sobota, 31 sierpnia 2013

Książeczka, motyle i buty wikarego

Śmierć babci nie spadła na mnie niespodziewanie. Tak naprawdę ta osiemdziesięcioletnia staruszka odchodziła od kilku lat. Najpierw powoli, niezauważalnie, a później - wskutek postępującej miażdżycy i cukrzycy - coraz dotkliwiej dawało się odczuć, że to już nie ta sama osoba, która była przez lata moją największą powiernicą w rodzinie. Znikała. Zapadała się w sobie: dosłownie - bo z korpulentnej starszej pani zmieniła się pod koniec życia w wychudzoną i zniszczoną chorobami staruszkę, i w przenośni - odcinając się coraz bardziej od świata, od ukochanych seriali, gazet, a wreszcie od rozmów z domownikami...

Nie. To nie była niespodzianka. Ale i tak boli.

Wczoraj, w dzień tak piękny, jak tylko potrafią być piękne ostatnie dni lata, odbył się na grodziskim cmentarzu pogrzeb babci. To była dla mnie granica, którą wyznaczyłam sobie już we wtorek, wychodząc z pracy: do tej chwili miałam nie płakać, nie rozklejać się, tylko działać, żeby maksymalnie odciążyć mamę, zmęczoną wielotygodniowym trwaniem przy łóżku chorej w dzień i w nocy. I prawie mi się to udało. Prawie, bo kiedy w kościele zabrzmiała pieśń Anielski orszak, ta przedostatnia pogrzebowa pieśń, poprzedzająca wyprowadzenie trumny z kaplicy, śpiewałam już, płacząc.

Nie chcę jednak wspominać tego dnia przez pryzmat łez.
Chcę zapamiętać coś więcej.



Słońce, sierpniowe, już nie tak gorące, jak to z przełomu czerwca i lipca. Delikatne obłoki nad głowami schodzących się do cmentarnej kaplicy żałobników. Babcia lubiła taką pogodę - cieszyła się nią, wygrzewając się w promieniach słonecznych na zapas, żeby przetrwać zimę.

Kwiaty, które zamówiłam w imieniu Młodej (nie zdążyłaby przylecieć) i moim - jesienne róże, jak z piosenki Mieczysława Fogga, bo babcia zawsze lubiła słuchać jego utworów (ze względu na jego utwory kilka lat temu odkryła nawet uroki YouTube'a). Nie chciałam zamawiać wieńca - zależało mi na bukiecie, prostym i skromnym - taka była przecież babcia. Kwiaciarka po krótkiej rozmowie doskonale wyczuła, o co mi chodzi. A ja byłam szczęśliwa, mogąc dać babci kwiaty, które spodobałyby się jej z pewnością. Od nas - od obu wnuczek, z którymi mieszkała.

Był jeszcze motyl. Dziwna sprawa. 
Kiedy w środowy poranek podjechałyśmy z mamą i ciocią do proboszcza, by dograć sprawy związane z mszą pogrzebową, przekazać listę intencji mszalnych i dopełnić formalności (kto choć raz zajmował się takimi funeralnymi sprawami, ten wie, ile z tym zachodu), zauważyłam, że przy oknie kancelarii trzepocze się rozpaczliwie zbłąkany motyl. Głupio było mi przerywać dyskusję z księdzem na temat dat mszy w intencji babci, cennika parafialnego i innych istotnych spraw, ale wychodząc, zwróciłam mu uwagę na tego nietypowego gościa i poprosiłam o uwolnienie go, żeby nie zginął marnie w biurze parafialnym. Proboszcz uznał, że w takim razie mam złapać intruza i uwolnić. Po kilku próbach udało się przeprowadzić tę operację i kolorowa rusałka (nie jestem entomologiem, ale wydaje mi się, że był to pospolity pawik) sfrunęła mi z dłoni radośnie, umykając w stronę ogrodu przy plebanii. 

W cmentarnej kaplicy, tuż przed różańcem za duszę babci, zauważyłam podobnego motyla. Polatywał sobie pod sklepieniem kilkanaście minut, a później przysiadł nieopodal okna. Nie wiem, kiedy zniknął - zaczęła się msza święta i przestałam obserwować otoczenie, skupiając się na obrządku, w którym rzadko już przecież uczestniczę.

Ale cały czas krąży mi po głowie myśl, że w wielu kulturach motyle uznawane są za stworzenia łączące świat żywych i świat zmarłych. Że dusza ludzka po śmierci zmienia się w motyla właśnie. Naiwna symbolika. Ale jeśli niesie pocieszenie, dlaczego by w nią nie uwierzyć? Mama wierzy. Ja też. W ten sposób motyle skrzydła kolorową, delikatną klamrą spięły kilka pierwszych, najtrudniejszych dni po śmierci babci.

Był też moment, który sprawił, że na moment zapomniałam o tym, gdzie i z jakiego powodu się znajduję. A sprawił to sam wikary, który odprawiał mszę za babcię. Otóż ów młodzieniec wkroczył przed ołtarz ni mniej, ni więcej, tylko w... butach trekkingowych. W połączeniu z niepokalanie białą albą i fioletowym, żałobnym ornatem, wydawały się wprost komiczne. Zupełnie, jakby księżunio wrócił z wakacji prosto do kaplicy, nie tracąc czasu na przebieranki... Może powinnam odczuwać oburzenie, ale... nie potrafię. Tym butom zawdzięczam jeden z pierwszych uśmiechów w dniu pogrzebu. Babci by się to podobało, jestem pewna.

No i sprawa książeczki, to, co najbardziej mnie zastanowiło. 

Jest w Grodzisku pani Magdziarska (nikt z rodziny nie ma pojęcia, jak ta kobieta ma na imię, tak już przylgnęła do niej ta formułka, oznaczająca nie tyle osobę, co lokalną "instytucję"), którą zazwyczaj wzywa się do domów pogrążonych w żałobie, by aż do pogrzebu każdego wieczoru prowadzić różaniec za duszę nieboszczyka. Kiedyś takie modlitwy odmawiało się przy trumnie zmarłego (i ja sama w górach kilka lat temu uczestniczyłam w podobnym obrządku przy zwłokach), dziś rodzina, przyjaciele i sąsiedzi gromadzą się po prostu przy zapalonych świecach i szybko odklepują pięć dziesiątek różańca oraz litanię, by uczynić zadość ginącej powoli tradycji. Nie wiem, czy ktoś odprawi różaniec za mnie, czy może w najbliższych latach zwyczaj ten zniknie całkowicie? Jeśli się o nim zapomni, będzie mi chyba żal, choć przecież nie jestem przykładną chrześcijanką...

Mniejsza jednak o moją przyszłość.

Pani Magdziarska, jako niewiasta zaprawiona w modłach, zawsze przynosi ze sobą książeczkę do nabożeństwa. Tak było w środę (we wtorek różaniec odmówiliśmy sami, w okrojonym gronie najbliższej rodziny). I w czwartek. Ale w piątek pani Magdziarska zapomniała.

Była 12.20, kiedy zjawiła się w kaplicy, zajmując swoje miejsce po prawej stronie pod ścianą, blisko ołtarza - tak, by dało się ją usłyszeć w każdym kącie świętego przybytku. Siedziałyśmy z mamą (ojciec wyszedł na setnego tego dnia papierosa) tuż obok i wkrótce usłyszałyśmy nerwowy szelest wydobywający się z wnętrza torebki kobiety-instytucji, a oznaczający - jak się po chwili okazało - nerwowe poszukiwania. Nic z tego. Książeczki nie było. 

Nie miała jej też mama. Ani żadna z cioć. Ani żaden z wujków. Ani kuzyni. Liczni. O sobie nie wspominam, mój egzemplarz zwykle leży w szafce. Nie miał żaden z krewnych, nawet siostra babci, która się z takim "sprzętem" nie rozstawała, odkąd pamiętam. Nikt. 

Po błyskawicznie przeprowadzonej sondzie postanowiłam podjechać do domu i przywieźć książeczkę babci - miała dwie, z których jedną włożyłyśmy jej do trumny razem z kilkoma innymi pamiątkami. Druga, większa - zatytułowana Droga do nieba - spoczywała na regale w pokoju babci. Wiedziałam o tym, bo mama pokazywała mi ją dzień wcześniej, więc po szybkim rajdzie z cmentarza do domu nie miałam problemu z odnalezieniem jej i namierzeniem w środku Litanii loretańskiej (żeby pani Magdziarska nie stresowała się jeszcze bardziej). Przybyłam do kaplicy w chwili, w której kończyła się pierwsza dziesiątka różańca. Zdążyłam.

Około trzeciej dziesiątki pomyślałam sobie, że to musiał być ostatni figiel babci. Po prostu krnąbrna (zupełnie jak za życia) staruszka chciała, by ostatnia litania została odczytana właśnie z JEJ książeczki. I tak się też stało... :-) 

* * *

To właśnie chcę zapamiętać. 
Motyle, kwiaty, słońce, książeczkę i buty niesfornego wikarego.

Babciu, dobranoc. Śpij spokojnie, tam, gdzie zaniosły Cię motyle skrzydła. 

1 komentarz:

  1. Dziękuję. Dziękuję, za spokój jaki wlałaś we mnie tymi słowami... sięgnęłam po nie, raz jeszcze, na chwile przed tym gdy przyszło z cmentarnej kaplicy ruszyć w piątkowym orszaku za karawanem...

    OdpowiedzUsuń