sobota, 14 lutego 2015

Goń się, Walenty!

Wydawało mi się, że do tegorocznych walentynek przygotowałam się wyjątkowo starannie. Przećwiczyłam rzetelnie ignorowanie wszechobecnych serduszek, amorków oraz gołąbków. Nauczyłam się całkiem sprawnie i bez śladu przepuszczać przez świadomość wszelkie odniesienia do tego "święta" (wiem, wiem, jak się jest starą panną, to wcale nie jest takie wymagające zadanie...) pojawiające się w mediach i wśród co bardziej zamerykanizowanych znajomych. Udało mi się nawet nie zwracać zanadto uwagi na wszechobecne reklamy osławionych "Pięćdziesięciu twarzy...", choć przyznaję - przeczytałam mniej więcej książkę E.L. James; mniej więcej - bo po kilku pierwszych opisach scen seksu zorientowałam się, że wszystkie są pisane na jedno kopyto i brnięcie przez nie to czytelnicza strata czasu...

Miałam więc wszelkie podstawy do tego, by twierdzić, że szanowny patron epileptyków nie wlezie mi dziś w paradę. I że jakoś przetrwam ten dołujący w gruncie rzeczy dzień, bawiąc się z psem, robiąc zakupy, przygotowując się do urodzin mamy, a wieczór spędzając na oglądaniu starych filmów. Mogło być miło. Po prostu. 

Naiwniaczka ze mnie.

Wszystko szło dobrze do momentu, w którym uświadomiłam sobie, że... mam zbyt długie włosy. I przydałoby się - korzystając z okazji, że jestem w pobliżu mojego ulubionego saloniku fryzjerskiego - coś z nimi zrobić, bo następna okazja najwcześniej za miesiąc, a poznańskim fryzjerom nie ufam tak, jak mojej sprawdzonej mistrzyni nożyczek

No i czar prysł. Ani w piątek (trzynastego!), ani dziś nie udało mi się wcisnąć na tych kilka minut na fotel fryzjerski. Tłumy pań przygotowujących się na randki, bale (w końcu to ostatni weekend karnawału, w dodatku - taki miłosny!), zabawy i wielkie wyjścia zapchały kalendarz w salonie dokumentnie. I nawet mój wrodzony urok osobisty (sic!) nie przydał się tu na nic. 



Cóż było robić? Na szczęście jako dziecię wychowane w zakładzie kuśnierskim dość sprawnie posługuję się sprzętami tnącymi. Wygrzebałam więc z szuflady stare, ale wciąż niebiańsko ostre nożyce krawieckie mojej mamy i sama dokonałam dzieła zniszczenia, tzn. przycięcia strategicznych fragmentów mojej szanownej fryzury. 

Zerkam w lustro, kontrolnie, i wydaje się, że jest w porządku: na tyle, na ile może być w porządku, kiedy poniżej grzywki widnieje twarz taka jak moja. Ale grunt, że grzywka, ta ukochana, budząca u większości stylistów fryzur zimne dreszcze grzywka, wyszła (na swój sposób) równo. Będę mieć z nią przynajmniej spokój na jakiś czas.

A później zerkam raz jeszcze, tym razem bardziej bojowo. I myślę: goń się, Walenty! Mogłabym wybaczyć ci jeszcze fakt, że co roku przypominasz mi, że nikt mnie nie kocha. Że nie dla wszystkich na tym pochrzanionym świecie starcza serc. Że coraz mniej wierzę w słowa, które kiedyś napisał Mickiewicz:

Twórca mi dał to serce, choć w codziennym tłumie
Nikt poznać go nie może, bo nikt nie rozumie,
Jest i musi być kędyś, choć na krańcach świata,

Ktoś, co do mnie myślami wzajemnymi lata!

Ale tego, że w ten ponury dzień odebrałeś mi rzadką przyjemność spędzenia kilku chwil w wygodnym fotelu, z miłym wrażeniem, że oto wreszcie to wokół mnie ktoś skacze, to mną ktoś się zajmuje... Oj, tego to ja ci, draniu, długo nie wybaczę! 

Goń się, Walenty!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz