wtorek, 1 stycznia 2013

Wyjątkowy sylwester

Ilekroć w moich rozmowach ze znajomymi padało hasło "sylwester 2012", tylekroć okazywało się, że obowiązującym planem jest... absolutny brak planów. Żadnych hucznych zabaw, żadnych wielkich imprez - zupełnie jakby ludzie nie wierzyli, że przetrwają ów głośny koniec świata, który miał nadejść 21 grudnia. Sama też zresztą nie planowałam niczego i dopiero pod koniec grudnia uznałam, że chcę spędzić ostatni wieczór 2012 roku we Wrocławiu, w gronie moich przyjaciół. To miała być krótka wizyta na jedną noc - 2 stycznia muszę się przecież zjawić na badaniach profilaktycznych, żeby 3 stycznia móc już normalnie (po tak długiej przerwie...) do pracy. Taki był plan. Taaak...

Ponieważ jednak postanowiłam do końca roku załatwić swoje krakowskie interesy, przed wyprawą do Wrocławia musiałam jeszcze odwiedzić Kraków, by pożyczonym od kuzyna samochodem wywieźć swoje graty. W końcu w Poznaniu czekało już na nie moje nowe lokum. :-) 

Na mojej ukochanej łagiewnickiej górce mieszkałam przez - bagatelka - ponad 2 lata. Nie przypuszczałam jednak, że na 33 mkw. uda mi się w tym czasie zgromadzić aż tyle książek, garnków, ciuchów i innych sprzętów, o kolekcji świeczek, zapasie pościeli i słoików nie wspominając. W swojej naiwności liczyłam, że zdołam spakować wszystko w jeden wieczór, załadować do pojemnego przecież auta i ruszyć do domu w ciągu 24 godzin. Zwłaszcza, że cmok-kanapa, fotele, pralka i kilka innych dużych sprzętów miały zostać w grodzie Kraka - dla potomnych... ;-) 

No cóż, mówiąc krótko - nie udało się.


Zamiast jednej wycieczki na niecały 1000 kilometrów odbyłam... 3 wyjazdy. Słownie: trzy. 3000 kilometrów w ciągu 3 dni. Mój osobisty rekord (o rekordach prędkości nie wspominam, muszę tylko poprosić kuzyna, by wszelkie mandaty, które przyjdą na jego adres, podsyłał mi bezpośrednio do Poznania, żeby się mama nie stresowała...)! 


Bicie owego rekordu kosztowało mnie co nieco.
Straciłam:

- kilka połamanych paznokci (przeprowadzki wpływają na nie destrukcyjnie...),

- sporo zdrowia (żeby było szybciej, pozwoliłam ojcu, który mi pomagał, palić w aucie - w przeciwnym wypadku musielibyśmy zatrzymywać się co pół godziny na papieroska, a mnie trafiłby - mówiąc bardzo nieparlamentarnie - szlag!),

- mnóstwo energii (spróbujcie prowadzić auto przez 5 godzin z dużą prędkością, później przez 3-4 godziny pakować rzeczy i nosić pudełka, a później przez kolejne 5 godzin, zwykle po ciemku, wracać tą samą trasą... i wszystko to w towarzystwie marudzącego staruszka, który nie ma prawa jazdy, ma za to zapas piwa mogący po konsumpcji pozbawić przytomności słonia...),

- "trochę" oszczędności (nie pytajcie, ile litrów paliwa poszło na moje wycieczki z prędkością ponadautostradową, odbywane autem wyładowanym po same podsufitki...),

- moje plany sylwestrowe - bo ten wyjątkowy wieczór spędziłam za kółkiem, resztką sił dowożąc nas do Grodziska.

Cóż - takiego sylwestra jeszcze nie przeżyłam i na pewno będę go długo wspominać. Bo wcale nie był taki zły. Owszem, serce rwało mi się do Wrocławia, gdzie byli ludzie, z którymi bardzo chciałam się zobaczyć, ale z drugiej strony - na pewno będę miała co wspominać. No i dowiedziałam się przy okazji kilku ciekawych rzeczy.

Wiecie, jakie to wspaniałe uczucie - gnać samotnie pogrążoną w mroku autostradą? Po drodze - na całej trasie z Krakowa do Wrocławia - widziałam może 20 aut. Reszta ludzkości świętowała albo siedziała w pracy. Ja - gnałam przed siebie, połykając kolejne kilometry i oddalając się na dobre od mojego krakowskiego życia. Mój syndrom Jasia Wędrowniczka, po kilkumiesięcznym poście, odezwał się ze zwielokrotnioną mocą. Mam nadzieję, że żer w postaci tych 3000 kilometrów wystarczy mu na dłuższy czas... ;-)

A fajerwerki? Oglądane z samochodu wyglądały przepięknie! Północ zastała nas w Rawiczu i wyglądało to tak, jakby Wielkopolska cieszyła się, że do niej wracam, przygotowując z tej okazji pokaz sztucznych ogni wzdłuż trasy mojego przejazdu... ;-) Tak, tak, Nulek popada w megalomanię - ale to skutek zmęczenia, przejdzie mi, gdy się wyśpię. Mam nadzieję...

No i jeszcze cenna informacja, którą sobie przyswoiłam przy okazji podróży: otóż w sylwestra na kwadrans przed północą i przez pierwszy kwadrans nowego roku nigdzie nie da się zatankować samochodu - stacje przeprogramowują sobie kasy, systemy itd. Skąd miałam wiedzieć, do kroćset? :-D 

Do tego - zupełnie gratis - mogłam przekonać się, ilu niedzielnych kierowców wyrusza na drogi w ostatni dzień roku... Passat kuzyna nie ma może wspaniałego silnika, ale jednak potrafi się ładnie rozpędzić i osiąga przyzwoite prędkości na trasach. Cóż mi jednak po tym, skoro na drodze z Kościana do Leszna, naszpikowanej wysepkami i ograniczeniami prędkości, nie da się wyprzedzać tych wszystkich osłów jadących całkiem przyzwoitymi brykami z prędkością 30-40 km/h (przy ograniczeniu do 70 km/h)?! Szczytem wszystkiego był łysy koleś w nowiutkim audi, który "gnał" drogą 40 km/h i rozmawiał przez komórkę, nie reagując zupełnie na to, że za nim ciągnie się sznur samochodów prowadzonych przez maksymalnie już poirytowanych kierowców niemogących go wyprzedzić... No, ale adrenalina sprawiła przynajmniej, że nie przysypiałam po drodze - jest to jakiś plus. ;-)


Aha, czy wiedzieliście, że po 3 dniach intensywnej jazdy można dorobić się zakwasów na palcach u dłoni? Mam dziś spory problem z rozprostowaniem ich... ale pewnie rozruszam je przy wnoszeniu pakunków na moje cudowne poznańskie III piętro bez windy. ;-)


Na razie jednak piszę te słowa opatulona kocem, rozłożona z kawą na kanapie w grodziskiej kuchni. I ogarnia mnie z każdą chwilą większa radość, podparta przekonaniem, że wszystko zaczyna zmierzać we właściwym kierunku. Czego i Wam w tym nowym roku życzę! :-) 


2 komentarze:

  1. Powodzenia Aniu! I koniecznie pisz tego bloga dalej:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. :) A pisać będę, to już uzależnienie... ;)

      Usuń