Oto słowa, które zapadły mi w pamięć:
„[...] kiedy pewnego zimowego dnia, skoro wróciłem do domu, matka, widząc, że jest mi zimno, namówiła mnie, abym się napił wbrew zwyczajowi trochę herbaty. [...] Posłała po owe kruche i pulchne ciasteczka zwane magdalenkami, które wyglądają jak odlane w prążkowanej skorupie muszli. I niebawem, przytłoczony ponurym dniem i widokami smutnego jutra, machinalnie poniosłem do ust łyżeczkę herbaty, w której rozmoczyłem kawałek magdalenki. Ale w tej samej chwili, kiedy łyk pomieszany z okruchami ciasta dotknął mego podniebienia, zadrżałem, czując, że dzieje się we mnie coś niezwykłego.
Owładnęła mną rozkoszna słodycz, odosobniona, nieumotywowana. Sprawiła, że w jednej chwili koleje życia stały mi się obojętne, klęski jego błahe, krótkość złudna; działała w ten sam sposób, w jaki działa miłość, wypełniając mnie kosztowną esencją: lub raczej ta esencja nie była we mnie, była mną. [...] Skąd mogła mi płynąć ta potężna radość? Czułem, że jest złączona ze smakiem herbaty i ciasta, ale że go przekracza nieskończenie, że nie musi być tej samej natury”.
W swojej kolekcji wspomnień z dzieciństwa mam takich magdalenek bez liku. Dziś chcę Wam przedstawić jeden z najważniejszych smaków definiujących moje "szczenięce lata" - o dziwo, z magdalenkami Prousta związany nie tylko metaforycznie, ale i... formalnie. ;-)
Zapraszam na muszelki!
Tak, tak, z banalnej formy do magdalenek można wyczarować nie tylko delikatne biszkopciki rodem z literatury... Można też za jej pomocą przywołać wspomnienie słonecznych popołudniowych spacerów po ulicy Szerokiej, których ukoronowaniem była wizyta w jednej z pobliskich cukierni i zakupienie wielkiej niczym dziecinna dłoń słodkiej muszelki z dżemem i czekoladą... Uwielbiałam te ciastka - krucho-piaskowe, rozsypujące się delikatnie na języku, słodko połączone marmoladą truskawkową, dla której kontrapunkt stanowiła lekka gorycz polewy czekoladowej.
Nie wiem, dlaczego porzuciłyśmy z mamą ten rytuał i dlaczego z mojego dziecinnego świata nagle zniknęły spacery, wspólne wizyty w cukierni i popołudniowe słońce zalewające ulicę Szeroką. Może zresztą wiem, tylko wstyd mi się przyznać, że porzuciłam rodzinne ciepło na rzecz zajęć typowych dla nastoletniej buntowniczki? Było, minęło... zapomniałam o muszelkach. Aż do teraz.
Wspomnienie wróciło niedawno, kiedy - przeglądając ofertę jednego ze sklepów internetowych - natknęłam się przypadkiem na silikonową formę do magdalenek. Ależ to było olśnienie! I choć wciąż jeszcze pracuję nad przepisem na krucho-piaskowe ciasto, choć tym razem wybrałam foremkę na drobne, małe ciasteczka (a tamte dawne muszle były duże - jak dłoń), choć daleko im do tej cukiernianej perfekcji, mogę już dziś potwierdzić, że nastąpił nawrót mojej muszelkomanii z dzieciństwa. Chcecie się zarazić? No to do roboty!
MUSZELKI Z DZIECIŃSTWA
czyli Proust podrasowany
Składniki:
1/2 kg mąki
12 dag cukru pudru
1 kostka Kasi
4 żółtka
1 łyżka domowego cukru waniliowego
oraz
ulubiony dżem (u mnie aktualnie: dyniowy z dodatkiem skórki pomarańczowej)
czekolada do roztopienia (u mnie mieszanka mlecznej i deserowej)
Przygotowanie:
Z podanych składników zagnieść ciasto, a następnie wylepić nim foremkę do muszelek (nie za grubo, niech w ciastkach pozostaną wgłębienia na dżem).
Piec około 10-12 minut w temperaturze 170 stopni Celsjusza (z włączonym termoobiegiem).
Po upieczeniu wyjąć z formy (same z niej wyskakują) wystudzić. Połowę ciastek posmarować dżemem, nałożyć na każde drugą połowę i skleić. Czekoladę roztopić na parze w płytkim, szerokim naczyniu. Zanurzać w niej każdą muszelkę do połowy, odkładać na papier lub folię i studzić.
Muszelki najlepsze są na drugi dzień, gdy ciasto już nieco zmięknie od dżemu.
O ile, oczywiście, dacie im czas zmięknąć i dojrzeć - ja miewam z tym problemy... ;-)
Smacznego!
P.S. Może po jeszcze kilku takich eksperymentach dojrzeję do tego, by sięgnąć po Prousta raz jeszcze? ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz