niedziela, 18 stycznia 2015

"...czasem list, lecz bez krzyku »Pomocy!«"

Był ze mną, kiedy z zapałem literackiej neofitki poznawałam kolejne tomy Jeżycjady, zagłębiając się też w szczegóły losów rodzinnych autorki tego cyklu. Był, kiedy w Konstancinie decydowały się losy moich studiów i mojej (było wszak takie ryzyko) kariery ekonomistki - w finałowym etapie olimpiady interpretowałam jeden z jego tekstów. Był w mojej głowie, gdy wyruszałam do Krakowa, w stronę wielkiej niewiadomej. I kiedy wróciłam do Poznania, do teatru, w którym przygotowywano właśnie przedstawienie na podstawie jego tekstów.

Jest nadal - bo los związał mnie z owym spektaklem na stałe (o ile w świecie teatru może istnieć coś stałego...).

Stanisław Barańczak. Od grudnia wielki (nie)obecny.  

Niech więc i w ten mglisty wieczór zjawi się z pomocnymi słowami. 
Nic więcej dodawać nie chcę. Nie dzisiaj.

* * * 

Stanisław Barańczak

Drobnomieszczańskie cnoty


Ta bezbrzeżna, zalana, lirycznie-bokserska 
pogarda w oczach artysty J., gdy się przysiadał w "Smakoszu", 
zionąc nieogolonym, trzydniowym podmuchem: 
jak to, ja pod krawatem, kiedy on pod muchą, 
ja skrępowany, zapięty, gdy on ostatnią z koszul 
rozrywa jak krwawiącą pierś! Filisterski brak serca, 
drobnomieszczańskie cnoty. Ja wiem, ja się ich wstydzę, 
od lat poniżej poziomu: co za blamaż, nie mieć w biografii 
ani jednego rozwodu, dewiacji, większego nałogu, 
kuracji psychiatrycznej, burzliwego romansu na boku, 
pełnokrwistego podcięcia żył; jakieś szare gafy 
zamiast tęczowych skandali; chandry trwające z tydzień, 
zamiast żeby z szacunkiem szeptano: "B. ma potworne 
wielomiesięczne kryzysy"; żadnego dzwonienia po nocy 
do przyjaciół z żądaniem wysłuchania nowego wiersza, 
pożyczki na heroinę czy kaucję, znalezienia w ich życiu miejsca 
na mnie, całego; nic - czasem list, lecz bez krzyku "Pomocy!", 
najwyżej z aluzją typu: "Ostatnio jestem w złej formie". 
Ja wiem, to nie materiał na mit, kult, legendę, 
film z Robertem De Niro, tłuczeniem szkła i scenami. 
W którym momencie zszedłem, nieuleczalny prymus, 
na tę złą drogę? Skąd ten chorobliwy przymus, 
aby udawać zdrowie, ustawiać przed zniszczeniami 
barierki i makiety? Z pewności, że nie będę 
i tak słyszany ze swoją zdławioną supliką donikąd 
w chórze profesjonalnie dźwięcznych koloratur 
skowytu? Z nieśmiałości? Z nie do zniesienia jaskrawej 
świadomości, że trzeba by, na dobrą sprawę, 
w każdej sekundzie życia powtarzać to samo "ratuj"? 
Z niechęci do zakłócania spokoju ratownikom 
czy z krańcowej niewiary w ich ratownicze talenty? 
Z pychy: że dam sobie radę z upchniętym do wnętrza złem? 
Czy z innej pychy: kogoś, kto jest tak niedościgłym mistrzem 
własnych braków i mroków, że nie wciąga w ich system zamknięty 
nikogo, igrając z myślą: och, gdybym tak zdradził, co wiem; 

gdybym chciał wam powiedzieć to wszystko, o czym milczę? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz