czwartek, 20 czerwca 2013

Echo serca

Oświadczam: jestem sentymentalną gęsią z inklinacjami muzycznymi. Pozuję czasami na intelektualistkę, zdarza mi się udawać wredną małpę, bywam konkretną, twardo stąpającą po ziemi niewiastą... ale to wszystko kamuflaż. Bo wystarczy banalna melodyjka z przeszłości, romantyczny przebój sprzed lat i maska spada, odsłaniając żałosną prawdę. Co za wstyd...

Dziś mogłam się kolejny raz przekonać o tej sile mojej słabości. Wystarczyły pierwsze dźwięki starego hitu Perfectu Nie mogę Ci wiele dać i nagle - niczym bohaterowie tandetnych filmów o podróżach w przeszłość - znajduję się znów w dużej sali gimnastycznej przy mojej podstawówce. 

Jestem w siódmej klasie - okropny wiek, okropny czas dla brzydkiej, zakompleksionej i nieśmiałej pannicy. Trwa właśnie szkolna dyskoteka - pod sufitem zwisa połyskująca kula wypożyczona na tę okazję od grodziskiego zawodowego wodzireja, a w jednym z kątów sali kolega z liceum bawi się w didżeja, inkasując zachwycone spojrzenia małolat (bo przecież taki jest dorosły i mądry). Na parkiecie pląsają grupki młodzieży z klas szóstych, siódmych i ósmych - część z nich jest koedukacyjna, zdecydowana większość to jednak kółeczka tylko damskie lub tylko męskie - takie czasy.


Kończy się właśnie blok szybkich, tanecznych piosenek - kawałki Cher, Spice Girls, Take That i Dra Albana za chwile ustąpią pewnie jakiemuś romantycznemu zawodzeniu. Moje koleżanki zaczynają nerwowo rozglądać się po sali - czy ktoś poprosi je do tańca? Na szkolnych potańcówkach zawsze jest przecież niedobór chłopaków, no i - nie oszukujmy się - najlepszych zgarniają zawsze klasowe gwiazdy, królowe piękności. 

Nie rozglądam się. Od razu maszeruję pod drabinki, moje stałe miejsce na tego typu imprezach. Za wysoka, niezgrabna, nieurodziwa - dawno już pozbyłam się złudzeń co do swojego miejsca w szeregu. Jest pod drabinkami i basta. Ze źle wyregulowanych głośników płyną właśnie pierwsze takty piosenki-przytulanki. To właśnie Perfect, poznaję błyskawicznie.

Nagle podchodzi do mnie X - kolega z równoległej klasy, w którym od jakiegoś czasu podkochuję się beznadziejnie. Prosi do tańca. Zdumiona, początkowo go ignoruję, myśląc, że chce mnie po prostu wyminąć w drodze do jakiejś ciekawszej partnerki tanecznej. Ale nie. Tym razem chodzi o mnie. No i tańczymy, a piosenka trwa i trwa...

Do dziś pamiętam te emocje - i za każdym razem, kiedy radio przypomina stary przebój Perfectu, wspomnienia uderzają mi do głowy z niezmienioną mocą, jakbym dopiero co wyszła z dusznej sali gimnastycznej przerobionej na dyskotekę dla małolatów, oszołomiona tym, co się wydarzyło, zarumieniona, odurzona. Jakby od tamtej chwili nie minęło już kilkanaście lat.

X pojawiał się w moim życiu jeszcze wiele razy w następnych latach - podczas dyskotek szkolnych, na korytarzach "zawodówki", do której oboje chodziliśmy. Dużo później zostaliśmy nawet parą - na całe dwa tygodnie. Wtedy właśnie przekonałam się, że niektóre marzenia nie powinny się nigdy spełniać. Jednak najlepiej pamiętam nie tamte późniejsze spotkania, lecz właśnie ów pierwszy taniec i wibrujący mi w uszach refren szlagieru:


Nie mogę ci wiele dać 
Nie mogę ci wiele dać, 
Bo sam niewiele mam 
Nie mogę dać wiele ci 
Nie mogę dać wiele ci 

Przykro mi... 

Kto wie, co dziś dzieje się z bohaterem moich młodzieńczych rojeń, niezapomnianym panem X z równoległej klasy? Zniknął z mojego horyzontu jak wielu innych ludzi, bez których kiedyś nie wyobrażałam sobie życia. To dobrze - dzięki temu mogę wciąż wspominać go bez przeszkód, bez ryzyka, że dziś nie sprostałby dawnym wyobrażeniom. I vice versa zresztą.

A co dzieje się dziś ze mną? Siedzę z laptopem na kolanach i trzeci raz pod rząd odtwarzam ten nieszczęsny kawałek Perfectu - wciąż wyraźne echo z dawnych lat. Echo serca. I smutno mi. Jak smutno! 

I zazdroszczę sobie samej sprzed lat. Tej nieśmiałej brzyduli, która podpierała ściany podczas wszystkich potańcówek i która była wtedy tak beznadziejnie, szalenie zakochana. Tak niewiele wystarczało mi wtedy do szczęścia: jedno spojrzenie rzucone przelotnie gdzieś w korytarzu podczas dużej przerwy, chwila rozmowy między lekcjami, świadomość, że ON gdzieś tam niedaleko jest. Niewiele mogliśmy sobie wtedy dać. I niewiele potrzebowaliśmy, żeby podtrzymać w sobie to co najważniejsze: głupią, dziecinną nadzieję na miłość i "i żyli długo i szczęśliwie". Ot, młodzieńcze zadurzenie ze wszystkimi jego objawami.

Kilkanaście lat później znajome dźwięki uświadomiły mi, że już bardzo dawno nie byłam tak dogłębnie, szczeniacko i absolutnie zakochana - bez wątpliwości, strachu i zbędnych pytań. Niby żyję. Niby układa mi się dobrze - mam pracę, którą lubię, mam przyjaciół i dobrych znajomych, zaaklimatyzowałam się w nowym-starym mieście, dorobiłam cudownego psa i poczciwego auta (oba przymiotniki można w zasadzie stosować zamiennie). Ale uczuć, uczuć mi brak. Bezmyślnego zakochania. Cierpień z byle powodów. Marzeń przed snem. Niepokoju - aż do bólu brzucha. Głupich pomysłów. Drugiego człowieka.

Echo serca zrobione. I nie podobają mi się wyniki tego badania. Tylko jak się leczyć, skoro nie ma z kim? ;-(

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz