sobota, 26 stycznia 2013

MUZEUM MATERIALIZMU SENTYMENTALNEGO: szalona kapeluszniczka

Kapelusze słomkowe najprzyjemniej kupuje się zimą - ich szorstki dotyk i wybitnie niefrasobliwy charakter pozwalają choć na moment zapomnieć o dokuczliwym mrozie, śniegu ćwiczącym sobie cichcem przejścia tonalne od niepokalanej bieli po banalną szaroburość, opóźnieniach pociągów, zaskoczonych drogowcach i chodnikowej soli niszczącej nawet najtroskliwiej chronione przed nią buty... Tak, słomkowy kapelusz w zimie to prawdziwe dobrodziejstwo dla wychłodzonej ludzkiej psychiki. Zwłaszcza gdy ktoś - tak jak ja - uwielbia kapelusze...

Mój najnowszy nabytek kształtem przypomina to, co nosiła na głowie niezapomniana Audrey Hepburn w Śniadaniu u Tiffany'ego, choć kolorystycznie zbliża się raczej do dojrzałej śliwki węgierki. No i brakuje mu ozdób - wstążki lub apaszki, którą mogłabym go przewiązać i w ten sposób jeszcze bardziej upodobnić do pierwowzoru ze srebrnego ekranu. Ale co mi tam po filmach, tu nie chodziło o boską Audrey, tylko o tę słomkowość, letniość i absolutną niepraktyczność właśnie. :-) No i o miłość. Od pierwszego wejrzenia.


Nie pamiętam już, kiedy zaczął się ten mój afekt. Jedno jest pewne - nie w dzieciństwie. Dysponowałam wtedy - o ile nie myli mnie zwodnicza pamięć - jakimś słomkowym i kolorowym paskudztwem zakupionym na odpuście czy też jarmarku, jednak nigdy nie był to obiekt moich szczególnie ciepłych uczuć. Miałam inne pasje i inne manie. No i jak każdy dzieciak - nie znosiłam nakryć głowy, do których noszenia zmuszała mnie nadopiekuńcza nieco mama od wczesnej jesieni do późnej wiosny. Pamiętam do dziś koszmarne berety, obrzydliwe czapy z pstrokatymi pomponami i moją zmorę - czarno-różową kominiarkę z symbolem... Batmana, którą musiałam nosić w okolicach II czy III klasy podstawówki. Tak. Batmana. Nie. Nie wiem, dlaczego. Mamie się podobała i basta. ;-)

Być może na rozwój moich gorących uczuć wpłynął też fakt, że nie miałam nigdy okazji do założenia kolekcji obuwia - co, jak powszechnie wiadomo, stanowi jedną z typowych pasji młodych dam. Niestety, obdarzona przez szczodry los nie tylko ponadprzeciętnym wzrostem, ale i subtelnymi stópkami w rozmiarze 41, nieczęsto miewałam okazję do kupowania sobie nowych pantofelków. Kapelusz łatwiej jednak dopasować, przerzuciłam się więc z czasem na tę formę zbieractwa... 

Na pewno pomógł mi w tym także Kraków ze swoim specyficznym podejściem do kwestii mody i gustu. Takiej zbieraniny kolorowych ptaków, jaką można było spotkać w okolicach ulicy Gołębiej, nie widziałam nigdy wcześniej. I choć - jak na prowincjuszkę przystało - w głębi serca wciąż jestem praktycznym dziewczęciem, które nie wyda na przeceniony żakiet 500 złotych i szerokim łukiem omija wielkie sklepy, to jednak muszę przyznać, że 8 lat spędzonych w smoczym grodzie zmieniło moje podejście do kwestii stroju ze sportowego na nieco bardziej nonszalanckie. Przynajmniej w sprawie nakrycia głowy. ;-)

Zresztą - pal licho genezę! Grunt, że moja kolekcja kapeluszy liczy już kilkanaście sztuk i systematycznie się rozrasta. :-) Nie oznacza to, że chadzam w nich codziennie, o nie. Niektóre są zbyt osobliwe, by przykrywać nimi moją kudłatą łepetynę w dni powszednie. Bo do jakich okoliczności mógłby pasować turkusowy toczek z woalką i sztucznym kwiatem? Niewiele mam okazji, by go włożyć, ale i tak pozostaje on moim ukochanym okazem w tych szalonych zbiorach. Po prostu - nie chodzi mi o walory użytkowe moich eksponatów, lecz o ich urodę. I o to, by je mieć.



Tak, tak, proszę szanownych Czytelników, oto znów dochodzi do głosu mój sentymentalny materializm. Zbieram kapelusze, bo uważam, że są piękne. I chcę to piękno zatrzymać przy sobie w postaci wysłużonego słomkowego kapelusza à la Włóczykij z Muminków czy też niemieckiego myśliwskiego cuda z brązowego zamszu (choć po moich przygodach z pewnym myśliwym powinnam mieć chyba uraz do takich motywów...). 



No i z każdym z tych kapelutków wiąże się jakaś historia. Ten w pepitkę miałam ze sobą podczas feralnej wyprawy Cinquecento (Biała Strzała wyposażona była w komplet opon wielosezonowych, baaardzo praktyczna sprawa...) oblodzoną, krętą trasą z Zawoi do skansenu w Zubrzycy (Krysiu A., pamiętasz ten rajd?). Inny przywiozłam aż z Wrocławia - nabyłam go podczas zakupów przedandrzejkowych, kiedy trzeba było znaleźć przyodziewek dla pewnego kolegi, który nie wiedział, jak upodobnić się do bandziora z lat 20. XX wieku (Oregano, pozdrawiam Cię serdecznie!). ;-) Kilka okazów dostałam natomiast od osób, które w moim życiu zajmują szczególne miejsce - mogłabym je nazwać "lożą patronów"... ;-) 



Mniejsza więc o modę, wygodę (moje pokręcone włosy nie przepadają za nakrywaniem ich czymkolwiek i mszczą się na mnie zazwyczaj straszliwie, układając się jak na złość nie w ten sposób, w jaki się układać powinny...) oraz względy praktyczne. Nie odstrasza mnie nawet napis na metce mojego najnowszego nabytku: Do not wear this hut in the rain. Cóż, najwyżej będę się uważniej wsłuchiwać w prognozy pogody, zabierając go na letnie spacery pod poznańskim, grodziskim, a może i krakowskim niebem... A na razie, na dobranoc, powpatruję się w niego jeszcze, chłonąc otaczającą go aurę lata i beztroski, na pohybel tej upartej zimie!

P.S. Jeśli więc w swoich zbiorach macie niepotrzebne Wam kapelusze, wiedzcie - przygarniam je, reperuję i obdarzam miłością. ;-) Polecam się!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz