Jest taka piosneczka Grzegorza Turnaua o śniegu i marznących paluszkach. Wracałam dziś do domu taksówką, nucąc ją sobie pod nosem i z zachwytem przyglądając się prószącym z nieba coraz mocniej płatkom bieli. Tak, to już. Pierwszy śnieg. I pierwszy mróz.
Zawsze, gdy przychodzi ta chwila, przypominam sobie radość, jaką odczuwałam jako dziecko na widok pierwszych płatków. Nie zdawałam sobie wówczas sprawy z tego, że śnieg oznacza też konieczność:
- zmiany opon na zimowe,
- odśnieżania chodnika i auta,
- uważania na to, gdzie się idzie, bo tak łatwo przecież się poślizgnąć,
- cieplejszego opatulania się,
- włączania ogrzewania i... płacenia za nie,
- wystawiania nosa, a czasami także i palców na niezbyt sprzyjające zmarzluchom warunki atmosferyczne.
Nie, jako dziecię ledwo co odrosłe od ziemi po prostu cieszyłam się tą chwilą, marząc o sankach, bałwanach i nieskalanej bieli litościwie pokrywającej brzydotę świata. I wiecie co? Ta radość gdzieś tam we mnie tkwi do dziś. :-) Nie zniknęła, nie poszła sobie, tak jak wiele innych dziecinnych pomysłów i przeżyć. Wystarczy złapać na język pierwszy zauważony w powietrzu okruszek bieli - i wszystko wraca. :-)
Wróciło i dziś, kiedy - spacerując po Kazimierzu z przyjaciółmi - zima przypuściła na Kraków swój pierwszy, jakże jeszcze nieśmiały szturm. Miałam szczęście - mogliśmy się tym śniegiem uradować wspólnie...
I tylko taksówkarz śmiał się ze mnie, mówiąc: "Pani to chyba zakochana, że tak śpiewa...".
A przecież to tylko śnieg... :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz