"... A fakt, że staję się powoli rasową starą panną i że nigdy nie cieszyłam się szczególnym powodzeniem u płci przeciwnej (co wyrażało się co roku znikomą, by nie rzec - równą zeru - liczbą kartek walentynkowych dla mnie w szkolnej poczcie miłosnej), tylko pogłębia moją niechęć do tego durnia, świętego Walniętego.

Z tego też powodu dopiero teraz, niemal tydzień po kulminacji miłosnych szaleństw, pozwalam sobie na wpis tematycznie związany ze świętem epileptyków oraz zakochanych. Chciałabym mianowicie wyznać wszem i wobec, że moje życie miłosne - a raczej jego nędzne resztki - zostało absolutnie zniszczone przez... ortografię.

Smutna konkluzja jak na polonistkę, nieprawdaż? 
Na szczęście to, co niżej, możecie śmiało czytać z przymrużeniem oka. ;) 



Wszystko przez te nieszczęsne randki w sieci, a raczej - strony internetowe umożliwiające samotnym sercom poznawanie się nawzajem, kontaktowanie i - na co chyba każdy odwiedzający tego typu portale liczy - zażegnywanie miłosnych kryzysów tudzież likwidowanie uczuciowych niedoborów. Nazw wymieniać nie będę - jest takich stron mnóstwo, nie trzeba się więc specjalnie wysilać, przeprowadzając stosowny "research". ;-)

W ubiegłym roku i mnie przyszło się zmierzyć ze straszliwym kryzysem emocjonalnym ("O, Boże, moje życie pędzi ku katastrofie, mam 28 lat, jestem gruba, brzydka, głupia i nie mam faceta, a zegar biologiczny tyka coraz głośniej, co robić, znikąd pomocy, znikąd ratunku... etc."). W ramach autokuracji zaaplikowałam sobie konto w jednym z portali randkowych. A że oszczędna ze mnie bestyja - bądź co bądź, urodziłam się w Poznaniu, później zaś przez kilka lat funkcjonowałam wśród krakowskich centusiów (noblesse oblige...), wykupiłam abonament na 12 miesięcy. Żeby było taniej, rzecz jasna. ;-)

Nie wiem, czy ową kurację mogłabym nazwać skuteczną. Dołek minął, ale bynajmniej nie z powodu randek w sieci - po prostu wygasł samoistnie, jak to zwykle bywa u osób pogodnych z natury. Natomiast strona, której użytkowniczką stałam się kilka miesięcy temu, absolutnie wyleczyła mnie z ostatnich romantycznych marzeń o znalezieniu miłości...

I tu na scenę (tak, tak, jak się pracuje w teatrze, nie sposób uniknąć takich okołoteatralnych wyrażeń) wkracza ortografia. Bo to wszystko jej wina!

Iluż to mężczyzn, młodych, starych i w średnim wieku, przystojnych, brzydkich oraz całkiem przeciętnych, wysokich, niskich i nieokreślonego wzrostu pisało do mnie, wysyłało uśmieszki, zaczepki i rozmaite teksty powitalne, pragnąć zwrócić na siebie moją uwagę... Nie, żebym specjalnie podrasowała swoje fotki w fotoszopie (choć umiem, umiem!!!) albo nakłamała w życiorysie - nie przepadam za oszustwami, zwłaszcza w sytuacjach, w których da się je z łatwością rozszyfrować, spotykając się w tzw. realu. Nie. Wrzuciłam do albumu najzwyklejsze zdjęcia, opisałam, co lubię, czego nie znoszę, a co toleruję, dodając w opisie m.in. że "CENIĘ MĘŻCZYZN, którzy potrafią stawiać przecinki we właściwych miejscach". O pisowni nie wspominając. I się zaczęło...

Po niemal roku obecności w owym nieszczęsnym katalogu starych panien zniechęciłam się całkowicie do tego sposobu zawierania znajomości. Nie poszłam na ani jedną randkę, choć przyznaję, że wizualnie - przynajmniej po zdjęciach sądząc (jako doświadczony i ostrożny grafik komputerowy zawsze zakładam, że ktoś mógł przeprowadzić na swoich fotach umiejętny retusz) - bywałam nieraz zaskakiwana bardzo przyjemnie. Cóż z tego, skoro największy przystojniak potrafił już w pierwszej wiadomości stwierdzić: "Uwarzam, że jesteś całkiem fajna"...

!!!

Powtórzę: !!!

Żeby nie było: próbowałam być wspaniałomyślna. Starałam się ignorować pomniejsze błędy, próbowałam nie widzieć tych bardziej rażących, usilnie szukałam w głowie przycisku wyłączającego funkcję sprawdzania pisowni... No ale do cholery, nie dało się. I basta!

Korespondując w sumie z kilkudziesięcioma panami, prędzej czy później stwierdzałam, że  poziom ortograficznych absurdów robi się już boleśnie wysoki, i wygaszałam kontakt mniej lub bardziej brutalnie, ratując w ten sposób własne zdrowie psychiczne i nadwyrężone różnymi kwiatkami w stylu "jusz", "bul istnienia", "stroncić" itd. oczęta. ;-)

Nigdy nie przypuszczałam, że będę musiała to napisać, ale wniosek jest jeden: bycie polonistką (w dodatku - edytorką) nie ułatwia życia. Pod żadnym względem, a już (jusz?!) zwłaszcza, gdy w grę wchodzi życie uczuciowe.

