poniedziałek, 5 stycznia 2015

MUZEUM MATERIALIZMU SENTYMENTALNEGO: rok z Myszą

Nie należę do grona fanatyków motoryzacji, którzy godzinami potrafią dyskutować na temat brzmienia silnika, nowego modelu ulubionej marki czy też wyższości diesla nad benzyną. ;-) Nie patrzę z pogardą na znajomych, którzy nie posiadają ani auta, ani dokumentów uprawniających do prowadzenia go. Ale przyznaję - odkąd kilkanaście lat temu udało mi się zdać egzamin na prawo jazdy (tak, tak, za czwartym razem, wciąż mi wstyd z tego powodu...), nie wyobrażam sobie życia bez własnych czterech kółek. Właśnie dlatego - po artystycznym wręcz skasowaniu Klipsa tuż przed Świętami 2013 - w moim życiu rok temu pojawiła się najcudniejsza, niezastąpiona i bardzo przyzwoicie prowadząca się (co nie zawsze da się powiedzieć... o mnie) Mysza. O niej mogę faktycznie gadać godzinami... ;-)

Skąd tak silne uczucie w stosunku do - bądźmy szczerzy - zwykłej kupy żelastwa? Nie, nie tylko ze względu na wrodzone lenistwo, z którym wciąż nie udaje mi się wygrać. 

Przeciwnie - do pracy dojeżdżam zwykle komunikacją miejską (parkowanie na Jeżycach jest kosztowną przyjemnością - chyba, że idę na spektakl i wiem, że będę wracać późno), jeśli mogę, wybieram też transport publiczny przy okazji zakupów (poza meblowymi i remontowymi oczywiście). Nie potrzebuję samochodu, by dostać się nim pod market znajdujący się po drugiej stronie ulicy, choć po namyśle stwierdzam, że czasami łatwiej jest przejechać przez skrzyżowanie Marcelińskiej i Przybyszewskiego, niż przejść przez skomplikowany system zeberek dla pieszych. ;-) 

To nie tak...



W moim przypadku liczy się raczej sam fakt posiadania samochodu. Samochodu jako takiego, a nie limuzyny, która sprawi, że sąsiadom z wrażenia opadną szczęki. ;-) Mysza, z którą od roku (jutro - w Trzech Króli - mija właściwa rocznica) romansuję z prawdziwą satysfakcją, bynajmniej do grona limuzyn nie należy. To nie królowa szos, raczej poczciwa staruszka, która nieco już w życiu przeszła (w momencie zakupu mogłam się o tym przekonać, przyglądając się lekkim otarciom i wgnieceniom tu i ówdzie...), ale za to staruszka z charakterem. Zupełnie... jak ja. ;) 

I to właśnie daje mi ogromne poczucie bezpieczeństwa. :-) Świadomość, że mogę w każdej chwili siąść za kółkiem i pomknąć... gdziekolwiek. Na ratunek rodzinie. Na zakupy. Na wycieczkę. Albo po prostu - przed siebie, by uporządkować myśli. 

Miło jest wiedzieć, że na parkingu pod blokiem wiernie czeka mój ukochany gruchot.
Miło jest żyć ze świadomością, że ma się tę odrobinę niezależności, choć drogo okupioną (à propos - słyszeliście o nowym podatku paliwowym?!). 
Miło jest... czuć się właścicielką każdej, nawet najmniejszej śrubki w tej skomplikowanej machinie. 

Mysza ma też pewne zalety, których brakowało moim poprzednim limuzynom. Wreszcie w miarę swobodnie mieszczę się na siedzeniu kierowcy, nie ryzykując otarcia skóry na nogach (w Cinquecento było takie ryzyko - odległość między kierownicą a moimi kopytami była minimalna...). Mruczenie silnika jest rozkosznie ciche (no, chyba że słyszę akurat pasek klinowy). A i silnik 1.6 sprawia, że w końcu nie boję się wyprzedzania - choć raczej go nie nadużywam. 

Myślę, że Mysza po roku wiernej służby zasłużyła na to, by znaleźć się - obok Klipsa i niezapomnianej Białej Strzały, obok tatowego białego fiata i szmaragdowego poloneza - w moim prywatnym Muzeum Materializmu Sentymentalnego, którego dział motoryzacji obejmuje wyłącznie samochody z duszą. Zapracowała na to. I mam nadzieję, że będzie pracować nadal. ;-) 

A z okazji rocznicy naszego rozpędzonego związku ofiarowałam jej... wizytę w SPA. ;-) Zaprzyjaźniony mechanik zajmie się (w końcu) wyciekającym z układu wspomagania olejem przekładniowym, zrobi coś z paskiem klinowym, klaksonem, który nie działa od początku mojej z Myszą znajomości, może też wreszcie prędkościomierz przestanie mnie bezczelnie oszukiwać. :-P No i przynajmniej minimalizuję ryzyko, że wpadnę znów w jakiś parszywy poślizg  - wczorajszy przejazd na trasie Poznań - Grodzisk przekonał mnie, że zima jednak przyszła i... lepiej uważać. 

Sama zaś przypomnę sobie, jak to jest znów zdawać się tylko na publiczne środki transportu tudzież... własne nogi. ;-) Pierwsza okazja już 7 stycznia rano - w końcu jakoś trzeba wrócić do wielkiego miasta. Mam tylko nadzieję, że odzyskam mój wehikuł przed nadejściem wiosny, bo obiecałam sobie (i jemu) małą wyprawę w nieznane... :-) 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz