wtorek, 28 maja 2013

Prawo kumulacji i opary (niekoniecznie) absurdu

Powolne, stopniowe popadanie w stany depresyjne zupełnie nie jest w moim stylu. Zdarzają mi się natomiast nagłe ataki zniechęcenia, wywołane zazwyczaj "zmęczeniem materiału" i kumulacją rozmaitych stresogennych czynników. Wiadomo, na pochyłe drzewo wszystkie kozy (a nieraz i osły) skaczą, nieszczęścia chodzą parami tudzież w większych grupach, a biednemu zawsze wiatr w oczy. I piasek. I kłody pod nogi. Ot, prawo kumulacji. Tak jak dziś.

Początek dnia zapowiadał się nawet nieźle i - dopóki byłam w pracy - nie miałam powodów do narzekań, mimo kilku niemiłych niespodzianek i zaskakującego ataku z najmniej spodziewanej strony... Tak to już bywa, gdy się pracuje z ludźmi - a i tak bilans emocjonalny wychodzi mi zawsze na plus. 

Niestety, z pracy, z tego ciepłego, przytulnego biura, trzeba czasami wyjść. Prosto w rzeczywistość, która potrafi dobić.


Zaczęło się przy śmietniku. Wróciwszy z pracy uznałam, że warto wykonać jeszcze szybki kurs na dół, by pozbyć się zawartości kosza na śmieci, zanim ona zyska świadomość i zapragnie pozbyć się mnie. W drodze do budki mieszczącej pojemniki na wszelkiego typu odpady musiałam jednak minąć punkt krytyczny, czyli ukrytą w pobliskich krzakach ławeczkę, zasiedlaną zazwyczaj przez popalających sobie na świeżym powietrzu mieszkańców sąsiedniego bloku. Dziś, mimo niesprzyjającej pogody, okupowały ją 2 egzemplarze - na oko w wieku późnostudenckim.

Mijając ich, czułam na plecach uważne, taksujące spojrzenia. Nie znoszę tego uczucia, kiedy ktoś się we mnie - niezależnie od powodu - wpatruje, licząc, że tego nie dostrzegam. Zbyt intensywnie obserwowana, głupieję, tracę rezon, nie potrafię się skupić. No, po prostu - jest mi głupio i źle.

Wracając uznałam jednak, że wolę już podlegać takiej milczącej ocenie, niż... słyszeć. Gdy tylko wyminęłam kluczową ławeczkę, usłyszałam bowiem subtelny komentarz jej stałych bywalców: "Widziałeś? Nie dość, że wielka, to jeszcze z takim ryjem".

...

Zazwyczaj radzę sobie w podobnych sytuacjach i zdobywam się na odpowiednio cięty komentarz. Ale dziś... dziś chyba przytłoczyła mnie ta szarość nad głową, i zmęczenie, i licho wie, co jeszcze. Bałam się, że głos mnie zdradzi. Albo że się, co gorsza, rozpłaczę. Po prostu więc sobie poszłam. Nie reagując. A przynajmniej nie publicznie.

Starczyło mi sił, by wdrapać się na to moje III piętro i narzucić na siebie pidżamę oraz koc. Ot, taki mój podręczny zestaw ratunkowy. Usiadłam w fotelu, opatuliłam się i rozpłakałam. Cóż, "takiemu ryjowi" płacz i jego zgubne dla urody skutki przecież nie zaszkodzą. A mnie było przykro. Cholernie przykro.

I może ryczałabym aż do teraz, gdyby nie fakt, że kilka minut później poczułam coś, co zmieniło rozżalenie wywołane chamską uwagą w najzwyklejszą wściekłość. Z nieco innego (choć nie do końca, o czym jeszcze wspomnę w podsumowaniu) powodu.

Otóż od jakichś 2 tygodni klatkę schodową w moim bloku okupuje jakiś palacz. Z tego, co zdołałam wysondować, to mieszkaniec I piętra (albo zakamuflowany lokator z innego poziomu, który stara się zmylić pogoń). Typek (to chyba mężczyzna, sądząc po odgłosach) wyłazi na schody o rozmaitych porach - od 5 rano do 2 w nocy. I pali. Nie da się tego zignorować, bo dym z klatki schodowej przedostaje się z łatwością do przedpokoju, a niekiedy także dalej, do pokoju, w którym śpię...

Jakby tego było mało, gość potwornie kaszle. Moje uszy podpowiadają mi, że to zaawansowane stadium raka płuc. Kaszel jest rozdzierający, charczący i straszliwy - a przecież mnie, córkę palacza nałogowego z długim stażem, trudno przerazić byle chrząknięciem. I słychać go wszędzie - bo taka już jest specyfika akustyczna schodów w starych blokach... 

Słysząc ten paskudny odgłos, zerwałam się więc, zaryczana jak nieboskie stworzenie, z fotela i - zapomniawszy o tym, że mam na sobie strój mocno nieoficjalny - wyskoczyłam do korytarza, licząc, że uda mi się przydybać drania na gorącym uczynku i powiedzieć mu kilka słów o zasmradzaniu klatki schodowej (oficjalnego zakazu palenia nie ma, ale w przepisach spółdzielni jest kilka zdań o rozmaitych uciążliwościach, których nie należy "fundować" współlokatorom). Niestety, gość zwiał, słysząc dźwięk klucza przekręcanego w drzwiach - znów usłyszałam tylko szuranie kapci i pospieszne zamykanie drzwi gdzieś niżej. Nie zdążyłam. Ale przynajmniej przestałam ryczeć.

* * *

A teraz siedzę i myślę sobie, że te dwie sytuacje sporo łączy. I w jednym, i w drugim wypadku pojawia się ktoś, kto absolutnie nie liczy się z potrzebami oraz uczuciami innych. 

Co z tego, że ktoś popłacze się w samotności po tym, jak usłyszał chamską uwagę, w dodatku dotyczącą czegoś, za co, do cholery jasnej, nie odpowiada? Fakt, nie grzeszę urodą, ale czy to moja wina? Na operację plastyczną jeszcze długo nie będzie mnie stać, a nawet, gdybym miała dość funduszy, to pewnie przeznaczyłabym je na ważniejsze sprawy. Zdaję sobie sprawę z tej mojej wybitnie radiowej urody - ale to nie znaczy, że pod "takim ryjem" nie kryje się ktoś, kogo łatwo zranić złym słowem. Na własne nieszczęście wciąż mam jednak dobry słuch, toteż niekiedy do moich uszu docierają uwagi, których nie chciałabym słyszeć i których sama nigdy nie rzuciłabym ot tak, w powietrze, wiedząc, że mogę kogoś zranić.

No i co z tego, że wszyscy mieszkańcy mojego pionu czują, wchodząc do domu, zapach papierosów, choć nie wszyscy oddają się temu nałogowi? Grunt, że jakiś burak zaspokoił potrzeby bez konieczności wychodzenia na zewnątrz. A może nie chciał zasmradzać sobie mieszkanka, wybrał więc najprostszą z możliwych opcję, dzieląc się papierosowym zapaszkiem ze wszystkimi sąsiadami, bez pytania ich, co sądzą na ten temat i czy podoba im się podobne rozwiązanie (tak, wiem, i mnie zdarza się zaglądać do teatralnej palarni, jeśli akurat chcę pogadać z kimś, kto tam przebywa - ale to są moje świadome i rzadko podejmowane decyzje). Że o budzeniu tym cholernym charkotem o 5.30 rano (RANO!!!) nie wspomnę... Jakie to proste - nasmrodzić, a potem zwiać cichcem, żeby przypadkiem nie dać się złapać. 

Nie jestem już nawet wściekła. 
Czuję się za to bezsilna wobec tego ogromu egoizmu i chamstwa, który się dzisiaj wylał na moją nieszczęsną, kudłatą głowę niczym metaforyczne wiadro pomyj. Jutro mi to pewnie minie. Jutro zapomnę. Jutro nie będę chciała o tym gadać, bagatelizując ten wylew żalu na blogu. 

Ale nie o to przecież chodzi, prawda?
Problem zostanie. I poczucie bezradności też.

Co z nim zrobić? No co?

1 komentarz:

  1. Od dość dawna podczytuję Twoje przemyślenia i w większości się zgadzam:) A z tych skrawków zdjęć, które wstawiasz wygląda sympatyczna i wcale nie o radiowej urodzie dziewczyna :) Ci spod bloku to pewnie byli amatorzy plastiku i solarium, więc nikt normalny im się nie spodoba :D A co do palacza to też mam takiego sąsiada, który nie dość, że dymi jakimś obrzydlistwem, to jeszcze sprasza kolegów. Któregoś wieczoru, mając dość smrodu w domu, wyskoczyłam na korytarz i w kilku żołnierskich zdaniach (i po co ja studiowałam ;)) wyjaśniłam, co o tym myślę i co im zrobię, jak nie przestaną. Od dwóch miesięcy mam spokój. Tak więc głowa do góry i pisz częściej, proszę :)

    OdpowiedzUsuń