Jasne, pewnie zaraz podniesie się wielkie larum: a może wśród tych nieszczęśników pozbawionych dostępu do słowników ortograficznych oraz przeglądarek internetowych z aktywną funkcją sprawdzania pisowni ukrywał się Ten Jedyny, Wymarzony i Wspaniały? Jak można skreślać człowieka tylko dlatego, że nie potrafi poprawnie napisać słowa "wschód"? Czy to nie paskudny snobizm?

Możliwe. 
Po trzykroć możliwe.

Po pierwsze - rzeczywiście, ryzyko, że los, Bóg tudzież inna wyższa instancja (a wierzę, że taka istnieje) przeznaczył mi na towarzysza życia ("toważysza rzycia"?) człowieka nieobeznanego z regułami ortograficznymi, jest dość spore, biorąc pod uwagę rosnący w zastraszającym tempie odsetek osób "chorujących" na dysleksję, dysortografię i inne cuda. Wszak wiadomo, że los bywa okrutny... Ale do cholery, czy to oznacza, że muszę się zgodzić na wyrok skazujący mnie na odczytywanie listów miłosnych najeżonych najodrynarniejszymi bykami?

Po drugie - tak, to bardzo nieładnie, oceniać ludzi tylko po tym, że nie potrafią pisać. Ale czy to ładnie - pisać do nowo poznanej osoby, nawet nie sprawdziwszy, czy nie popełniło się jakiegoś żenującego błędu? Moim zdaniem dobrze wychowany człowiek (a zatem - nie tylko mężczyzna...) powinien dbać o komfort rozmówcy, choćby i wirtualnego, starając się komunikować w sposób poprawny i jasny. No, chyba że jest to spóźniony futurysta, który ma Nuż w bżuhu... ;-) Nie wypominam moim przyjaciołom błędów, gdy komunikujemy się pisemnie. Jednak wizja spędzenia życia z kimś, kto absolutnie nie przejmuje się faktem, iż "iż" piszemy przez osławione "zet z kropką", przeraża mnie dogłębnie. I nic na to nie poradzę.

Po trzecie - kto wie, może i jestem snobką - skoro nie szpanuję ubraniami, znajomościami, wiedzą czy wybitną urodą, staram się wykorzystywać jedyny atut, który mam w zanadrzu - władzę nad Słowem. Ale do cholery jasnej, moim zdaniem to najzdrowszy z możliwych rodzajów snobizmu!

Oczywiście, możliwe, że pisali do mnie wyłącznie desperaci - nie mam zbyt wielu złudzeń co do własnej atrakcyjności i co do faktu, że większość normalnych mężczyzn w moim wieku wiedzie już uporządkowane oraz szczęśliwe życie u boku cudownych, lepszych ode mnie kobiet... ;-) Czy jednak da się usprawiedliwić wszystko tylko i wyłącznie desperacją? Litości...

* * *

Zamiast tradycyjnej puenty postanowiłam wystosować krótki list do NIEJ. Do WINOWAJCZYNI, dzięki której moje życie uczuciowe utknęło w martwym punkcie na amen.

Szanowna Ortografio czy wręcz Ortografijo!

Dziękuję Ci, że pozbawiłaś mnie resztek złudzeń co do przedstawicieli płci męskiej.
Dziękuję, że zmieniłaś w gruzy ostatni bastion nadziei na znalezienie szczęścia osobistego w Internecie, skoro wszelkie inne metody zawiodły.

Dziękuję, że wyleczyłaś mnie z romantycznych urojeń, że gdzieś tam w świecie żyje mężczyzna mądry, dobry i czuły... na niuanse pisowni polskiej, o interpunkcji nie wspominając. 

Dobrze, że zamiast złudzeń mam najnowszą wersję słownika. 
Choć, niestety, słownik nie grzeje w długie lutowe noce...

Dziękuję Ci, Ortografio, serdecznie!

Dozgonnie wdzięczna
Anóla 

2 komentarze:

  1. Hehehe, mnie też oczy bolą od ortografów. Nie umiem się wyzbyć zboczenia do oceniania ludzi przez pryzmat tego jak piszą (i nie mówię tu o potrzebie literackiego języka, metafor powalających na glebę, czy jakiejś specjalnej lapidarności). Wszelkie bule, kątakty, szczenścia itd. powodują u mnie niestety nieodparte przekonanie, że mam do czynienia z debilem.
    Ale jako, że los jest przekorny, mam teraz męża z dysleksją :D
    Przekornie też mam walentynkowy odruch wymiotny - zawsze miałam. Bez względu na to czy byłam sama, czy właśnie zakochana, czy właśnie się rozstawałam. Jakoś nigdy mi to "święto" nie dało tego wszystkiego, co obiecują marketingowcy. Ale poczucie zażenowania, jeśli przyszło mi w tej szopce uczestniczyć - każdorazowo :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Aniu! Jesteś genialna!:) Mam podobne przemyślenia co do internetowych znajomości. A po dłuższym przebywaniu na jednym z portali randkowych dochodzę do wniosku, że nie warto. W końcu podobno każdy ma na tym świecie idealnie dopasowaną do siebie połówkę, przy której będzie szczęśliwy, przy której nie będzie musiał się męczyć. Fakt, znaleźć ją trudno, ale chyba nie ma nic gorszego niż trwanie w związku z kimś, kto zupełnie nie rozumie naszego punktu widzenia. I nie czyta książek! To już lepiej kupić sobie kota.

    OdpowiedzUsuń