piątek, 11 stycznia 2013

Nulek, muzyka i onomastyka

Hmm, Anula? A od czego to zdrobnienie? - zapytał mnie kiedyś pewien dopiero co poznany (i szybciutko zapomniany - nie przepadam bowiem za brakiem językowej wyobraźni) kolega, któremu przedstawiłam się, używając najulubieńszej wersji mojego jakże banalnego imienia. Cóż, nie jest to może zbyt popularna forma, ale w świecie opanowanym przez Anie, Anki, Aneczki, Anusie oraz Anny okazuje się zaskakująco wygodna ze względu na ową niepopularność właśnie: dzięki niej trudno mnie pomylić. ;-)

Jestem więc Anulą - ewentualnie Nulą lub Nulkiem - od lat i dobrze mi z tym imieniem. Znajomi żartują nawet, że powinnam je umieścić w dowodzie osobistym zamiast tej nieszczęsnej Anny Darii, która tam figuruje od ponad 10 lat (tak, tak, jestem starszą panią, we wrześniu mój pierwszy dowód osobisty stracił termin przydatności do spożycia...). Zresztą - jak podaje Słownik imion współcześnie w Polsce używanych Kazimierza Rymuta - nie byłabym pierwszą osobą, której przyszło to do głowy (polecam tę lekturę gorąco, można z niej wyczytać niesamowite ciekawostki dotyczące imion oraz... ludzkiej fantazji). Tylko po co mi cała ta papierkologia? Jestem Anulą i basta!


W Liceum Ekonomicznym, do którego chodziłam w Grodzisku, w 2 równoległych oddziałach mojego rocznika dziewczyn, które rodzice uszczęśliwili imieniem Anna było w sumie 10. Czyli, jak łatwo policzyć - 1/6 całej tej ekonomicznej bandy. Zresztą na studiach też natykałam się na imienniczki niemal na każdym kroku... I jak tu się poczuć kimś wyjątkowym? ;-) 

W pracach - a było ich kilka - zawsze się gdzieś pałętały inne Anie. I dopiero teraz - Anno (nomen omen) Domini 2013 - odkryłam, że może być inaczej. W teatrze jest jedna aktorka o tym imieniu. I jedna pani w garderobach. I ja. Ha! Nareszcie nie muszę oglądać się ukradkiem, gdy zarejestruję, że ktoś wymawia moje imię - jeśli już je słyszę, w jakiejkolwiek by się nie pojawiło wersji - wiem, że niemal na pewno mowa o mnie. :-D Choć i tak mam niecny plan, by przemycać "Anulę" zamiast "Anny", gdzie się tylko da. Na wszelki wypadek, no i dla zachowania poczucia integralności wewnętrznej. ;-) 

Ha, byłabym zapomniała o jeszcze jednej Annie w teatrze. W repertuarze na rok 2013 znalazł się u nas koncert jubileuszowy - aktorzy wzięli na warsztat piosenki z przedstawień, które pojawiały się na naszych scenach w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Fragment tego koncertu zaprezentowano także podczas poniedziałkowej gali, w której - już jako pracownica naszej szacownej instytucji - ochoczo brałam udział. I tu - uwaga - znak z niebios! Pierwszą z piosenek wykonanych podczas gali była cudowna, tajemnicza Panna Anna w całkiem udanej interpretacji Doroty Abbe!


Uwielbiam. Zwłaszcza w wersji, którą usłyszałam jako pierwszą, czyli w wykonaniu Hanny Banaszak. Posłuchaj tego hipnotyzującego, upiornego walczyka, niech jego leniwy rytm zacznie wić się wokół Twojej głowy, tak jak północne cienie wiją się kusząco na ścianie, to przywoływane, to znów odpychane światłem jednej, jedynej świecy. Niech i Ciebie zaczaruje ta samotna, nocna wiedźma przyodziana w swój "najwabniejszy strój"...

Tak oto, po luźnych dywagacjach na tematy onomastyczne, dotarłam do wątku muzycznego, o który szło mi od początku. Bo Panna Anna, którą mogłam usłyszeć w tak wyjątkowych dla mnie okolicznościach w poniedziałek, przypomniała mi kilka innych piosenek z moim imieniem w tytule. No dobrze, pewnie każdy w tym kraju zna jakiś smętny kawałek o Annie, że o nieszczęsnych Andziach nie wspomnę (drogi Czytelniku, jeśli chodzi Ci po głowie samobójstwo, zgłoś się do mnie i nazwij mnie Andzią - gwarantuję, że zginiesz, chyba że jesteś Krystyną A., bo ona jedna ma prawo mnie tak nazywać i przeżyć). 

Pamiętam z dzieciństwa prześladujące mnie na szkolnym podwórku wycie "Annaaaaa Maaaaariaaaaa smuuuutną maaaa twaaaaarz...", przy czym Anna Maria często zmieniała się w Annę Darię, żeby nikt nie miał wątpliwości, komu ów muzyczny cytacik ma dokuczyć. ;-) Uch, jak ja nienawidziłam Czerwonych Gitar! 


Po zapoznaniu się z tym jakże wybitnym arcydziełem polskiego przemysłu rozrywkowego długo unikałam jakichkolwiek konfrontacji muzycznych z "Aninymi" piosenkami, bo najzwyczajniej w świecie bałam się, że usłyszę coś (jeszcze!) gorszego... Wstręt minął mi dopiero po kilkunastu latach: gdy już uodporniłam się na kpiny, polubiłam swoje imię, stając się na dobre Anulą, a nie jakąś tam Anną Darią, i zaczęłam nadrabiać zaległości w mojej muzycznej edukacji. Tak powstała wirtualna kolekcja piosenek o Annach. Piosenek, które lubię. O dziwo... Dziś wrzucam tu kilka z nich.

Na szczęście zespół tak otwarcie wielbiący smutnookie i smutnouste niewiasty zrehabilitował się innym kawałkiem z Anną w tytule - znacznie żywszym i znacznie ciekawszym. Ponieważ jednak wciąż mam do Czerwonych Gitar żal za tę Annę Marię, wrzuciłam tu Annę M. w wykonaniu nieco współcześniejszym i jak na cover całkiem przyzwoitym.


Annę od cokołów, kawałek Szymona Zychowicza, którego moje spragnione poezji uszy kochają za Chory krajobraz, usłyszałam niedawno w Trójce. Jest tu wszystko, co cenię: dobre, zaskakująco świeże skojarzenia i rymy, niespokojna melodia przywodząca na myśl gwarne hiszpańskie knajpki, gorące wieczory wypełnione flamenco, winem i miłością... Jest promyk słońca w oku i mądrość - a nie smutno-łzawy banał forsowany przez czerwonogitarzystów. No, może ciut za dużo tu tych błogosławieństw, ale przecież mogło być gorzej. :-)


Jest jeszcze nieco zbyt patetyczny według mnie Stan Borys i jego Anna. Dzięki tej piosence zrozumiałam, dlaczego ludzie tak po macoszemu traktują wołacz - bo w końcu ile można powtarzać "Anno!..."? ;-)


Mimo wszystko uważam, że utwór Stana Borysa - a przynajmniej jego pierwsza część, zanim zacznie się na dobre ta nieszczęsna i wzniosła melorecytacja - ma w sobie odrobinkę muzycznej magii, na którą jestem szczególnie wyczulona.


Zdarzają się też, jak widać i słychać, artyści, którzy świadomie rezygnują z romantycznego sztafażu, przydzielając mojej imienniczce misję szpiegowską. Jaką? To już tajemnica, której nie wyjaśnia króciutki i bardzo ogólnikowy tekst tej piosenki. Kuriozum? Być może, ale przynajmniej dzięki Kometom mogę poczuć się jak zdemaskowany James Bond w spódnicy. ;-)


Anna już nie mieszka tu - mogliby sobie zaśpiewać razem z Haliną Frąckowiak moi przyjaciele w Krakowie, gdyby nie była to piosenka o nieco innym rodzaju znikania niż to, które przytrafiło mi się pod koniec 2012 roku. A jednak, kiedy słyszę tę delikatną jak sierpniowa pajęczyna piosenkę, zawsze myślę o moim ukochanym mieście i o czasie przeszłym. Ot, takie już mam gramatyczno-romantyczne zapędy...


I wreszcie KULT. Do Ani. To bezsprzecznie mój ukochany utwór z Anną w tytule - choć wcale KULTomaniaczką nie jestem i pewnie nigdy nie będę. Jest jednak w tej piosence zaskakująca delikatność: dźwięki skradają się ku mnie kocim krokiem, nonszalancko, elegancko, precyzyjnie... Majstersztyk - i piękny dowód na to, że Anine oczy mogą być nie tylko smutne, lecz i niebezpieczne - bo przecież "spalają (...) jak ogień".

* * *

Nie przychodzi mi na myśl żadna puenta poza jedną: wciąż czekam na swoją piosenkę. Nie o Annie. O Anuli. :-)

* * *

Kilka godzin później


Jednak będzie puenta, dopisana - jak to zwykle bywa - przez sam los. Powinnam przeprosić Czerwone Gitary, jednak ich smętny kawałek o smutnej Annie Marii wcale nie jest taki zły w zestawieniu ze śląską muzyką biesiadną zmiksowaną z dość osobliwymi utworami disco polo, których słuchał dziś kierowca autobusu z Poznania do Grodziska. Godzina tortur z keyboardem i radosnym "umcyk-umcyk" w roli głównej -  ot, taki prztyczek w nos, gdybym miała zamiar jeszcze marudzić muzycznie... ;-) Dobranoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz