niedziela, 8 stycznia 2012

Jaś Wędrowniczek

Zupełnie nie znam się na alkoholach, zwłaszcza tych "męskich", jak na przykład whisky. Ale jest jedna marka, która kojarzy mi się bardzo pozytywnie. To Johnnie Walker. ;-) Dlaczego?


Geneza nazwy
Nie chodzi bynajmniej o wspomnienia związane z sączeniem tegoż trunku. Po prostu mnie samej od czasu do czasu załącza się w mózgu coś, co nazywam roboczo "syndromem Jasia Wędrowniczka". A wtedy strzeżcie się wszyscy, którzy zechcielibyście mnie powstrzymać przed wyruszeniem w świat na wzór Włóczykija z "Muminków"!




Początki
Nie wiem, kiedy się to zaczęło.
Może wtedy, gdy - zamiast bawić się grzecznie lalkami, wymykałam się z domu do auta taty - białego dużego fiata, czyli, jak to się w Wielkopolsce mówiło, "bandziora", by po dokonaniu małego włamania wykradzionymi podstępnie kluczykami - siadać za kierownicą, włączać radio i - nałożywszy na nos szpanerskie tatowe okulary przeciwsłoneczne - udawać, że wyruszam w wielką podróż? 
A może później, gdy - zamknięta w pokoju - w wyobraźni co wieczór podbijałam nowe światy, wzmacniając efekt odpowiednio dobranymi lekturami?
Czy też wtedy, gdy postanowiłam odbyć podróż życia i przeniosłam się z sennego miasteczka między Poznaniem a Zieloną Górą do tętniącego życiem Krakowa, by przez kolejne lata kursować między domem rodzinnym a coraz bardziej domowiejącą mi stolicą Małopolski?


Objawy
Zresztą, nieważne gdzie leży przyczyna, ukryte źródło mojej turystycznej manii - grunt, że z biegiem lat nauczyłam się rozpoznawać objawy zbliżającego się ataku syndromu. Zaczyna się od lekkiego drżenia serca na widok linii horyzontu. :-) Później w mojej szalonej, pokręconej łepetynie pojawiają się obrazy z odbytych już wycieczek. I jakiś cichy głosik zaczyna szeptać na ucho kusząco: "Dawno już nigdzie nie byłaś...".


Walczyć z takim głosikiem nie wolno. Bo on nie ucichnie, wręcz przeciwnie - zwalczany, spychany uparcie na dno świadomości, będzie rósł w siłę i potężniał z każdym dniem, aż w końcu zagłuszy rozsądek. Lepiej więc ulec mu od czasu do czasu i zaplanować wyprawę - dalszą lub bliższą, samotną lub... w dobrym towarzystwie. A później ów plan zrealizować, pozostawiając, rzecz jasna, odpowiednio szeroki margines na wszelkiego rodzaju objawy spontaniczności. ;-)


Imperatyw kategoryczny Kanta to przy moim syndromie - jak to się dawniej mawiało - "pikuś".
Po prostu - przychodzi moment, w którym czuję, że nie wytrzymam już dłużej w jednym miejscu, choćby nawet było to moje ukochane, choć wynajęte, krakowskie mieszkanko. Serce wyrywa mi się wtedy w jakąś mniej lub bardziej znaną stronę - do Niepołomic, Lublina, Drohobycza, Wrocławia... Czasem - po prostu do domu, bo czymże jest 500 km dla stęsknionej za rodzinnymi stronami zmotoryzowanej istoty? ;-)


Wtedy... ruszam. I odzyskuję spokój z każdym pokonanym kilometrem. 


Środki lokomocji
Istotny punkt programu stanowi przy tym obrany środek lokomocji. Dawniej wykorzystywałam głównie transport publiczny - pociągi i - rzadziej ze względu na dyskomfort i niedopasowanie do moich 183 cm wzrostu - autobusy. Dziś znacznie częściej siadam za kierownicą mojej ukochanej Białej Strzały, czyli sprowadzonego z moich rodzimych nizin Cinquecento, którym dopiero od niedawna buszuję po okolicy. W zestawieniu z niemal niezawodnym gps-em o dźwięcznym imieniu Czesio daje mi to cudowną wprost niezależność i poczucie, że niezależnie od chwili, w której nastąpi atak "wędrowniczkowatości", będę mogła szybko zareagować i ukoić wzburzoną, spragnioną przygód duszę. ;-)


Samotnie czy w towarzystwie?
No właśnie - towarzystwo. 
Uwielbiam samotne wyprawy w znane i nieznane. Czuję się dobrze sama ze sobą i bardzo cenię sobie swobodę, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, iż uwielbiam śpiewać podczas prowadzenia auta, a natura nie obdarzyła mnie zbyt reprezentacyjnym głosem. Jeżdżąc sam na sam ze sobą, mam pewność, że przynajmniej nie stwarzam zagrożenia dla cudzego poczucia estetyki muzycznej. No i nie muszę dostosowywać się do cudzego planu dnia, potrzeb, pomysłów... ot, taki objaw samochodowego egoizmu. 


Z drugiej strony - od czasu do czasu dopuszczam kogoś do moich niecnych planów. Nie każdego, o nie. To kwestia zaufania, może też trochę mojej wiedźmiej intuicji, która podpowiada mi, z kim warto wybrać się w podróż, a z kim lepiej nie planować wycieczek. Czasem się mylę, ale cóż, nabieram jednak coraz większej wprawy. Kwestia doświadczenia. I może jeszcze odrobiny szczęścia do towarzyszy podróży?


Rok 2012 rokiem realizacji Anulowych marzeń podróżniczych!
Bywały w moim życiu okresy, w których zmuszona byłam wytłumiać maksymalnie ów głosik domagający się podróży. Czasem coś lub ktoś odbierał mi energię potrzebną do poczynienia stosownych przygotowań lub po prostu - do wykonania pierwszego kroku (temat wraca jak bumerang...).


W tym roku - obiecałam to sobie - będzie inaczej.
W tym roku będę folgować swoim maniom - z syndromem Jasia Wędrowniczka na czele.
Plan - właśnie się kreuje. Pierwsze wyprawy już, już niemal dochodzą do skutku. 
A w głowie - coraz więcej marzeń... Sandomierz. Lwów - po raz trzeci. Drohobycz - miasto moich literackich marzeń. Lublin - bo jedna wizyta to stanowczo za mało. Kłodzko. Chęciny i Tokarnia. Bieszczady. Radom z jego muzeum i zbiorami Malczewskiego. Niepołomice, Nowy Wiśnicz, Zakopane. Wszystkie dolinki wokół Krakowa, wszystkie zamki, dworki, ciekawsze kościoły, muzea i skanseny. Wcześniej niedostępne - teraz otworzą przede mną swe podwoje. Wystarczy tylko posłuchać wewnętrznego głosu i znaleźć chwilę.


Obiecałam to sobie. :-) I swojemu wewnętrznemu Jasiowi Wędrowniczkowi.

3 komentarze:

  1. Tak trzymaj Anula, jeżeli masz marzenia to po prostu je chwyć ( into the Wild - genialny film który polecam )

    OdpowiedzUsuń
  2. Dobra, to częśc planu masz już zaplanowaną z nami...

    OdpowiedzUsuń
  3. Bedi, Zieloną Górę też mam w planach. :D
    Piotrze, Drohobycz na nas czeka! :) A i po Tokarni oraz Chęcinach zaplanowanych na niedzielę znalazł się miły przewodnik. :D

    OdpowiedzUsuń