poniedziałek, 17 czerwca 2013

AKSA, DAJ GŁOS! Miłość jak bambosz

Podczas ponad 8 lat w Krakowie miałam okazję przekonać się, na jak różne typy współlokatorów można trafić w akademikach tudzież mieszkaniach studenckich. Są ludzie, których wolałabym zapomnieć (i - aby ułatwić ten proces - nie będę tu przytaczać ich imion), są też tacy, których wspominać będę zawsze z rozczuleniem - jak choćby Madzia, z którą przemieszkałam 2 lata, najpierw przy ul. Jadwigi z Łobzowa, później na Grzegórzkach, a później przy Kalwaryjskiej. Przedstawicieli pierwszej kategorii lepiej unikać. Za to z przedstawicielami tej drugiej człowiek gotów byłby podzielić się ostatnią koszulą... albo na przykład miejscem na blogu.

Piszę o tym nie bez przyczyny: od 3 tygodni nie mieszkam już sama. W moje życie - na czterech zgrabnych i włochatych łapach - wkroczyła Aksa, zwariowany mieszaniec owczarkopodobny (konia z rzędem temu, kto zgadnie, jaką rasę przypomina najbardziej), 2-letnia wariatka o wyjątkowo silnym charakterze, zabawnym, guzikopodobnym nochalu i roztapiającym serce spojrzeniu. Właśnie siedzi na kanapie obok i z ciekawością przygląda się mojemu majstrowaniu przy klawiaturze. Niech się i ona po-pisze. Aksa, daj głos! :-)

* * *

No i stało się. To ja, Aksa, nowa lokatorka. Anula oderwała mnie właśnie od mojej ulubionej zabawy polegającej na systematycznym rozdrabnianiu na miniaturowe łatki starego pomarańczowego kocyka, który dostałam od jej mamy "do łóżeczka", i domaga się ode mnie jakiejś wprowadzającej wypowiedzi. 




A co ja niby mogę powiedzieć? 3 tygodnie temu moi dotychczasowi właściciele musieli się ze mną rozstać, bo przeprowadzali się do mniejszego mieszkania. Mój pan wziął mnie na smycz, spakował moje miski i resztkę karmy i wywiózł z Wildy na Grunwald, gdzie czekała już na mnie Ona. Ta nowa. Poznałam ją zresztą wcześniej i nawet wyszłyśmy na jakiś zapoznawczy spacer, ale nie przypuszczałam, że te 2 randki zaowocują tak szybko poważnym związkiem. I że moja poprzednia rodzina tak niespodziewanie zniknie mi z oczu... :-(

Cóż, stało się. Z dużego, głośnego domu trafiłam do kawalerki, którą dzielę tylko z jedną człowieką. Nie jest źle, choć przyznaję, że wciąż się jeszcze ze sobą oswajamy i niekiedy trudno nam się dogadać ze względu na różnice światopoglądowe choćby w kwestii współużytkowania łóżka. Anula - z uporem doprawdy godnym lepszej sprawy - twierdzi bowiem, że łóżko należy do niej i tylko do niej. A ja też chciałabym tam pospać, zwłaszcza, że poduszka pachnie tak kusząco... ludzko. Lubię takie zapachy i basta.


Przez pierwszy tydzień toczyłyśmy dość zabawne boje o to łóżko. Myślałby kto, że to jakiś wyjątkowo okazały mebel, ale nie, to zwyczajna wersalka. Anula broniła jej jednak niczym skarbu i każdego dnia przed wyjściem zastawiała wnękę, w której sypia, jakimś meblem, licząc, że mnie to powstrzyma przed inwazją. Naiwna... Starałam się dać jej do zrozumienia, że jej starania są bezcelowe, włamując się do tej zakazanej strefy i na znak swojej bytności (gdyby dołek wygnieciony w pościeli był zbyt słabo widoczny) zostawiając na środku jakiś znak - ułożone na krzyż kapcie czy maskotkę, którą się bawię... Ot tak, dla zabawy.

Przyznaję, moja nowa człowieka ma poczucie humoru - za każdym razem, gdy po powrocie z pracy zastawała te ślady włamania - wybuchała tak serdecznym śmiechem, że na pewno słyszeli ją sąsiedzi. Po tygodniu barykady zniknęły, a my zawarłyśmy niepisany pakt o nieagresji - nocą łóżko jest Anuli, w dzień - moje i tylko moje. Przecież to ładnie, tak się dzielić.



A propos hałasów... cóż, mam w tym i ja swój udział. Zdarza mi się szczekać, w końcu jestem prawie owczarkiem. Nie szczekam ze złości, jak ten mały jamnikopodobny stwór z sąsiedniego bloku, który przy każdym spotkaniu ujada i usiłuje podgryzać mnie po łydkach. Nie, ja szczekam, bo się cieszę. Że Anula wróciła. Że się ze mną bawi. Że wstaje od stołu, a to być może oznacza spacer. No i czasami szczekam też z tęsknoty, kiedy moja człowieka wychodzi z domu, a mnie - nie wiedzieć, czemu - każe zostawać samej. No tak, ona sobie robi różne ciekawe rzeczy w teatrze, a ja muszę tu siedzieć sama i słuchać gruchania gołębi na balkonowym parapecie - jakby nie było nic lepszego do roboty na tym pięknie pachnącym świecie. Żeby chociaż te gołębie dało się jakoś upolować i się (z) nimi pobawić... ;-)

Ale, ale... sama Anula też nie jest bez winy. Czasami patrzy na mnie, kiedy leżę albo się bawię, i nagle zanosi się tak głośnym chichotem, że słyszą ją pewnie na Jeżycach, a nie tylko w bloku, w którym mieszkamy. Nie wiem, z czego tak się śmieje - przecież ja całkiem poważnie podchodzę do swoich domowych obowiązków - spania, gryzienia kocyka, tarzania się po podłodze i łaszenia się do mojej człowieki. No to jak to jest - ona może hałasować o dowolnej porze, a ja nie? Pfff!

Mimo tej jawnej niesprawiedliwości muszę przyznać, że coraz bardziej lubię Anulę. Nie zapomina o karmieniu mnie i zawsze pilnuje, żebym w misce miała czystą wodę. Podrzuca mi smaczne kąski, bawi się ze mną, pozwala leżeć na kanapie, no i wyprowadza na spacery - dłuższe i krótsze, ale zwykle ciekawe. I choć do tej pory przyzwyczajona byłam do ciągnięcia na smyczy, gdzie mi się podoba, a raczej - gdzie mnie nos poniesie, teraz zaś muszę przyzwyczajać się do chodzenia tuż przy Anuli (ciągnie mnie, wredota, za smycz i do znudzenia powtarza przy tym "Noga!", jakbym nie miała już dość własnych czterech łap do ogarniania...), nie mogę narzekać na te przechadzki. Zwłaszcza, że gdy idę przy Anuli i nie szarpię zanadto, dostaję od czasu do czasu jakiś smakołyk tylko dla mnie. Można się przyzwyczaić, co nie?



Podczas tych spacerów po Grunwaldzie i nie tylko spotykamy niemal zawsze jakiś ciekawy okaz sąsiada. Zwłaszcza te uliczki za naszym blokiem pełne są psów i ich człowieków. Obwąchujemy się z psami, a w tym czasie człowieki rozmawiają (oj, Anula lubi rozmawiać, pysk, tzn. usta jej się nie zamykają...). Czasami bywa zabawnie - zwłaszcza, kiedy spotykamy jakąś starszą panią, która koniecznie chce mnie ucałować w nos (nie zgadlibyście nawet, ile takich łazi po świecie i tylko czeka na okazję, żeby szanującą się sukę obślinić i umorusać szminką). Czasem irytująco - bo spotkany pies okazuje się jakimś nudziarzem albo osłem, którego miałabym ochotę ugryźć w zadek, a tymczasem moja człowieka rozgaduje się na amen i ani myśli ruszyć dalej...

Kilka dni temu spotkałyśmy też o poranku jakąś panią, która rzuciła się ku mnie i - choć darowała sobie obcałowywanie - zaczęła mnie głaskać i opowiadać - mnie i Anuli - o swoim psie, który właśnie wyszedł na spacer z jej mężem, i który - pies, nie mąż - na pewno byłby się we mnie zakochał, gdyby mnie tylko spotkał. "Byłaby miłość jak bambosz, no po prostu miłość jak bambosz!" - powtarzała do znudzenia. Z miny mojej człowieki wywnioskowałam, że nie ma pojęcia, co oznacza to porównanie. Sama zresztą mam problem z interpretacją. Że niby ciepła i z barankiem w środku, w sam raz do obgryzania w długie zimowe wieczory? Ale przecież Anula nie nosi bamboszy! Dziwne wyrażenie - może jednak kiedyś uda mi się spotkać tego psiego kawalera i zapytać go o wyjaśnienie owej językowej zagadki...


Spacery z Anulą lubię więc szalenie. A jeszcze bardziej lubię wizyty z nią w Grodzisku, u jej rodziców. Już nawet do jeżdżenia samochodem przyzwyczaiłam się nieco, choć początkowo broniłam się wszystkimi łapami przed wejściem do tego czerwonego pudełka, pachnącego podejrzanie benzyną, gumą i odświeżaczem powietrza. Skoro jednak taką cenę trzeba zapłacić za to, by dostać się do rodziców mojej człowieki, to trudno - jakoś to zniosę. 

Zresztą, po wyskoczeniu z auta na grodziskie podwórko zapominam o stresie. Gdzieś tam czeka przecież mama Anuli, a to oznacza moc biegania bez smyczy, mnóstwo smakołyków i dużo głaskania pod brodą, tam, gdzie lubię najbardziej. I na pewno w okolicy kręci się też tata Anuli, który zabiera mnie na spacery, żeby się mną pochwalić przed znajomymi (zawsze wtedy woła: "Aksa, idziemy na piwo!" - i faktycznie idziemy do sklepu, a tam zawsze trafi się ktoś, kto się mną zachwyci...), i który bawi się ze mną piłką, i który dużo ze mną rozmawia, bo wie, że jestem najmądrzejsza w całej rodzinie. Z takim tatą to nawet nieźle się spędza czas. Choć czasami mógłby nie dmuchać mi w nos dymem z papierosów - nie znoszę tego smrodu! 



No dobra, chyba trzeba już oddać komputer mojej człowiece (choć moim zdaniem - i tak spędza przy nim zbyt wiele czasu, który mogłaby poświęcić na przykład mnie...). Niech się trochę pobawi, a ja tymczasem zajrzę, co tam tak pachnie z miseczki na jedzenie. Potem może trochę się pobawimy - albo po prostu posiedzę sobie z pyskiem na jej kolanie, tak jak lubię, a ona poczyta mi biografię Agathy Christie... Zresztą nieważne, co będziemy robić - grunt, że razem. Bo to chyba też jest ta "miłość jak bambosz". Cokolwiek by to miało oznaczać... ;-)



P.S. Mam nadzieję, że zanadto nie zinfantylizowałam Anulowego dyskursu. ;-) Na pociechę dla tych, którym wypowiedź psa wydaje się nierealnie idiotyczna, dodaję kilka sweet-foci z Grodziska. Nie czytajcie, patrzcie! ;-)

1 komentarz:

  1. Śliczności! I mordka uśmiechnięta wiecznie więc zły humor Ci nie grozi:). Bo wystarczy jedno spojrzenie i już się robie cieplej na sercu.

    OdpowiedzUsuń