piątek, 16 stycznia 2015

Kolejowa trauma

Ten wpis nie powstałby, gdybym - lekko już przerażona stanem układu wspomagania - nie oddała Myszy w czułe (za odpowiednią opłatą, oczywiście) ręce mechanika. Nie powstałby, bo mając pod ręką samochód, nie skorzystałabym z usług Kolei Wielkopolskich, by dostać się na skrócony weekend (w niedzielę wieczorem będę już w pracy) do Grodziska. Nie powstałby też, gdybym wyszła z pracy 10 minut wcześniej, bo wtedy zdążyłabym na autobus o 17.30, a nie na pociąg o 17.51. 

No, ok, pewnie ma tu też pewien wpływ moje lenistwo - pociąg z Poznania do Grąblewa (to pachnąca jeszcze nowością stacja na trasie do Grodziska, z której mam ciut bliżej do domu niż z dworca, he, he, głównego) jedzie wg planu 48 minut, autobus - jakieś 80 minut. 

Stało się. Wsiadłam do pociągu, znalazłam - o dziwo! - miejsce siedzące, ulokowałam bagaż na półce, a wzrok - w moim ukochanym czytniku e-booków i przygotowałam się na kilkudziesięciominutowy stan bezczynności, skupiając się na wydarzeniach w świecie wykreowanym przez Pratcheta...

Bez większych przeszkód, nie licząc około 2-minutowego opóźnienia na starcie, udało się dojechać do Strykowa. Sukces. Ale później...




W połowie drogi między Strykowem Poznańskim a Granowem Nowotomyskim (te nazwy funkcjonują chyba tylko w języku kolejarzy, zawsze mnie to zaskakuje; na trasie jest też Ptaszkowo Wielkopolskie i Kotowo - bez przymiotnika dla odmiany...) autobus szynowy nagle uderzył w coś. Siedziałam z przodu, więc - oderwana od lektury - odczułam zarówno owo uderzenie, jak i wstrząsy wywołane dostaniem się owego "obiektu" pod pojazd. Chyba długo jeszcze będę pamiętać, jak coś makabrycznie zachrupało pod kołami... 

Ludzie dookoła - przejęci, lekko wystraszeni - zaczęli zastanawiać się, na co wpadliśmy, co się stało. Wrażenie było naprawdę okropne. Ale nic to wobec zachowania konduktorki, która - zdążając do kabiny maszynisty po zatrzymaniu się pociągu kilkadziesiąt metrów dalej - radośnie rzuciła hasło, że... właśnie przerobiliśmy coś na mielonkę. A później radośnie ruszyła razem z maszynistą, by sprawdzić skład owej mielonki.

Po powrocie z rekonesansu wspomniane dziewczę (trzpiotowato chichocząc, że ma za krótką spódniczkę, by wskakiwać do pociągu ze stromego nasypu i domagając się wsparcia od stojących przy drzwiach pasażerów) równie radośnie oznajmiło, że potrąciliśmy psa. I że za wiele pod spodem nie zostało. Chwilę później pociąg ruszył, zaliczając zaledwie 10-minutowe spóźnienie. 

Wykorzystałam te dodatkowe minuty na refleksję: dla tej dziewczyny to był tylko przeszkadzający w podróży obiekt. Pojawił się po prostu dodatkowy - obok opóźnienia czy mało wygodnej spódnicy - kłopocik w postaci konieczności wypełnienia protokołu z tego zdarzenia czy też zderzenia. Nic poza tym. Bo przecież nic się nie dało zrobić. 

Czy wobec tego jestem przewrażliwiona, skoro wydaje mi się, że jej zachowanie było nieco... niestosowne do sytuacji? Może to był zwierzak, który zwiał na moment z domu, wykorzystując nieuwagę właściciela? Może ktoś będzie go szukać? Może ktoś rozpłacze się, nie mogąc go znaleźć? Nie wiedząc, że została już tylko "mielonka" na torach?

Możliwe, że młodziutka konduktorka po prostu odreagowywała w ten sposób stres. Sama czasami, w sytuacjach, które mnie przerastają, przełączam się na tryb "czarny humor", choć - przyznaję - raczej nie wobec śmierci, nawet jeśli to "tylko" śmierć zwierzęcia.

Ale dziś uderzyło mnie to, że równie dobrze podobne zachowania mogą stanowić znak nowych czasów. Czasów, w których bez zbędnego rozczulania się przemy do przodu, wszelkie zdarzenia po drodze traktując wyłącznie jako rozrywkę lub przeszkodę i zbywając je żartem, głupim tekstem, idiotycznym chichotem. Egoistycznie - myśląc tylko o konsekwencjach w wymiarze osobistym (ojej, muszę zeskoczyć na niewygodny nasyp, ojej, muszę spisać dodatkowy protokół, ojej, spóźnimy się odrobinkę, przedłuży mi to pracę...), bez szerszej perspektywy.  

Siedzę już w ciepłej grodziskiej kuchni. Aksa - dwadzieścia kilo szczęścia - położyła swój kudłaty łeb na mojej stopie i zasypia, zadowolona, że liczba domowników w weekend znacząco wzrosła, bo to oznacza znacznie więcej możliwości drapania za uchem, pod brodą, zabaw i ukradkowego dokarmiania. Zaraz pewnie zacznie chrapać.

Siedzę i nie mogę przestać myśleć o tej feralnej podróży. Mniejsza o opóźnienie, o nieprzyjemny postój w szczerym polu. Nie dlatego jest mi źle. 

Bo co, jeśli gdzieś tam, między Granowem a Strykowem, ktoś właśnie zaczyna się martwić, że jego pies nie wrócił do domu?  Przykro mi. Po prostu mi przykro, że jakiś nieznany krewniak Aksy zginął dziś tak bezsensownie i nie zasłużył nawet na odrobinę współczucia..


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz