Jedną wszakże sentencję Nulek pamięta bardzo dobrze. Primum non nocere. I nieważne, czy zasadę tę sformułował Hipokrates, czy może geniusz Imhotep. Ważne, że - podobno - wciąż stanowi ona podstawę etyki lekarskiej. Podobno...
Problem w tym, że Nulek od jakiegoś czasu ma poważne wątpliwości dotyczące tłumaczenia. A wszystko przez Nulkową babcię.
Babcia 17 marca ma obchodzić okrąglutkie 80 urodziny, jest więc niewiastą wiekową i doświadczoną rozmaitymi typowymi dla "wieku starczego" (tu cudzysłów, bo Nulek zna osobiście starsze panie, które - choć przekroczyły już 90-tkę - są w znacznie lepszej niż pisząca te słowa formie...) dolegliwościami, takimi jak np. miażdżyca i cukrzyca. Jest też kobietą prostą, nieprzyzwyczajoną do wysiłku innego niż fizyczny, przez co - zmuszona stanem zdrowia do bezczynności - wykazuje coraz wyraźniejsze oznaki demencji, której nie da się, niestety, zapobiec.
Kiedy ostatnim razem wizytowałam dom rodzinny, zaniepokoiła mnie dziwna żółtość babcinej skóry i ogólna ospałość staruszki - jeszcze większa niż ta, którą wykazywała się babcia zazwyczaj. Niestety, opiekująca się na co dzień babcią mama nie przepada za sprowadzaniem do domu lekarzy, w związku z czym trzeba było długiej dyskusji, by ją do tego pomysłu przekonać. Na szczęście lekarz zjawił się i - zaniepokojony - zlecił przeprowadzenie badań krwi. Przybyła pielęgniarka, pobrała, co trzeba, a później... cóż, później + czyli wczoraj - okazało się, że babcię trzeba jak najszybciej zawieźć do szpitala, bo ma zbyt niski poziom hemoglobiny we krwi.
I tu właśnie pojawia się pierwszy mój problem z tłumaczeniem. Czy aby na pewno primum non nocere oznacza nie szkodzić? Jeśli zaś tak, to w jaki sposób wyjaśnić to, że babcię trzeba było przemycić do szpitala samochodem kuzynki? Gdyby bowiem mama zdecydowała się na wezwanie karetki - do czego miała, o ile dobrze rozumiem obowiązujące przepisy, pełne prawo - prawdopodobnie babci nie udałoby się umieścić w szpitalu na obserwacji z braku miejsc, a już na pewno musiałaby czekać na przejażdżkę karetką co najmniej do wieczora. Przywieziona - a w zasadzie podrzucona do szpitala musiała jednak zostać przyjęta. Pielęgniarz wsadził ją na wózek i po prostu podstawił pielęgniarkom oddziału wewnętrznego grodziskiego szpitala pod nos, stawiając je przed faktem dokonanym. I niemal wywołując awanturę, której motywem przewodnim był ów rzekomy brak miejsc właśnie.
O dziwo, jednak znalazło się wolne łóżko. Wystarczyło poszukać.
Choć, oczywiście, nie był to koniec kłopotów...
Po raz kolejny zwątpiłam w sens pięknej łacińskiej maksymy, dowiedziawszy się o zakazie odwiedzin obowiązującym w szpitalu od - uwaga! - 9 stycznia. Tak, tak. Teraz mamy marzec. Była wprawdzie jakaś epidemia grypy na przełomie stycznia i lutego, ale mnie naiwnej wydawało się, że - skoro w mediach już się nie wałkuje tego tematu - zagrożenie dawno minęło. Błąd. Duży błąd.
A teraz wyobraźcie sobie blisko osiemdziesięcioletnią i średnio rozgarniętą staruszkę, która nagle zostaje wyrwana z opiekuńczych ramion córki - Nulkowej mamy - i umieszczona na szpitalnym łóżku bez możliwości skontaktowania się z kimkolwiek z bliskich. Starszą panią, która nie korzysta z komórki, która nie umie się sama umyć, ma problemy z chodzeniem (o wdrapywaniu się na dość wysokie łóżko nie wspominając) i kojarzeniem podstawowych faktów, która niekiedy nie potrafi się nawet wysłowić, myląc podstawowe pojęcia, nie przepada za obcymi, która wreszcie potrafi godzinami domagać się od wszystkich dookoła, żeby przyprowadzili do niej córkę. Wyobraźcie sobie zawodzący, jękliwy głos wołający monotonnie: "Mirkaaa... Mirkaaa...". I to wszystko w szpitalnej scenerii. A Mirki jak nie było, tak nie ma, bo tylko na chwilę udaje jej się wemknąć do babcinego pokoju, mimo zakazu odwiedzin.
Nie szkodzić...
Chyba zbyt często w polskich szpitalach zapomina się o tym, że ta zasada dotyczy nie tylko ciała, ale i duszy.
No dobrze. Jestem gotowa przyznać, że babcia to wyjątkowo męcząca podopieczna - choć zapewne znacznie więcej mogłaby na ten temat powiedzieć moja mama, która zajmuje się starszą panią od lat. W szpitalu też dość szybko zorientowano się, że lekko nie będzie...
Efekt? Jeszcze wczoraj, w dniu przyjęcia do placówki, babcia mogła wychodzić do toalety, była w miarę przytomna i - jak na nią - nawet zorientowana w sytuacji, co wiązało się m.in. z tym, że dość często korzystała z przycisku wzywającego pielęgniarki, by domagać się od nich przyprowadzenia mamy i setki innych rzeczy. Zupełnie jak w domu... Minęła jednak noc i mama, której udało się jakoś obejść zakaz odwiedzin, w tym samym pokoju i tym samym łóżku zastała zupełnie inny okaz babuni - senną, otumanioną, bezwolną staruszkę z założonym cewnikiem (wcześniej próbowano też babci założyć pieluchę, ale - sądząc po porannym stanie jej ubrań - nie przyniosło to dobrych skutków). No tak, przynajmniej problem nieustannego domagania się wizyty w toalecie i nękania dzwonkiem pielęgniarek został jako tako rozwiązany. Personelowi to na pewno nie zaszkodzi. Ale babci?
Niestety, mojej nieszczęsnej mamie biały lekarski fartuch wydaje się świętością. Boi się więc zapytać lekarza o cokolwiek - choćby o to, czy babci zostały podane jakieś leki uspokajające i - jeśli tak - jakie mają one skutki uboczne? Trudno jej też wyciągnąć z pana i władcy oddziału jakiekolwiek inne informacje poza stwierdzeniem, że babcia jest obserwowana i że - kiedyś tam - zostanie jej przetoczona krew, żeby wyrównać poziom hemoglobiny.
Co obserwują szanowni lekarze? Śpiącą przez większą część dnia staruszkę z rurką cewnika wetkniętą... no, wiadomo, gdzie.
Po co? Tego już nie wyjaśniają ciemnemu ludowi reprezentowanemu przez mamę.
Bo i po co?
* * *
Czas na smutne podsumowanie.
Od momentu, w którym dowiedziałam się, że babcia trafiła do szpitala, minęło jakieś 30 godzin. W tym czasie zdążyłam przekonać się, że:
a) aby dostać się do szpitala lub umieścić tam kogoś, kto niezwłocznie powinien się tam zjawić, trzeba się uciec do sprytnego wybiegu - w przeciwnym razie można sobie czekać w nieskończoność na transport karetką... Wniosek: jak już chorować, to widowiskowo. Wtedy można liczyć na karetkę na sygnale, przystojnych sanitariuszy, duże zamieszanie i tłumek sąsiadów kibicujących uwożonemu do szpitala delikwentowi lub delikwentce. W przeciwnym razie - czekaj tatka latka.
b) to, że media przestają informować o jakimś problemie, bynajmniej nie oznacza, iż został on rozwiązany. Po prostu - przestał być medialny. Tak jest z zakazem odwiedzin - niby zagrożenie minęło, ale przecież tak jest wygodniej, bo nikt nie patrzy lekarzom i pielęgniarkom na ręce, prawda? I sprzątania po gościach jakby mniej...
c) szpitalna atmosfera (bo przecież nikt przy mamie nie wspominał o lekach na
Primum non nocere. Co to tak naprawdę oznacza? Czy działanie dla dobra pacjenta, czy dla wygody lekarzy i personelu szpitalnego? I gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla chorej starszej pani, która wprawdzie jest nader często złośliwa i męcząca, ale która przecież nie traci przez to prawa do traktowania jej jak człowieka?
W piątek jadę do Grodziska - najpierw na pogrzeb synka mojej kuzynki, który urodził się z poważną wadą serca i - po około 20 miesiącach - przegrał walkę z własnym organizmem, toczoną też przez większość czasu w rozmaitych szpitalach...
A później - do szpitala, przekonać się, czy któryś z lekarzy zna łacinę na tyle, by móc - i CHCIEĆ - odpowiedzieć na moje pytania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz