W jednej z moich ukochanych piosenek Turnaua - "Wzdłuż ulic" (nie ma jej, o dziwo, na YouTube, ale od czego jest poczciwa Wrzuta...) - pojawiają się słowa, które nucę sobie pod nosem zawsze, gdy przejeżdżam przez pewną niewielką wioskę przy drodze z Grodziska do Poznania... "Z daleka widzę dom, gdzie było szczęście moje...". To dom mojej babci w Dębienku - niewielka, parterowa chatka ze spadzistym dachem, licząca sobie ponad 100 lat.
Dawno, dawno temu niemal każdy letni weekend spędzaliśmy z tatą w Dębienku - najpierw sami, później z moją coraz samodzielniejszą młodszą siostrą. Mama zwykle zostawała w domu, w Grodzisku, ciesząc się pewnie w duchu, że na kilkadziesiąt godzin ma nas z głowy... ;-) A dla nas to były często jedyne wakacyjne wycieczki, bo na kolonie czy wczasy zwykle nie starczało już środków. Zresztą - bliskość kilku jezior i niezaprzeczalny urok starego domu babci - ze strychem pełnym książek oraz starych zdjęć - wystarczały mi wtedy w zupełności do szczęścia...
Ależ to były wspaniałe chwile! :-) Babcia była wtedy jeszcze w świetnej formie, którą później zniszczyły paskudne choróbska z rakiem i Alzheimerem na czele... Krzątała się po kuchni, w której stał prawdziwy piec z fajerkami, pogrzebaczem i ogniem buzującym za maleńkimi drzwiczkami, o które tak łatwo było się oparzyć, podlewała kwiatki, zaparzała wodę na herbatę za pomocą grzałki zanurzonej w kubeczku z krasnalem i opowiadała bez końca...
A historie babci Kazi to nie były takie sobie bajeczki, tylko opowieści głęboko osadzone w lokalnej rzeczywistości sprzed kilkudziesięciu lat. O siostrach, które utopiły się w Lipnie, bo nie wiedziały, że tuż przy brzegu znajduje się skarpa i dno obniża się o kilka metrów - jedna zaczęła się topić, druga chciała ją ratować i w rezultacie zginęły obie... O wojnie, o Niemcach w Stęszewie, o ucieczce przed bombardowaniem (jedna z bomb podobno do dziś spoczywa na dnie rzeczułki na granicy Wielkopolskiego Parku Narodowego, tuż za Dębienkiem), podczas której śmiertelnie przeziębił się mój pradziadek, bo musiał przez godzinę leżeć w pełnym śniegu rowie... O wywózce na przymusowe roboty pod Tczewem i brawurowej ucieczce babci, która później o mało nie umarła z głodu, wracając w rodzinne strony... I o prababci, której śmierć spowodowała, że stanął stary zegar w pokoju, i która odwiedzała babcię od czasu do czasu także po śmierci...
Dziś ten duch - podobnie jak duch babci - nie ma już dokąd wracać... Stary dom, w którym spędziłam tyle cudownych chwil zasłuchana w słowa matki mojego ojca, zapatrzona w zdjęcia - w tym w portret prababci, do której zgodnie z rodzinną wersją wydarzeń jestem dość podobna - odziedziczył brat mojego ojca. I sprzedał, choć wcześniej niejeden raz zarzekał się, że tego nie zrobi.
Od tej pory za każdym razem, gdy przejeżdżam przez Dębienko, czuję, jak ściska mi się serce na widok odmalowanej na obcy kolor elewacji - kiedyś była ciemnozielona, jedyna w swoim rodzaju, dziś straszy banalną bielą jak niemal wszystkie dookoła. Okno do dużego, reprezentacyjnego pokoju, w którym toczyło się niemal całe rodzinne życie i który pełnił funkcję salonu, jadalni i babcinej sypialni zarazem, pokryła zewnętrzna żaluzja, jakby nowi właściciele chcieli na siłę odciąć się od świata, wdzierającego się, odkąd pamiętam, do środka tego domu w postaci hałasu kolejnych przemykających przez główną szosę samochodów... Nawet ogródek - dawniej duma babci i przedmiot jej nieustannych starań - zmienił się w byle jaki trawnik...
Jest coś strasznego i smutnego w świadomości, że już nigdy nie będę mogła podbiec do furtki, by przekroczyć magiczną barierę dzielącą to, co zewnętrzne, głośne i obce, od świata babcinych opowiastek, haftów (od niej dostałam pierwszy tamborek i mulinę - długo się tym później bawiłam...), książek i zdjęć. Te drzwi zamknęły się dla mnie na dobre. Znajome wnętrza, portrety na ścianach, stara lampa z charakterystycznym kloszem i kochany kuchenny piec - zniknęły... Stryjek obiecał mi wprawdzie portret prababci - na pamiątkę, bo zawsze lubiłam opowieści o niej - ale nie dotrzymał słowa. Nie mam nic stamtąd. Tylko wspomnienia. I żal, kiedy przejeżdżam przez Dębienko.
Ale przecież takich okien, które kiedyś były choć w części moje, a teraz stały się cudze, jest znacznie więcej. W Krakowie zaliczyłam już 7 przeprowadzek. Dopiero Łagiewniki stały się moim miejscem na dłużej - 15 sierpnia miną dokładnie 2 lata. Ale we wszystkich moich poprzednich mieszkaniach osiedlili się już dawno temu obcy ludzie.
Jak im się tam żyje? Czy ktoś pokocha równie mocno jak ja ciemnobrązowe belki w suficie w pokoju przy ulicy Jadwigi z Łobzowa? I tę podłogę, skrzypiącą przyjaźnie przy niemal każdym kroku? I widok za oknem - podwórko, drzewa, krzak dzikiej róży, po którym zimą buszował rezolutny kwiczoł? A karaluchy z Grzegórzek - moi wakacyjni wspóllokatorzy sprzed kilku lat? Czy w końcu udało się z nimi wygrać? A może to one przejęły mieszkanko na IV piętrze pewnego zielonego bloku nieopodal Fabrycznej? A kamienica na Kalwaryjskiej - z cudną, bladoróżową kuchnią, miniaturowym balkonem i tramwajami dzwoniącymi radośnie pod oknami od 5.00 rano? Kochałam zwłaszcza tamtą kuchnię - wąską, mało ustawną, ale jednak ciepłą i pełną dobrych emocji, unoszących się w powietrzu jak para nad imbrykiem z herbatą. I strych - magiczny strych, na którym znalazłyśmy kiedyś z moją współlokatorką Madzią mnóstwo cudów...
To wszystko są teraz "cudze okna". Wieczorami rozświetlają je światła obcych lamp i obce cienie tańczą za firankami w nieznanym mi już rytmie. A ja - jak w piosence Turnaua - mogę tylko przejeżdżać wzdłuż ulic, które kiedyś były moimi adresami. Zaglądać w okna. I wspominać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz