Doznałam ostatnio intrygującego dysonansu: w ciągu zaledwie 24 godzin dane mi było zobaczyć jednego aktora w najlepszej i najgorszej chyba życiowej roli. Mam na myśli Marcina Dorocińskiego, którego w środowy wieczór obejrzałam, przymuszona niemal przez rodzicielkę, w tzw. polskiej komedii romantycznej (jest to dość specyficzny gatunek filmowy, który niewiele ma wspólnego z romantyzmem, a jeszcze mniej - z komediami...) zatytułowanej "Miłość na wybiegu", by następnego dnia leczyć tę traumę seansem kinowym "Obławy". Terapia zakończyła się sukcesem, choć pewien niesmak po filmie, w którym Dorociński jako zblazowany fotograf uwodził drewnianą aż do bólu Karolinę Gorczycę, pozostanie we mnie jeszcze przez jakiś czas.
Na szczęście film Marcina Krzyształowicza okazał się lekarstwem skutecznym, choć gorzkim w smaku.
Trwa II wojna światowa. Gdzieś w polskich lasach ukrywa się grupa partyzantów, w której kapralem, a zarazem - egzekutorem, wykonującym wyroki na schwytanych przez oddział zdrajcach, kolaborantach i innych podejrzanych typach, jest niejaki Wydra - w tej roli Dorociński właśnie. Pewnego dnia dostaje rozkaz doprowadzenia przed dowódcę swego dawnego kolegi ze szkolnej ławy, Henryka Kondolewicza (zagranego przez coraz starszego i coraz podobniejszego do ojca młodego Stuhra), podejrzanego o spiskowanie z gestapo. Tymczasem nad leśnym obozowiskiem oddziału powoli materializuje się widmo nadciągającej nieuchronnie obławy...
Jeszcze zanim film wszedł na kinowe ekrany, podnosiły się wśród tzw. znawców głosy, że to kolejne dzieło szkalujące obrońców ojczyzny. Faktycznie, partyzanci pokazani zostali w "Obławie" bez kompromisów. Surowe oko kamery ukazuje zbieraninę najróżniejszych charakterów - od młodych chłopców, wciąż jeszcze wierzących w legendy o szlachetnym żywocie "leśnych ludzi", przez bezwzględnych okrutników, prymitywne typy, znajdujące w wykonywaniu wyroków i przesłuchiwaniu jeńców okrutną przyjemność, po - wreszcie - ludzi szukających w tej trudnej walce zapomnienia i ucieczki przed upiorami przeszłości... Zresztą - wszystkie ukazane w filmie postaci - może poza Niemcami - ukazane zostały w bardzo niejednoznacznym świetle. Na próżno szukać będziemy kryształowych bohaterów. Nie ma ich w "Obławie" - każdy ma tam jakąś przeszłość, jakiś ciężar, który mozolnie dźwiga przez ogarnięty wojną świat. Ale i czarne charaktery pokazują w tym filmie swoje jaśniejsze strony - niekiedy wręcz na przekór samym sobie i własnym zamiarom...
Nie powiedziałabym jednak, że film Krzyształowicza narusza wizerunek polskich partyzantów. Nie mylmy szczerości z oszczerstwem. Owszem, Krzyształowicz nie stroni od brutalności, bezlitośnie obnaża wszystkie możliwe słabości ludzkiej natury, jest w tym jednak jakaś bezwzględna, ślepa sprawiedliwość. Dzięki niej zamiast złych lub dobrych bohaterów na ekranie kinowym możemy oglądać ludzi niebezpiecznie uwikłanych we własne historie, z których każda niebezpiecznie ciąży ku konfliktowi tragicznemu. To ludzie rozdarci - nie na miarę bohaterów starożytnych greckich dramatów, lecz na miarę naszej codzienności. Partyzant szukający w lesie ucieczki przed wspominaniem tego, jak zawiódł swoich najbliższych. Mąż tak głęboko kochający swoją żonę, a jednocześnie - niepotrafiący jej tego w żaden sposób okazać, w dodatku zaś głęboko uwikłany w kwestie polityczne... Kobieta miotająca się między wiernością wobec towarzyszy a rozpaczliwą chęcią wydobycia z rąk gestapowców młodszej siostry... Nie napiszę więcej, bo są to wątki, które trzeba odkrywać w takiej kolejności, jaką wyznaczył reżyser. Warto jednak przyjrzeć się każdej z ważniejszych postaci "Obławy" pod tym kątem i odkrywać, warstwa po warstwie, ich skomplikowane losy...
Sposób budowania postaci nie jest jednak - moim zdaniem - największą zaletą "Obławy". Pierwszeństwo należy zdecydowanie przyznać nielinearnej konstrukcji fabuły. Wchodzenie w świat tego filmu przypomina tytułową obławę - widz zatacza kolejne, coraz ciaśniejsze kręgi wokół jądra wydarzeń, wracając do poszczególnych scen, uzupełniając swoją wiedzę o motywach i przeszłości bohaterów, wgłębiając się w ich motywy i psychikę... Kiedy myślę o tym, co widziałam w kinie, przychodzi mi na myśl samolot lub drapieżny ptak kołujący nad swoją ofiarą, osaczający ją powoli, z pewnością, że mu się nie wymknie. Podobnie jest z sensem filmu - początkowo rozmyty, niejasny, z każdą kolejną minutą kondensuje się i wyostrza. Wszystkie elementy układanki, początkowo rozsypane w nieładzie, trafiają na swoje miejsca i zamiast wywoływać dysonanse, zaczynają się uzupełniać - i nagle okazuje się, że to jedyna możliwa kombinacja, że połączenie okazuje się idealne, choć wcale nie pachnie happy endem.
Trudno pisać więcej o tym filmie, nie zdradzając zbyt wiele z fabuły.
Dlatego dodam tylko: idźcie do kina.
Nie jest to może dzieło wybitne, ale na pewno dobre i zasługujące na uwagę.
Zwróćcie ją więc: na ludzi i sposób ukazania skomplikowanego splotu ich losów; na muzykę, która tylko pozornie nie współgra z tym, co zobaczycie na ekranie; na świetne, mroczne zdjęcia i Dorocińskiego, którego surowa, jakby przedwojenna uroda, idealnie komponuje się z leśnym, partyzanckim otoczeniem...
Po prostu - idźcie do kina. I już. Bo przed "Obławą" nie powinno się uciekać. Trzeba jej stawić czoła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz