wtorek, 15 stycznia 2013

Piętnaście śrubek

Siedzę w domu i wkręcam śrubki. W domu - czyli w moim nowym lokum w Poznaniu, które już zdążyło zasłużyć na to zaszczytne miano, w błyskawicznym tempie przekształcając się z pustawego i mocno opuszczonego (choć na szczęście nie - zapuszczonego) mieszkania w przytulny kąt w sam raz dla starej panny z aspiracjami. ;-) A śrubki - to ostatnie przeszkody stojące mi na drodze do pełnego ogarnięcia tych 35 metrów kwadratowych, dzięki którym mogę od jakiegoś czasu mówić o sobie, że jestem pełnoprawną poznanianką. Każdy ruch śrubokręta - a posługiwanie się tym narzędziem mam już całkiem nieźle opanowane - przybliża mnie do tej jakże miłej chwili...

Zresztą o ostatnich kilkunastu dniach, czyli o mijającej właśnie nieubłaganie pierwszej połowie stycznia, też mogłabym powiedzieć, że to śrubki, które bardzo skutecznie przytwierdzają mnie do wielkopolskiej ziemi. Nigdy wcześniej nie odczuwałam tego procesu tak wyraźnie i nie przeżywałam go tak świadomie - a przecież miałam na to szansę w Krakowie...



Piętnaście dni. 
Piętnaście moich śrubek.

Praca. 
Cudem znalezione mieszkanie. 
Śnieg, który czyni Poznań znacznie przytulniejszym.
Zapach teatru. 
Bliskość Grodziska. 
Uśmiechy obcych ludzi na ulicach i w tramwajach. 
Pyszniąca się na ścianie i cudownie wzbogacona w ostatni weekend kolekcja kapeluszy. 
Poczucie dumy po samodzielnym zmontowaniu ściany z regałów (nieważne, że to tylko regały z Ikei...). 
Wiklinowa sofa do czytania - wygrana dawno temu w konkursie poetyckim, przechowywana pokątnie w domu rodziców, a teraz nareszcie umieszczona we właściwym miejscu. 
Reprodukcja Pocałunku Klimta na ścianie. 
Kuchnia, w której wszystko jest na swoim miejscu. 
Dobre, ciepłe światło - idealnie dopasowane do kartek moich ukochanych lektur. 
Brak telewizora i - co za tym idzie - pretekstów do bezmyślności. 
Pierwszy samotny spacer po rynku - powolny i serdeczny jak powitanie z dawno niewidzianym przyjacielem. 
I wrażenie, że jestem na dobrej drodze, choć jeszcze nie wiem, co czeka mnie na jej końcu - o ile w ogóle istnieje jakiś koniec. :-) 

Wybaczcie, że nie silę się na bardziej poetyckie porównania. Tak to już jest, gdy ma się nieuleczalne skłonności do zosiosamosizmu: wyobraźnia ciąży ku rzeczom dobrze znanym, a ja ostatnio znacznie częściej sięgałam po klucze, młotek, gwoździe i śrubokręt niż po wyrafinowane i kunsztowne wiersze... Może wkrótce się to zmieni, jednak zanim zacznę się delektować słowami, powinnam stworzyć sobie ku temu odpowiednie warunki, czyż nie? :-)

P.S. Udało mi się skręcić przedłużacz! A to oznacza, że za chwilę podłączę sobie w końcu piekarnik, bo to ustrojstwo jest elektryczne i - najwyraźniej - jeszcze nikt nie pokusił się, by sprawdzić, czy w ogóle działa. ;-) Jeśli nic nie wysadzę, to może już wkrótce dokręcę kolejną metaforyczną śrubkę i upiekę swoje pierwsze poznańskie ciasto? :-) 

P.S.2. Na dowód, że już niemal, niemal się urządziłam, załączam zdjęcie mojego centrum dowodzenia - to tu zwykle zagnieżdżam się z książką lub komputerem na kolanach, by poznawać świat lub snuć piękne plany przejęcia nad nim władzy...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz