Nie ufam ludziom, którzy twierdzą, że nie przywiązują się do dóbr materialnych. Owszem, takie wyznanie brzmi całkiem nieźle w towarzystwie (sugerując szlachetne wyrzekanie się skrzeczącej rzeczywistości na rzecz wartości, hmm, duchowych zapewne...), ale - nie w moim, wybaczcie. ;-) Bo ja lubię swoje rzeczy. I lubię je mieć przy sobie.
Tak, jestem materialistką, ale materialistką sentymentalną, ceniącą nie sam fakt posiadania jakiejś rzeczy, lecz wspomnienia, które ów przedmiot czy mebel wywołuje. Toteż zawsze irytowało mnie pytanie "Mieć czy być?", wałkowane na lekcjach polskiego w liceum aż do znudzenia - bo dlaczego miałabym, do kroćset, wybierać? Mogę być i jednocześnie mieć. Mieć rzeczy, które przypominają mi, kim byłam, jestem i mogę jeszcze się stać.
A że stare panny mają zazwyczaj - postępującą z wiekiem - niebezpieczną skłonność do mentalnych wycieczek w przeszłość, mam nadzieję, że z wyrozumiałością potraktujecie tę moją próbę skatalogowania najważniejszych w moim życiu przedmiotów i związanych z nimi dobrych wspomnień, póki jeszcze nie wyblakły na amen... Zapisane - staną się być może kiedyś moim jedynym orężem w walce z otępiającą starością, której tak się boję, a którą - kto wie? - mogę mieć przecież wpisaną w geny.
Definicję materializmu sentymentalnego stworzyłam dziś podczas porządków w moim - wciąż jeszcze dla mnie nowym, choć już niemal oswojonym - poznańskim lokum. Ot, uroki soboty w poznańsko-mieszczańskim stylu: od rana zabrałam się za sprzątanie, odkurzanie, przecieranie, mycie i pichcenie, choć daleko mi do tego iście pruskiego drylu, który charakteryzuje poznańskie panie domu starej daty. Obyło się więc bez listy zadań i ścisłego harmonogramu prac - a impulsem do przeprowadzenia prac porządkowych stała się narastająca we mnie od początku stycznia potrzeba wyczyszczenia cmok-kanapy po ryzykownej podróży z Krakowa do Poznania (wciąż nie wiem, jakim cudem zdołałam ją upchnąć niemal w całości do Passata, tak że wystawała jedynie odrobinę...).
I to właśnie będzie pierwszy obiekt w powstającym właśnie na tym blogu moim prywatnym Muzeum Materializmu Sentymentalnego. CMOK-KANAPA wraz z przyległościami, co w tym wypadku oznacza dwa fotele w tzw. stylu fińskim (a tak przy okazji - skąd w ogóle wzięła się taka nazwa? Ktoś może mnie oświecić?). Zapraszam do zwiedzania! ;-)
Cmok-kanapa pojawiła się w moim życiu jako pierwszy samodzielnie zakupiony mebel blisko 5 lat temu. Wyprowadzałam się właśnie z mieszkanka przy krakowskiej ulicy Jadwigi z Łobzowa, w którym spędziłam pierwszy rok po opuszczeniu akademika, i szukałam na gwałt mebli do nowego, niemal nieumeblowanego lokum, które razem z 3 koleżankami miałyśmy wynająć na Grzegórzkach (i którego pozbyłyśmy się po 3 miesiącach ze względu na trudne do zniesienia towarzystwo niespodziewanych współlokatorów - bandy karaluchów). Znalazłam ją przypadkiem na portalu ogłoszeniowym, w śmiesznie niskiej cenie. Już wtedy miała za towarzystwo dwa fotele, co uznałam za całkiem miłą okoliczność, szybciutko składając ofertę kupna i organizując transport.
Nie odstraszył mnie ani mało praktyczny kolor pokrycia, ani fakt, że wykonano je z eko-skóry (którą w moim kuśnierskim domu rodzinnym nazywano po imieniu - ordynarnie - skajem). I nawet fakt, że nie śpi się na niej arcywygodnie, nie zmienił mojego nastawienia na bardziej krytyczne. Zakochałam się i już. A z pierwszą miłością już tak to bywa, że nie rdzewieje...
Wtedy jednak cmok-kanapa nie posiadała jeszcze owego tajemniczego przedrostka, który bynajmniej nie wiąże się z nieprzyzwoitymi aktywnościami międzyludzkimi. ;-) Nie, moja kanapa bynajmniej nie była miejscem szalonych orgii, a przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
Cmok w nazwie pojawił się znacznie później, gdy - odebrawszy jej zaszczytną funkcję mojego łóżka - zmieniłam ją w mebel "dla gości". Nastąpiło to już po moich przenosinach do Łagiewnik i po rozstaniu z kimś, kto - no cóż - okazał się niegodny towarzystwa zarówno mojego, jak i kanapy. Prowadziłam wtedy szalone życie pełne gości. W pewien zwariowany weekend dwoje z nich po powrocie z imprezy było tak zmęczonych, że nie czekali nawet, aż - gotowa do poświęceń nawet o tak późnej porze - zajmę się posłaniem dla nich łóżka. Padli po prostu na kanapę...
Wiecie, jaki dźwięk wydaje eko-skóra po zetknięciu się na dłuższą chwilę z rozgrzanym ludzkim ciałem - np. z łydką tudzież przedramieniem? ;-) No właśnie...
I tak po latach kanapa stała się cmok-kanapą - a nazwę tę zawdzięcza pewnemu wielbicielowi geografii oraz ogrodów zoologicznych, któremu zdarzyło się spać na niej kilka razy, nieraz doświadczając przy tym opisanych wyżej przejawów serdeczności ze strony mojego cudnego mebelka. Innych gości wymieniać tu nie będę, przyznaję jednak, że były to same zacne osobistości (i mam nadzieję, że moje przenosiny do Poznania niczego w tej kwestii nie zmienią), które swoimi wizytami sprawiły mi sporo frajdy. :-)
A teraz? Teraz cmok-kanapa, wymyta, czyściutka i pachnąca popularnym środkiem do czyszczenia zlewów oraz armatury (nic nie poradzę na to, że takie mikstury działają na jej wizerunek najlepiej), pyszni się dumnie pod ścianą w towarzystwie dwóch równie czystych i pachnących foteli. Zerkam na nią z ukontentowaniem, szczęśliwa, że udało mi się ją zachować mimo szalonego tempa przeprowadzki i pierwotnego planu pozostawienia jej w grodzie Kraka. Mój pierwszy mebel. Mój łącznik ze wspomnieniami krakowskimi. I punkt podparcia, na którym tworzyłam z zapałem niejeden tekst na ten blog...
Kto wie, może już niebawem znów zasiądą na niej znajomi i przyjaciele z nie tak dawnych krakowskich lat? :-)
Zapraszam Was. Odwiedźcie cmok-kanapę i jej stęsknioną za towarzystwem właścicielkę - materialistkę sentymentalną. ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz